- -
- 100%
- +
Drzwi się otwarły, wbiegłem półuśmiechnięty, półwzruszony, chcąc już rzucić się w objęcia mej matki, lecz zamiast niej spotkałem nieznajomą służącą.
– Peggotty – zawołałem cofając się – czy mama nie wróciła jeszcze?
– Wróciła, wróciła – uspokajała mię Peggotty, a po chwili dodała – Niech się panicz zatrzyma chwilkę, powiem coś paniczowi.
Zmieszana i z wrodzoną niezręcznością wyłaziła najniezgrabniej pod słońcem z wózka, lecz byłem zbyt przerażony, aby się śmiać z tego. Ujęła mnie za rękę i wprowadziła do kuchni, zamykając za sobą drzwi.
– Peggotty, co się stało? – pytałem wystraszony.
– Nic się, chwała Bogu, nie stało – odrzekła z udaną wesołością.
– Pewien jestem, że się coś stało. Gdzie mama?
– Gdzie mama? – powtórzyła, wahając się, Peggotty.
– Tak, gdzie mama? Czemu nie wyszła na nasze spotkanie, czemu jej tu nie ma?
Oczy moje pełne były łez gotowych popłynąć za chwilę, serce mi się ściskało okropnie, słaniałem się na nogach.
– O mój Boże! – zawołała, podtrzymując mnie, Peggotty. – Co ci jest, co, moje dziecko?
– Może umarła – wyszeptałem z trudnością.
Peggotty zaprzeczyła energicznie, usiadła, aby się wysapać, mówiąc, żem ją przestraszył.
Wstrząsnąłem nią, aby się uspokoiła, i wpatrywałem się w nią pytająco.
– Widzisz, kochanie – zaczęła – miałam ci to już przedtem powiedzieć, tylko… nie było sposobności… mniejsza z tym, trzeba było powiedzieć raz stanowczo…
– Mów, mów, Peggotty – błagałem czując, że mnie coraz większy zdejmuje niepokój.
– Kochanie – rzekła, rozwiązując drżącą ręką wstążki kapelusza, po czym jednym tchem dorzuciła – A gdyby tak panicz dostał tatę?
Zadrżałem i zbladłem. Na wspomnienie tej tam mogiły na cmentarzu i na myśl o wskrzeszonym trupie coś owiało mnie na kształt trującego oddechu.
– Nowego tatę – dodała Peggotty.
– Nowego – powtórzyłem.
Peggotty zaczerpnęła powietrza, jak gdyby miała połknąć coś niezwykle wstrętnego, i wyciągając rękę, rzekła:
– Pójdź, zobacz go.
– Nie mam wcale ochoty go widzieć.
– A mamę? – spytała Peggotty.
Przestałem opierać się i dałem się wprowadzić do bawialnego pokoju. Po jednej stronie kominka siedziała matka moja, a po drugiej pan Murdstone. Matka moja wypuściła z rąk robotę i powstała śpiesznie, lecz, jak mi się zdawało, nieśmiało.
– Kochana Klaro – ozwał się pan Murdstone – pamiętaj, żebyś zawsze panowała nad sobą. Jak się masz, chłopcze!
Ujął mnie za rękę, po czym dopiero ucałowałem moją matkę. Uścisnęła mnie i wróciła do rzuconej przed chwilą roboty. Nie śmiałem oczu podnieść ani na nią, ani na niego, a że czułem wzrok jego na nas obojgu, więc się zbliżyłem do okna, przypatrując się krzakom, których liście zwarzył jesienny chłód.
Skorzystałem z pierwszej sposobności, by uciec na górę. Pokoik mój sypialny nie był już obok pokoju mojej matki, lecz gdzieś daleko. Wszystko było zmienione lub zmienionym mi się zdało. Wybiegłem na dziedziniec, lecz i stąd uciekłem wprędce, gdyż pustą dotąd psią budę zajmował brytan czarny, kudłaty, do niego podobny. Pies ten wyskoczył na mnie, wyszczerzając białe i potężne kły.
Rozdział IV. Popadam w niełaskę
Jeśliby pokój, gdzie przeniesiono moje łóżeczko, był istotą żyjącą, na której świadectwo można się powołać, zaświadczyłby dziś jeszcze (ciekawym44, kto tam dziś sypia?), z jak ciężkim sercem udałem się wieczoru tego na spoczynek. Wchodząc na schody, słyszałem bezustanne ujadanie psa na dziedzińcu, a wszedłszy do pokoju, usiadłem z założonymi na piersi rękoma, pogrążając się w zadumie.
Myślałem o najdziwniejszych rzeczach: o kształcie pokoju, o rysach na sklepieniu, o tapetach, o skazach na zwierciadle i dziwacznym z tego powodu łamaniu się odbicia, o koślawej umywalni, co mi podeszłym swym wiekiem przypomniała panią Gummidge. Myśląc o tym wszystkim, płakałem gorzko, sam nie wiedząc czemu, czując tylko chłód i osamotnienie. Wreszcie przypomniałem sobie, że się kocham na śmierć w małej Emilce. Oderwany od niej, znajduję się w miejscu, gdzie nikt o mnie nie dba ani w połowie tak, jak dbałoby to dziewczątko. Wprawiło to mnie w taką rozpacz, że łkałem, dopóki sen mnie nie zmorzył.
Zbudził mnie głos mówiący: „Mamy go!”. Jednocześnie uczułem, że mi ktoś odkrywa rozpaloną głowę. Nade mną stały matka moja i Peggotty.
– Davy – spytała moja matka – co ci jest?
Zdziwiło mnie to pytanie, toteż odpowiadając krótko „nic”, odwróciłem się, chcąc skryć zbyt wymowne drżenie ust.
– Davy! Dziecko moje – powtórzyła matka moja.
Sądzę, że nic mnie bardziej w tej chwili dotknąć nie mogło, jak ta nazwa „dziecko” w jej ustach. Skryłem zapłakaną twarz w poduszkach, odpychając prawie pochylającą się nade mną matkę, która zawołała:
– Twoje to dzieło, Peggotty! Niegodziwa Peggotty! Nie wątpię teraz o tym! Jakże to zdołasz pogodzić ze swym sumieniem! Zbuntować moje rodzone dziecko przeciw mnie lub przeciw komuś, kto mi jest drogi! Czy masz serce, czy masz sumienie?!
Biedna Peggotty wzniosła oczy i dłonie, mówiąc:
– Niech Pan Bóg pani wybaczy, pani Copperfield, i strzeże panią, abyś słów tych nie pożałowała.
– I to kiedy jeszcze! – ciągnęła ze łzami matka moja. – W miodowym miesiącu, wówczas gdy najsroższy nieprzyjaciel nie miałby serca trwożyć mnie i martwić. Davy! Niedobre dziecko! Zła, niegodziwa Peggotty! O, jakże ten świat jest przewrotny, i to wówczas właśnie, gdy mi się wszystko uśmiechać winno…
Uczułem dotknięcie ręki nie matki mojej i nie Peggotty. Od razu powstałem na nogi. Dłoń pana Murdstone spoczywała na moim ramieniu.
– Cóż to znowu? – mówił. – Klaro, duszko, zapominasz się. Więcej stanowczości!
– Przepraszam cię, Edwardzie – odrzekła matka moja – chciałam być odważna, lecz tak mi smutno…
– Doprawdy, Klaro, tak prędko.
– Przykro mi właśnie, że to nastąpiło teraz – tłumaczyła moja matka i dąsając się nieco, dodała – Ależ bo i jest czym się smucić…
Przygarnął ją do siebie, mówiąc jej coś z cicha, po czym ją pocałował. Widząc, jak tonęła w jego objęciu, zrozumiałem od razu, że nagnie on, jak zechce, słaby jej charakter.
– Odejdź, kochanie! – rzekł pan Murdstone. – Dawid zejdzie niebawem ze mną.
Zwracając się zaś po odejściu mej matki do Peggotty, spytał ją:
– Czy znane ci jest nazwisko twej pani?
– Zbyt dawno jej służę – odrzekła zagadnięta – abym nie wiedziała, jak się nazywa.
– Tak by się zdawało! A jednak wchodząc na schody, wyraźnie słyszałem, jak ją nazwałaś nienależącym do niej nazwiskiem. Nosi ona teraz moje. Pamiętaj o tym na przyszłość.
Peggotty wyszła, rzucając na mnie szybkie spojrzenie i mówiąc coś o tym, że na nią czekają. Pozostawszy sam ze mną, pan Murdstone zamknął drzwi i, siadając naprzeciw mnie, wpatrzył się we mnie. Nie spuszczałem i ja też z niego oka. Czułem, jak mi serce głośno i szybko bije w piersiach.
– Dawidzie – rzekł, zaciskając usta – jak ci się zdaje, co robię z krnąbrnym psem lub koniem?
– Nie wiem – odrzekłem.
– Smagam45 go.
Uprzednią odpowiedź wyszeptałem cicho, teraz tchu mi zabrakło w piersiach.
– Prowadzę go jak na pasku i mówię sobie: musi mi ulec, musi, chociażby życiem miał przypłacić. Pokaż, co masz na twarzy?
– Brud – odrzekłem.
Wiedział dobrze, że to są ślady łez, lecz jeśliby sto razy powtórzył pytanie, za każdym razem dodając sto uderzeń, to i tak za nic na świecie nie przyznałbym się, że płakałem.
– Dowcipny jesteś, nie ma co mówić – uśmiechnął się ze zwykłą sobie powagą. – Sprytny nad swój wiek. Zrozumiemy się doskonale. Otrzyj twarz i chodź ze mną.
Gestem nakazującym natychmiastowe posłuszeństwo wskazał umywalnię, która właśnie przypominała mi tak żywo panią Gummidge. Nie wątpię, że przy najlżejszym oporze zgiąłby mnie we dwoje.
– Klaro, kochanie – rzekł, wprowadzając mnie za rękę do bawialnego pokoju – uspokój się, zażegnałem, spodziewam się, twe zmartwienie, możemy się wspólnie weselić.
Niech mnie nieba mają w swej opiece, lecz sądzę, że jedno ciepłe, serdeczne słowo, wyrzeczone w tym czasie, zmieniłoby mnie i całe moje życie. Słowo zachęty, objaśnienia, współczucia dla mej dziecinnej boleści, zapewnienia, że dom ten nie przestał być mi rodzinnym domem, mogło mu zjednać na zawsze moje dziecięce serce, uczynić mnie ufnym, a nie skrytym, natchnąć szacunkiem zamiast nienawiścią. Zapewne matka moja bolała, widząc mnie tak sztywnym i zamkniętym w sobie. Gdym brał krzesło, spoglądała na mnie z niepokojem. Musiała zauważyć nagły brak naturalnej mej, dziecięcej swobody. Gdyby jedno słowo… ale nikt go nie wymówił.
Zasiedliśmy do stołu we troje. Zdawał się być czułym dla mej matki, co wszelako bynajmniej46 nie powiększyło skali mych uczuć dla niego. Zrozumiałem z tego, co mówiono, że starsza jego siostra miała zamieszkać z nami i właśnie oczekiwano jej tego wieczoru. Nie wiem też, czy tego wieczoru, czy potem, dowiedziałem się, że on i jego siostra mieli jakieś interesy z właścicielem handlu win w Londynie, że spółka ta trwała od lat już wielu, zawiązana jeszcze przez jego dziada. Bądź co bądź, notuję to obecnie tak, jak mi się nasuwa na pamięć.
Po obiedzie, gdyśmy siedzieli przy kominku, a ja myślałem tylko o tym, by się najprędzej, bez obrazy pana domu, wymknąć do Peggotty, usłyszeliśmy podjeżdżający do bramy ogrodu pojazd. Wyszedł na spotkanie przybywającej siostry, a za nim powstała i moja matka. Nieśmiało szedłem za nią. Już za drzwiami i w cieniu zwróciła się szybko do mnie, przycisnęła – jak to dawniej zwykła była czynić – do serca, mówiąc mi z cicha, że powinienem kochać i poważać mego nowego ojca. Uściskała mię tkliwie, lecz lękliwie jakoś, niby w tajemnicy, i zakładając rękę za plecy, trzymała mnie za rękę. Dopiero gdyśmy się z nim zrównali, wypuściła moją rękę ze swojej, aby się oprzeć na jego ramieniu.
Nowo przybyła panna Murdstone wyglądała złowrogo. Podobna z twarzy do brata, jak on brunetka o smagłej cerze, miała jak on dwoje gęstych brwi nad dużym nosem, a wyglądało to tak, jak gdyby ich obfitością nagrodzić sobie chciała brak bokobrodów. Miała z sobą dwa czarne kufry z wybitymi na nich świecącymi literami. Płacąc woźnicy dostawała47 pieniądze ze stalowej sakiewki, którą wydobyła z większego worka zawieszonego na ręku na stalowym łańcuchu. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć bardziej metalowej kobiety.
Wprowadzono ją do bawialnego pokoju z tysiącem uprzejmości. Tu zbliżyła się do mojej matki, jako do bliskiej krewnej, a spostrzegłszy mnie, spytała:
– Synek to twój, bratowo?
Matka moja skłoniła twierdząco głową.
– Na ogół – zauważyła panna Murdstone – nie lubię chłopców. Jak się masz, chłopcze?
Na tę zachęcającą przemowę odpowiedziałem wprawdzie, że zdrów jestem i spodziewam się, że panna Murdstone w dobrym też pozostaje zdrowiu, lecz uczyniłem to tak nieuprzejmie, że przybyła zadecydowała:
– Brak mu manier.
Wypowiedziawszy wyrok ten dobitnie, prosiła, aby jej wskazano pokój, który miała zająć. Pokój ten, zapełniony dwoma zawsze na klucz zamkniętymi kuframi, rozwieszonymi dokoła niby broń lustrami oraz stalowymi łańcuszkami i szpilkami, w które się zwykle stroiła, stał się odtąd dla mnie przybytkiem strachu.
Zauważyłem wkrótce, że panna Murdstone nie ma wcale zamiaru opuścić nas kiedykolwiek. Zaraz nazajutrz zajęła się „pomaganiem” mojej matce w gospodarstwie: przez cały dzień robiła porządki w spiżarni. Niebawem przekonałem się, że posądzała ustawicznie służące o ukrywanie gdzieś, na strychu zapewne, mężczyzn. Pod tym pretekstem biegała ciągle po schodach i zaglądała we wszystkie kąty, a gdy otwierała szafy, czyniła to tak, jak gdyby już miała złapać złodzieja.
Chociaż żadnej w pannie Murdstone lotności nie było, wstawała równo ze skowronkami, wcześniej niż ktokolwiek w domu. Peggotty zapewniała nawet, że sypia jednym tylko okiem, co mi się jednak i po kilkakrotnych osobistych próbach nie wydało prawdopodobne.
Zaraz nazajutrz po przybyciu wstała z pianiem kogutów, a gdy matka moja zeszła na śniadanie, dziobnęła ją w policzek, co miało oznaczać pocałunek, mówiąc:
– Przybyłam tu, kochana Klaro, aby ci ulżyć i być we wszystkim pomocą. Jesteś zbyt ładna i roztrzepana – tu matka moja uśmiechnęła się uprzejmie – abyś mogła podołać przeróżnym swym obowiązkom. Oddaj mi z łaski swej klucze i pozwól, abym cię wyręczała.
Od chwili tej klucze przeszły wyłącznie w ręce panny Murdstone. We dnie nosiła je u paska, zawieszone na żelaznym łańcuszku, w nocy chowała pod poduszką, a matka moja nie miała do nich dostępu. Zrazu protestowała przeciw tak stanowczemu usunięciu siebie na bok. Pewnego wieczoru, gdy panna Murdstone przedstawiała bratu pewne plany gospodarskie, z zupełnym pominięciem pani domu, matka moja rozpłakała się, utrzymując, że warto by może i o jej zdanie spytać.
– Klaro – zauważył surowo pan Murdstone – Klaro! Dziwię ci się, doprawdy!
– O! Dobrze ci dziwić się, Edwardzie! – zawołała, płacząc, moja matka. – Pewna jestem, że sam czegoś podobnego byś nie zniósł.
Stanowczość była największą cnotą w pojęciu pana Murdstone i jego siostry. W moim dziecięcym wyobrażeniu pozostała ona jednoznaczną z despotyzmem i z pewnym ponurym, chłodnym, zarozumiałym usposobieniem, jakim oboje, brat i siostra, się odznaczali. Wierzyli oni święcie, że pan Murdstone niezłomny jest w swych postanowieniach i że nikt pod słońcem nie jest tak niezłomny i być nim nie może. Jedyny wyjątek stanowiła panna Murdstone. Wolno jej było być też stanowczą – jedynie dzięki pokrewieństwu – ale w niższym, niejako poddańczym, stopniu. Matka moja stanowiła także wyjątek. Ta powinna była być niezłomna w postanowieniach, lecz w tym tylko znaczeniu, aby ślepo ulegać ich woli i ślepo wierzyć w ich nieomylność.
– Trudno – zaczęła matka moja – we własnym domu…
– Własnym… – powtórzył pan Murdstone. – Klaro!
– W naszym domu – jąkała się biedna, widocznie wystraszona kobieta – sądziłam, że mnie zrozumiesz, Edwardzie! Sądziłam, że w twoim domu będę miała głos chociażby doradczy. Dawniej umiałam prowadzić gospodarstwo… – tu matka moja rozpłakała się na dobre – możecie spytać Peggotty…
– Edwardzie – przerwała panna Murdstone – trzeba raz temu położyć koniec, jutro wyjeżdżam.
– Jane Murdstone – ozwał się brat jej – milcz, proszę. Czy mnie nie znasz?
– Doprawdy – szlochała matka moja – doprawdy nie chciałabym narazić się nikomu i byłabym bardzo nieszczęśliwa, jeśliby ktokolwiek miał stąd odjechać. Nie wymagam wiele, nie jestem tak szalona, chciałabym tylko, aby czasem i o moje spytano zdanie. Wdzięczna jestem, doprawdy, za każdą dobrą radę i chciałabym tylko czasem, choć dla przyzwoitości, wyrazić swe zdanie. Sądziłam, Edwardzie, że ci się moje niedoświadczenie podobało niegdyś… Teraz wyrzucasz mi je tak surowo…
– Edwardzie – powtórzyła panna Murdstone – trzeba raz temu położyć koniec. Pozwól, że odjadę jutro.
– Jane Murdstone – zagrzmiał głos brata – milcz, proszę, jak śmiesz!
Panna Murdstone wydobyła z torby chustkę i podniosła ją do oczu.
– Klaro! – zwrócił się do mojej matki mąż jej – zadziwiasz mnie, wprawiasz w zdumienie! Prawda, cieszyła mnie myśl poślubienia młodej, niedoświadczonej istoty, której charakter mógłbym wykształcić, zahartować wolę. Lecz kiedy siostra moja raczy przybyć mi z pomocą i z łaski swej chce zająć się gospodarstwem domowym, wyręczyć cię, to w zamian spotyka ją czarna niewdzięczność…
– O, Edwardzie! Edwardzie! – szlochała matka moja – nie oskarżaj mnie tylko o niewdzięczność. Wierz mi, nie jestem niewdzięczna… Nikt mi tego dotąd nie zarzucał. Wiele mam wad, ale niewdzięczna nie jestem, o, nie!
– Spotyka ją czarna niewdzięczność – ciągnął pan Murdstone – dlatego, wyznaję, czuję się obrażony, zraniony nawet.
– Edwardzie! Edwardzie! – błagała, zanosząc się od płaczu, moja matka – nie mogę znieść twych wyrzutów! Wdzięczne mam i kochające serce, zapewniam cię, że kochające, spytaj Peggotty.
– Słabość, choćby największa, nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia – zauważył pan Murdstone. – Zadyszałaś się, kochanie!
– Nie gniewaj się, proszę, nie mogę, widzisz, żyć bez przywiązania, w chłodzie, w obojętności… Tak mi ciężko! Wiem o tym, że mam tysiące przeróżnych wad, lecz ty jesteś tak dobry, że chcesz zahartować mój słaby, niedołężny charakter. Jane, nie sprzeciwiam się już niczemu, zranisz mnie śmiertelnie, odjeżdżając…
Głosu zabrakło biednej mojej matce!
– Jane Murdstone – wtrącił się pan Murdstone – nigdy dotąd nie padły między nami drażliwe słowa. Jeśli to się obecnie zdarzyło, nie moja w tym, jak sama widzisz, wina. I nie twoja także. Ktoś inny popchnął nas do tego, wywołał wstrętną dla nas obojga scenę. Zapomnijmy o tym, co zaszło.
Tu spostrzegł mnie.
– Nie jest to scena odpowiednia dla dzieci – zauważył. – Idź spać, Dawidzie.
Oczy miałem pełne łez i z trudnością trafiłem do drzwi. Tak mi było żal biednej mojej matki! Po ciemku wszedłem na schody i do mego pokoju, nie mając nawet chęci prosić Peggotty o światło i uściskać jej na dobranoc. Gdy po godzinie przyszła do mego łóżka, powiedziała mi, że matka moja położyła się spłakana i zmartwiona, a pan i panna Murdstone siedzą jeszcze razem w bawialnym pokoju.
Zszedłem nazajutrz wcześniej niż zwykle i zatrzymałem się chwilkę u drzwi, słysząc głos mojej matki. Przepraszała ona bardzo serdecznie i pokornie pannę Murdstone, a gdy szanowna ta dama raczyła udzielić jej przebaczenia, pogodziły się z sobą na dobre. Odtąd nie słyszałem już nigdy matki mojej wypowiadającej w jakiej bądź sprawie swego zdania, bez uprzedniego przekonania się, czy takowe panna Murdstone podziela lub, co najmniej, czy nie jest temu przeciwna. Ta zaś, za każdym wybuchem złego humoru, a podlegała chronicznie tej słabości, potrząsała pękiem kluczy tak, jak gdyby chciała się ich pozbyć, co zawsze nieskończenie przerażało moją matkę.
Ponure rysy charakteru Murdstonów rzucały cień i na religijne ich uczucia: religia ich była surowa i mściwa. Przychodziło mi odtąd na myśl, że było to konsekwentnym wynikiem owej stanowczości, co nie znała dla nikogo i za nic przebaczenia. Pamiętam nasze surowe miny, gdyśmy szli do kościoła, który mi się innym niż przedtem zaczął wydawać. Niedziela mijała po niedzieli, siadywałem w ławce podobny do więźnia przywleczonego na ofiarę. Panna Murdstone w czarnej, aksamitnej, rzekłbyś, na kształt całunu zrobionej sukni siadała tuż obok mnie, za nią dopiero matka moja, pan Murdstone ostatni. Peggotty nie przychodziła już z nami, jak niegdyś bywało. Słyszę ostry głos panny Murdstone odpowiadającej księdzu, widzę jej czarne oczy, na każdą wzmiankę o „nędznych grzesznikach” obiegające całe zgromadzenie. Widzę łagodne i wystraszone spojrzenie mej matki i usta jej poruszające się cicho, pomiędzy tymi dwojgiem, których modły rozlegały się niby grom z nieba. Zdawało mi się czasem, że nie tylko kapłan u ołtarza, lecz i sami aniołowie w niebie są grzesznikami, a sprawiedliwymi – tylko pan i panna Murdstone. A jeśli zdarzyło mi się poruszyć palcem lub rozciągnąć muskuły twarzy, książka do nabożeństwa panny Murdstone pokrywała mi sińcami cały bok.
Tak, widzę po drodze do domu sąsiadów spoglądających z westchnieniem współczucia na mnie i na matkę moją. Idąc nieco za Murdstonami i matką, mogłem pochwycić znaczące spojrzenia sąsiadów i sam zacząłem się dziwić, że kroki mojej matki stały się mniej zwinne i coraz ciemniejsza chmura osiadała na jasnym jej czole. Pytałem siebie wówczas, czy sąsiedzi pamiętają jeszcze, jakeśmy dawniej z nią we dwoje chodzili48 do kościoła, i przez całą niedzielę pozostawałem smutny.
Zaczęto mówić o wysłaniu mnie do szkoły. Projekt ten wyszedł od pana i panny Murdstone i naturalnie został zatwierdzony przez moją matkę; tymczasem miałem się uczyć w domu.
Nie zapomnę nigdy owych lekcji. Wbiły mi się głęboko w pamięć. Pozornie udzielane mi były przez matkę, lecz w obecności pana Murdstone i jego siostry, którzy znajdowali tu gotową sposobność do wyrabiania w matce mojej owego hartu, będącego ich hasłem i ustawicznie wywieszanym sztandarem. Zdaje mi się nawet, że jedynie w tym celu ociągano się z wysłaniem mię do szkoły. Zdolny byłem i chętny do nauk, dopóki sam byłem z matką. Zachowałem niejasne, lecz błogie wspomnienie pierwszej nauki alfabetu, odbytej u jej kolan, w jej objęciu. Po dziś dzień nie mogę spojrzeć na czarne kształty wielkich liter, na okrągłość O i Q, na wężykowatość S, bez powracania do odległych, bardzo odległych, lecz wcale nie wstrętnych wspomnień. Owszem, razem z ulubioną mą książką o krokodylach, cała nauka czytania wydaje mi się rozkoszną przechadzką wśród klombów różnorodnego kwiecia. Nie takie jednak były późniejsze, oficjalne, w obecności Murdstonów udzielane lekcje. Pełne nudy i smutku, długie, liczne, ciężkie, niezrozumiałe, nużące zarówno ucznia jak i nauczycielkę.
Niechże przypomnę sobie dokładnie, jak to wtedy bywało, niechże przeżyję wspomnieniem jeden z dni mego dzieciństwa.
Po śniadaniu, pamiętam, wszedłem do bawialnego pokoju z książkami, kajetami i tabliczką w ręku. Matka moja czekała na mnie już przy swoim biureczku, pan Murdstone przy oknie, czytający niby książkę, panna Murdstone nawlekająca stalowe paciorki. Sam już widok tych dwojga nieodstępnych towarzyszy mego życia wywierał na mnie takie wrażenie, żem zapomniał lekcji wyuczonej dopiero z niemałym trudem. Bóg wie, gdzie się to wszystko podziewało.
Podałem książkę matce, nie pamiętam już, gramatykę, historię czy geografię. Spojrzałem raz jeszcze na rozłożoną stronicę i zacząłem powtarzać lekcję. Potknąłem się raz, widzę skierowane na siebie spoza książki spojrzenie pana Murdstone. Zająknąłem się raz, drugi, widzę spojrzenie rzucone mi przez pannę Murdstone. Zarumieniłem się po uszy, zabełkotałem coś i ani rusz dalej. Matka podpowiedziałaby mi może, lecz biedaczka nie śmiała i jęknęła tylko:
– Davy! O, Davy!
– Klaro! – wtrącił pan Murdstone – miejże więcej charakteru i nie psuj tak chłopca. Jedno z dwojga, umie czy nie umie lekcji?
– Nie umie – zadecydowała stanowczo panna Murdstone.
– Istotnie, zdaje się, że nie umie – przyznała moja matka.
– W takim razie – rzekła panna Murdstone – oddaj mu książkę, niech się douczy.
– Zapewne – podchwyciła matka moja – było to właśnie moim zamiarem. Davy, weź, powtórz, naucz się, moje dziecko. Nie bądźże głupi!
Starałem się zastosować do rozkazu i powtarzałem zadaną lekcję, lecz widocznie byłem głupi i nie mogłem skupić uwagi. Myślałem, ile tasiemek wyjść mogło na siatkę pokrywającą czarne włosy panny Murdstone? Myślałem, ile kosztował szlafrok pana Murdstone i o tym podobnych rzeczach. Wtem pan Murdstone poruszył się, poruszyła się panna Murdstone, matka moja spojrzała na nich, zamknęła książkę i odłożyła ją na bok.
Odkładane książki gromadziły się w stosy, a im więcej się ich gromadziło, tym mniej stawałem się pojętny. Widząc, że nie poradzę sobie, zdałem się na łaskę i niełaskę mej doli. Spoglądaliśmy po sobie z matką w najżałośniejszy sposób, lecz i to nie pomagało. Korzystając z odwróconej na chwilę od siebie uwagi, starała się ona ruchem ust naprowadzić mnie na daremnie szukaną drogę. Wtem panna Murdstone odezwała się ostrzegającym tonem:
– Klaro!
Matka moja drgnęła, zarumieniła się, próbując pokryć zafrasowanie uśmiechem, a pan Murdstone powstał z miejsca, wziął z rąk jej książkę, rzucił mi ją w twarz i targając mnie za uszy, wypchnął za drzwi bawialnego pokoju.
Ale jeśli nawet inne lekcje szły jako tako, czekała mnie zawsze istna niedola z arytmetyką, której uczył mnie sam pan Murdstone. Lekcja zaczynała się od zadania:
– Jeśli pójdę do kramu i kupię cztery tysiące podwójnych serków z Gloucester, po cztery i pół pensa sztuka, ile to wyniesie?
Odpowiedzieć trzeba było w lot. Widzę zadowoloną minę panny Murdstone i liczę, liczę, bez skutku niestety, aż do samego nieraz obiadu, a gdy ścieraniem brudnej tabliczki i przeciąganiem palców po twarzy zmienię, bywało, siebie w Mulata, to już co najwyżej kawał suchego chleba dopomaga mi do strawienia owych czterech tysięcy podwójnych serków z Gloucester i jestem w niełasce przez resztę wieczoru.
W oddaleniu, w jakim mnie bieg życia postawił od tych dni dziecięcych, zdaje mi się, że taki a nie inny był codzienny przebieg mych nauk. To pewne, że uczyłbym się lepiej, a nawet i wcale dobrze, gdyby nie Murdstonowie, wywierający na mnie wrażenie podobne do tego, jakie wywierają węże na niektóre ptaki. Wówczas nawet, gdy przedobiednie lekcje udawały mi się względnie, całą wygraną stanowił obiad, gdyż panna Murdstone nie pozwalała mi odetchnąć i zaledwiem skończył jedno zadanie, zwracała na mnie uwagę brata, odzywając się do mojej matki:
– Kochana Klaro! Zajmij czym swego chłopca, zajęcie zdrowe jest dla dzieci.
Toteż chwil wytchnienia miewałem mało, z towarzystwa zaś rówieśników moich nie korzystałem wcale. Pan Murdstone uważał wszystkie dzieci, zapominając o tym zapewne, jakie to dziecię zasiadało raz w świątyni pomiędzy doktorami49, za mrowisko małych żmij, wzajemnie najzgubniej oddziaływających na siebie.






