- -
- 100%
- +
Kiedy Maltańczyk (tak bowiem nazywano Edmunda) czynił podobne oświadczenie, wystarczało to wszystkim; wszyscy więc jak najspokojniej poszli spać.
Zdarzało się to nieraz. Edmund, wróciwszy nagle z samotności w zgiełk świata, odczuwał nieraz jej wielką potrzebę. A gdzież znaleźć doskonalszą i zarazem bardziej poetyczną samotność, jak nie na statku, żeglującym w noc, wśród ciszy wodnego bezmiaru, pod opiekuńczym spojrzeniem Boga?
Gdy kapitan obudził się, statek szedł prędko pod pełnymi żaglami, nie zwisał ani jeden skrawek płótna – wszystkie wydymał wiatr, płynęli ponad dwie i pół mili na godzinę.
Wyspa Monte Christo coraz wyraźniej rysowała się na horyzoncie.
Edmund zdał dowództwo statku właścicielowi, a sam położył się w koi; lecz mimo bezsennie spędzonej nocy ani na chwilę nie zmrużył oka.
Po dwóch godzinach wrócił znowu na pokład. Statek właśnie omijał Elbę. Ubarwiony czerwienią wierzchołek Monte Christo wystrzeliwał w górę na tle czystego błękitu nieba.
Edmund kazał położyć ster na lewą burtę, aby zostawić po prawej stronie Pianosę; wydawało mu się, że manewr ten powinien skrócić drogę o kilka węzłów. Około piątej po południu wyspa widoczna już była przed nimi w całej okazałości. Dostrzec można było najdrobniejsze szczegóły pejzażu, powietrze bowiem było niezwykle przejrzyste, jak to się zwykle dzieje o zachodzie słońca.
Edmund pochłaniał oczyma ten masyw skalny, mieniący się wszystkimi kolorami zmierzchu, od jasnoróżowego aż po granatową. Co chwilę na twarz występowały mu ognie, czoło okrywało się rumieńcem, a purpurowa mgła ćmiła mu wzrok.
Żaden hazardzista, stawiający na jedną kartę cały swój majątek, nie czuł większego lęku, jak ten, który ogarniał Edmunda w przypływach i odpływach nadziei.
Zapadła noc. O dziesiątej wieczorem przybili do brzegu: „Panna Amelia” pierwsza przybyła na spotkanie.
Edmund, umiejący tak dobrze nad sobą panować, nie mógł się powstrzymać i pierwszy wyskoczył na ląd.
Noc była ciemna, ale około jedenastej z morza wychynął księżyc, posrebrzając światłem każdą zmarszczkę na wodzie.
Załoga dobrze znała wyspę, był to jeden z jej zwyczajowych przystanków. Dantès oglądał ją wiele razy podczas rejsów na Wschód, ale nigdy nie wysiadał na brzeg. Zapytał więc Jacopa:
– Gdzie spędzimy noc?
– Przecież że na tartanie.
– A czy nie lepiej by nam było w grotach?
– W jakich grotach?
– W grotach na wyspie.
– Nie słyszałem o żadnych grotach – rzekł Jacopo.
Zimny pot wystąpił na czoło Edmunda.
– Więc nie ma grot na Monte Christo? – zapytał.
– Nie.
Przez chwilę Edmund stał osłupiały; następnie przyszło mu na myśl, że może groty zniszczyła jakaś katastrofa lub też kardynał Spada z ostrożności ukrył do nich wejście.
W tym ostatnim przypadku szło więc o to, aby to wejście odnaleźć. W nocy nie warto go było szukać, odłożył więc wszystko do jutra. Zresztą sygnał dany o pół mili od brzegu, na który „Panna Amelia” odpowiedziała podobnym sygnałem, przypomniał, że trzeba zabrać się do roboty.
Opóźniony statek przybliżył się wkrótce, biały i cichy jak zjawa; kotwicę zarzucono w odległości jednego kabla od brzegu.
Podczas przeładunku Edmund rozmyślał, jakie okrzyki radości wśród tych ludzi mógłby wywołać, gdyby wypowiedział głośno myśl dudniącą mu stale w uszach. Ale że nie zamierzał zdradzić tajemnicy, wydało mu się, że i tak już za dużo powiedział; że wzniecił podejrzenia, kręcąc się tu i tam, powtarzając te same pytania, obserwując wszystko pilnie i bezustannie o coś się martwiąc. Szczęściem – przynajmniej przy takiej okazji – że jego tragiczna przeszłość odbiła się na jego twarzy niezatartym piętnem smutku i radość, która ukazywała się czasem na jego obliczu, znikała równie szybko jak błyskawica.
Nikt nie domyślał się niczego; i gdy nazajutrz Edmund oznajmił, zabrawszy fuzję, śrut i proch, że ma zamiar upolować jedną z kozic śmigających po pobliskich skałach, przypisano to jedynie żyłce myśliwskiej i potrzebie samotności. Tylko Jacopo nalegał, aby pójść razem z nim. Dantès nie protestował z obawy, że ten opór mógłby obudzić jakieś podejrzenia. Ale zaledwie uszli ćwierć mili, Edmundowi trafiła się okazja, by zapolować – trafił kozła i poprosił Jacopa, aby zaniósł go dla towarzyszy, niech upieką zwierzę, a potem dadzą mu znać wystrzałem, gdy będzie gotowe. Suszone owoce i butla wina Montepulciano miały dopełnić uczty.
Edmund szedł dalej, oglądając się co chwila za siebie. Gdy dotarł na szczyt skały, zobaczył o tysiąc stóp niżej, jak jego towarzysze razem z Jacopem brali się ochoczo do przygotowania obiadu, powiększonego niespodzianie o pieczeń dzięki zręczności Edmunda.
Edmund patrzył na nich przez chwilę z łagodnym i smutnym zarazem uśmiechem człowieka pewnego swojej wyższości.
– Za dwie godziny – szepnął do siebie – ludzie ci odjadą stąd, o pięćdziesiąt piastrów bogatsi, będą znowu narażać życie, aby zyskać drugie pięćdziesiąt. Powrócą potem, posiadając sześćset liwrów i dumni jak sułtani, pewni siebie jak wschodni nababowie roztrwonią je w pierwszym lepszym mieście. Nadzieja każe mi dziś gardzić ich bogactwem, które mi się wydaje największą nędzą; a jutro spotka mnie może takie rozczarowanie, że będę musiał tę nędzę uważać za szczyt szczęścia… Ale nie! – wykrzyknął. – Tak nie będzie! Mądry, nieomylny Faria nie pomyliłby się w tej jednej rzeczy. W każdym razie wolałbym umrzeć, niż dalej prowadzić tak nędzne, poniżające życie.
Tym więc sposobem Edmund, który przed trzema miesiącami wzdychał tylko do wolności, dziś już nie zadowalał się nią, zaczął wzdychać do bogactwa; wina nie leżała po stronie Edmunda, ale samego Boga – który ograniczając władzę człowieka, obdarzył go jednocześnie pragnieniami bez granic.
Tymczasem Edmund wędrował ścieżką między dwiema ścianami skalnymi; ścieżki tej, wyżłobionej przez wyschły od dawna potok, najprawdopodobniej nigdy nie tknęła ludzka stopa; zbliżał się wreszcie do miejsca, gdzie – jak przypuszczał – mogły się znajdować groty. Idąc równolegle do wybrzeża morskiego, badawczo przyglądając się najdrobniejszym szczegółom, zauważył, że na niektórych skałach widnieją zagłębienia wykute, jak mu się zdawało, ręką ludzką.
Czas, który zarzuca na rzeczy martwe płaszcz z mchu, tak jak spowija płaszczem zapomnienia sprawy ducha, potraktował z uszanowaniem te znaki, wykute w regularnych odstępach, jakby miały wskazywać jakiś trop. Niekiedy znikały jednak pod kępami kwitnących mirtów lub pasożytniczymi porostami. Musiał wtedy rozgarniać gałęzie lub odrywać mech, aby odnaleźć owe znaki, które prowadziły go naprzód w tym labiryncie. Znaki te ożywiły nadzieje młodzieńca. Czemuż tych śladów nie miałby zostawić sam kardynał Spada, aby w razie jakiejś katastrofy posłużyły za drogowskaz jego siostrzeńcowi? To pustkowie musiałoby wydać się dogodne każdemu człowiekowi, który chciałby ukryć swój skarb. Czy tylko te znaki zdradzieckie nie przyciągnęły już innych oczu oprócz tych, dla których były przeznaczone? Czy wyspa mrocznych cudów wiernie strzegła wspaniałej tajemnicy, ukrytej w swym łonie?
Tymczasem, o sześćdziesiąt kroków od zatoczki, wydało się Edmundowi – ciągle chowającemu się przed oczyma towarzyszy za nierównościami terenu – że wyżłobienia urywają się nagle; ale nie było tu żadnej groty. Wielki owalny głaz, mocno osadzony, wydawał się jedynym celem, do którego prowadziły. Edmund pomyślał, że może to, co wydaje mu się końcem trasy, jest jej początkiem – i zawrócił tą samą drogą.
W tym czasie towarzysze Dantèsa przygotowywali obiad, czerpali ze źródła wodę, przenosili na wyspę chleb i owoce i opiekali koźlę. Właśnie w tej chwili, gdy zdejmowali go z improwizowanego rożna, spostrzegli Edmunda, który przeskakiwał lekko i śmiało jak kozica ze skały na skałę. Aby dać mu znak, że wszystko gotowe, któryś wystrzelił w powietrze. Myśliwy zmienił natychmiast kierunek i jął wracać biegiem w ich stronę. Ale gdy tak śledzili wzrokiem ten niemal lot, taksując jednocześnie zuchwałość Edmunda, młodzieńcowi obsunęła się nagle noga – jakby dla potwierdzenia lęków towarzyszy; zachwiał się na wierzchołku skały, wydał okropny krzyk i zniknął.
Wszyscy rzucili się jednocześnie w to miejsce, każdy bowiem czuł do Edmunda sympatię, mimo jego wyższości; ale Jacopo przybył pierwszy.
Edmund zbroczony krwią leżał nieprzytomny; musiał spaść z wysokości dwunastu, piętnastu stóp. Wlano mu do ust kilka kropel rumu, i to lekarstwo podziałało równie skutecznie, jak za pierwszym razem.
Edmund otworzył oczy; skarżył się mocno na ból w kolanie, ciężar w głowie i nieznośne rwanie w krzyżach. Marynarze chcieli go przenieść na brzeg, ale zaledwie go dotknęli, jęknął – choć to Jacopo kierował operacją – i oświadczył, że nie starczy mu sił, by wytrzymać transport.
Rozumie się, że nie było co myśleć, by Edmund mógł spróbować obiadu; ale poprosił, by towarzysze, których podobne powody nie skazywały na dietę, wrócili na miejsce. Utrzymywał, że jemu potrzeba tylko trochę odpoczynku, i że gdy powrócą tutaj później, zastaną go w lepszym stanie. Marynarze nie dali się długo prosić, byli głodni; zapach pieczystego dolatywał ich aż tutaj, a wilki morskie nie robią ze sobą ceremonii.
Po godzinie przyszli znowu; przez ten czas Edmund zdołał zaledwie podpełznąć kilkanaście kroków do porośniętej mchem skały i oprzeć się o nią.
Ale bóle nie zmniejszyły się, owszem – zdawały się wzmagać. Stary kapitan, który musiał ruszyć przed południem, by wyładować towar na granicy Piemontu i Francji, pomiędzy Niceą a Frejus, nalegał mocno, by Edmund starał się podnieść. Edmund czynił największe wysiłki, by zadośćuczynić życzeniu szefa, ale po każdej próbie upadał na ziemię, blady i drżący.
– Musi mieć połamany kręgosłup – rzekł cicho kapitan. – Mniejsza o to, to dobry towarzysz, nie można go tak zostawić, trzeba go przenieść na pokład.
Edmund jednak oświadczył, że wolałby umrzeć niż się narazić na straszliwy ból, wywoływany przez najmniejszy nawet ruch.
– A więc – rzekł dowódca – niech się dzieje wola Boża; nikt nie powie, żeśmy zostawili bez pomocy tak zacnego towarzysza jak ty. Odpłyniemy dopiero wieczorem.
Zdziwiło marynarzy to postanowienie, chociaż żaden się nie sprzeciwił. Kapitan był człowiekiem tak nieustępliwym, że widzieli po raz pierwszy, jak rezygnuje z przedsięwzięcia lub przynajmniej opóźnia jego wykonanie.
Edmund ze swej strony nie mógł się zgodzić, aby łamano dla niego zasady dyscypliny obowiązującej na statku.
– Nie! – rzekł do dowódcy. – Byłem niezręczny, słusznie poniosę konsekwencje mojej niezręczności. Zostawcie mi mały zapas sucharów, strzelbę, proch i kule, żebym mógł sobie co upolować lub obronić się w razie potrzeby, i łopatę, może sobie zbuduję jakieś schronienie, jeślibyście nie mogli przyjechać po mnie zaraz.
– Ależ ty z głodu umrzesz – sprzeciwił się dowódca.
– Wolę umrzeć, niż czuć ten straszliwy ból za najmniejszym ruchem.
Dowódca spojrzał na statek kołyszący się na falach, z żaglami rozpostartymi już do połowy, gotowy do odpłynięcia, gdy tylko jego toaleta będzie zakończona.
– Cóż mam zrobić, Maltańczyku – rzekł – nie możemy cię tak zostawić ani nie możemy zostać.
– Jedźcie, jedźcie! – zawołał Edmund.
– Zabawimy najmniej tydzień w drodze – rzekł kapitan – a potem będziemy musieli zboczyć z kursu, aby cię zabrać z sobą.
– Posłuchajcie – powiedział Edmund. – Jeśli za parę dni spotkacie jakiś statek rybacki lub inny, który by płynął w tę stronę, polećcie mnie załodze; zapłacę im dwadzieścia pięć piastrów za odwiezienie mnie do Livorno. Jeżeli nie spotkacie nikogo, wrócicie sami.
Kapitan pokręcił głową.
– Posłuchajcie, szefie; na wszystko jest sposób – odezwał się Jacopo. – Odpływajcie, a ja zostanę opiekować się rannym.
– Jak to – spytał Edmund – zrzekasz się swojej części zysków?
– Tak – odpowiedział Jacopo. – I to bez żalu.
– Zacny z ciebie chłop, mój Jacopo – rzekł Edmund – i Bóg cię wynagrodzi za twoje dobre chęci, ale dziękuję, nie potrzebuję nikogo; parę dni odpoczynku postawi mnie na nogi, a spodziewam się, że w tych skałach znajdę zioła, które są doskonałe na kontuzje.
I dziwny uśmiech przemknął mu po ustach. Uścisnął serdecznie rękę Jacopowi, ale pozostał niewzruszony przy swojej decyzji: zostanie tutaj, chce zostać sam.
Kontrabandziści zostawili Edmundowi wszystko, o co prosił, i odeszli, odwracając się co chwilę i serdecznie go żegnając, na co Edmund odpowiadał tylko ruchem dłoni, jakby nie mogąc poruszyć resztą ciała.
Gdy zniknęli, szepnął z uśmiechem:
– Dziwna rzecz, że właśnie wśród takich ludzi można znaleźć tyle dowodów przyjaźni i poświęcenia.
Z wielką ostrożnością wczołgał się na szczyt skały, która mu zasłaniała widok na morze i stamtąd przypatrywał się, jak na tartanie kończą taklowanie, podnoszą kotwicę; wreszcie statek zakołysał się wdzięcznie, jak mewa zrywająca się do lotu, i odpłynął.
Po godzinie zniknął mu z oczu zupełnie, a przynajmniej nie można było już go dostrzec z miejsca, gdzie Edmund się znajdował.
Wówczas ranny podniósł się lekko i zwinnie jak kozica, chwycił strzelbę, w drugą rękę wziął łopatę i pobiegł czym prędzej do głazu, przy którym kończyły się nacięcia.
– A teraz – krzyknął, przypomniawszy sobie powiastkę o arabskim rybaku, którą mu opowiedział Faria – a teraz, Sezamie, otwórz się!
24. Olśnienie
Już słońce przebiegło trzecią część swojej zwykłej drogi; gorące, ożywcze majowe promienie padały na skały, które wydawały się rozkoszować tym ciepłem. Tysiące koników polnych ukrytych we wrzosach przepełniało powietrze monotonnym bezustannym cykaniem; listki mirtów i oliwek drżały i trzepotały, wydając niemal metaliczny dźwięk; za każdym krokiem Edmunda na rozpalonych granitach pierzchały jaszczurki podobne do szmaragdów; w oddali po stromych stokach skakały kozice, które nieraz zwabiają tu myśliwych; słowem, wyspa była zamieszkana, tętniła życiem i ruchem, a jednak Edmund czuł się tutaj samotny i tylko oko Stwórcy zdawało się nad nim czuwać.
Doświadczał jakiegoś wzruszenia, które można by porównać z trwogą. Był to ów rodzaj trwogi, który napada nas nagle w biały dzień, nawet na pustkowiu, gdy zdaje nam się, że śledzi nas jakiś badawczy wzrok.
Uczucie to było tak silne, że Edmund nie był w stanie zabrać się od razu do roboty; położył łopatę, porwał znowu za strzelbę i wdrapał się po raz kolejny na szczyt najwyższej skały w okolicy; i stamtąd objął wzrokiem przestrzeń wokół. Przyznać musimy, że nie zwróciła jego uwagi ani romantyczna Korsyka, na której mógł dostrzec nawet domy, ani Sardynia, stanowiąca jakby przedłużenie Korsyki, ani nawet Elba z jej świetną historią, ani na koniec niemal niedostrzegalna linia na horyzoncie, w której tylko bystre oko marynarza mogło dojrzeć przepyszną Genuę i kupieckie Livorno; o nie! – myśl jego zajmowała brygantyna, co odpłynęła o świcie, i tartana, która wyruszyła ledwo co.
Pierwsza znikała właśnie w cieśninie Bonifacio; druga, podążając w przeciwnym kierunku, zbliży się niebawem do Korsyki, którą zamierzała opłynąć.
Ten widok uspokoił Edmunda.
Zwrócił wtedy wzrok na to, co otaczało go bezpośrednio; znajdował się na najwyższym szczycie wyspy – stożkowatym obelisku wznoszącym się na tym potężnym piedestale; wokół żadnej ludzkiej twarzy, ani jednej łodzi: nic, tylko szafirowe morze, rozbijające się o skały i otaczające wyspę srebrzystymi frędzlami.
Zbiegł w dół, szybko, lecz ostrożnie: obawiał się, by w tak decydującej chwili nie spotkał go rzeczywiście taki wypadek, jaki wcześniej z powodzeniem udał przed kolegami.
Jak wcześniej mówiliśmy, Edmund zawrócił z drogi, dotarłszy do wielkiego okrągłego głazu, i odkrył, że nacięcia prowadziły nad malutką zatoczkę skrytą przed spojrzeniami jak owe źródła, w których kąpały się starożytne nimfy; zatoczka ta była na tyle szeroka u wylotu i na tyle głęboka, że niewielki statek mógł swobodnie do niej wpływać. Idąc za wątkiem przypuszczeń opartych na indukcji – jak uczył go Faria – wywnioskował, że kardynał Spada, pragnąc ukryć swoją obecność na wyspie, rzucił kotwicę w tejże zatoczce, ukrył tu stateczek i posuwając się wzdłuż ścieżki wyznaczonej nacięciami, ukrył skarb na jej krańcu.
Hipoteza ta zaprowadziła Edmunda znów do stóp okrągłego głazu.
Jedna tylko rzecz go niepokoiła i przekreślała wszystkie jego przypuszczenia: jak można było za pomocą tylko ludzkich sił wciągnąć głaz, który ważył pięć, a może sześć tysięcy funtów, na tę płaską podstawę, na której się obecnie znajdował?
I nagle uderzyła Edmunda następująca myśl: zamiast wtaczać głaz pod górę, po prostu zepchnięto go w dół!
Wspiął się po zboczu powyżej głazu, by poszukać miejsca, w którym mógł niegdyś spoczywać. Niebawem zauważył, że wykonano tu coś w rodzaju łagodnie opadającego koryta; głaz ześliznął się po nim i zatrzymał się w wyznaczonym miejscu; od spodu zaklinowano go głazem niewiele większym od zwyczajnych kamieni; szpary po bokach zostały starannie uszczelnione kamieniami i żwirem; to szczególne dzieło murarskie zostało przysypane ziemią, zarosło trawą i mchem, zapuściły weń korzenie mirty i mastykowce – i głaz wydawał się przyklejony do podłoża.
Edmund usunął ostrożnie warstwę ziemi i wydało mu się, że zrozumiał, na czym polegał cały fortel. Wziął łopatę i zaczął wykruszać ten zewnętrzny mur, który czas tak mocno spoił.
Po dziesięciu minutach pracy skała ustąpiła i ukazał się otwór na tyle szeroki, że można by weń włożyć rękę.
Edmund ściął najgrubszą oliwkę, jaką tylko mógł znaleźć, ogołocił ją z gałązek i wsunął w otwór, próbując użyć jej jako dźwigni. Ale skała była zbyt ciężka i zbyt mocno zespolona z podłożem, aby mógł ją podnieść człowiek, choćby był samym Herkulesem.
Zastanowił się przez chwilę i doszedł do wniosku, że należało najpierw usunąć kamień służący za klin.
Ale jak?
Rozejrzał się dookoła, jak to zwykle czynią ludzie w kłopocie, i jego wzrok padł na róg napełniony prochem, który zostawił mu Jacopo.
Uśmiechnął się: piekielny wynalazek dokona dzieła.
Za pomocą łopaty Edmund wykopał głęboką dziurę między głazem a klinującym go kamieniem i napełnił ją prochem. Potem, podarłszy chustkę w pasy, obtoczył je w saletrze i zrobił rodzaj lontu. Zapalił go i odszedł.
Nie czekał długo na wybuch: górny głaz został na moment niesłychaną siłą uniesiony w górę, dolny kamień rozprysł się w drobne kawałki. Przez niewielki otwór, który Edmund zrobił najpierw, wyfrunął rój owadów i wypełzł ogromny zaskroniec, strażnik tej tajemniczej bramy, i ukazując swoją błękitnawą skórę, znikł wśród kamieni.
Edmund podszedł bliżej: okrągły głaz pozbawiony podparcia pochylał się w przepaść; obszedł go wokół, wybrał miejsce, w którym głaz chwiał się najmocniej, oparł pień oliwki o jedną z krawędzi, i podobny Syzyfowi, naparł z całej siły na głaz. Ogromna skała, już podważona wybuchem, zachwiała się; Dantès zwiększył nacisk: niby jeden z Tytanów wyrywający w walce z Dzeusem góry z posad. I wreszcie głaz ustąpił, potoczył się, podskoczył i runął w morze.
W okrągłym śladzie po nim odsłoniła się kwadratowa płyta z żelaznym uchwytem w kształcie pierścienia.
Edmund wydał okrzyk radości i zdumienia. Nigdy wspanialszy efekt nie uwieńczył tak prędko tak krótkich wysiłków.
Chciał kontynuować; ale nogi drżały mu tak mocno, serce biło tak gwałtownie, tak bardzo ćmiło mu się w oczach, że musiał się na chwilę zatrzymać.
Ta chwila wahania minęła szybko jak błyskawica. Edmund włożył dźwignię w otwór pierścienia, mocno nacisnął i płyta otwarła się; wewnątrz widać było strome schodki, które wiodły w coraz głębsze ciemności.
Inny rzuciłby się w dół, radośnie krzyknął; Dantès zaś znów stanął, pobladł i zawahał się.
– No, dalej – rzekł do siebie – odwagi! Przywykłszy do przeciwności, nie dajmy się powalić rozczarowaniu; przecież inaczej cierpiałbym tyle na darmo! Serce pełne nadziei pęka, gdy zetknie się z zimną rzeczywistością. Faria miał tylko sen, Spada nic w tej grocie nie ukrył, może nigdy tu nawet nie był; a jeżeli by się tu nawet pojawił, Cezar Borgia, ten nieustraszony awanturnik, nigdy nieznużony łotr, przybył tu zaraz za nim, trafił na te same co ja ślady, podniósł ten głaz, przede mną wdarł się do środka i nic już dla mnie nie zostawił.
I stał przez chwilę, zamyślony, nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w tę ciemną, niekończącą się jamę.
– A teraz, skoro już na nic nie liczę, gdy powiedziałem sobie, że szaleństwem byłoby żywić jeszcze jakąś nadzieję, dalszy ciąg tej przygody to tylko chęć zaspokojenia ciekawości – i to wszystko.
I nadal stał nieruchomo, zamyślony.
– Tak, to naprawdę przygoda – znaleźć dla siebie miejsce w historii pełnej cieni i blasków tego królewskiego bandyty, w tym splocie dziwnych wypadków, które składają się na barwny wątek jego życia; tak, Borgia przybył tu którejś nocy, z pochodnią w jednej ręce a mieczem w drugiej, a o dwadzieścia kroków, u stóp tej oto skały czuwało dwóch ponurych, groźnych zbirów, którzy bacznym wzrokiem penetrowali ziemię, powietrze i morze, podczas gdy ich pan zagłębiał się w jaskini – tak, jak ja to zaraz uczynię – niszcząc ciemności ramieniem zbrojnym w płonącą pochodnię.
Tak, ale co zrobił ze zbirami, którzy poznali w ten sposób jego tajemnicę?
To, co zrobiono – tu uśmiechnął się do siebie – z grabarzami Alaryka, których pochowano razem z tym, którego grzebali.
Jednakże, gdyby Borgia tu był – ciągnął Edmund – gdyby znalazł i zabrał skarb, to przecież ten człowiek, który porównywał Włochy do karczocha i pożerał je cząstka po cząstce, zbyt dobrze umiał używać czasu i nie traciłby go na powtórne zatykanie tego otworu głazem.
Wejdźmy więc.
I wszedł, choć uśmiech niedowierzania trwał mu ciągle na ustach, szepcząc najważniejsze słowo ludzkiej mądrości:
– Może!…
Ale zamiast spodziewanych ciemności, zamiast zepsutego i zgniłego powietrza, Edmunda otoczyła błękitnawa poświata; powietrze i światło przenikało nie tylko przez wejście do jaskini, ale także przez pęknięcia w skałach niewidoczne z zewnątrz, przez które widać było błękit nieba, na tle którego igrały rozkołysane od wiatru gałęzie dębów i kolczaste pędy jeżyn.
Po kilku chwilach spędzonych w grocie oczy Edmunda, przyzwyczajone, jak to już mówiliśmy, do ciemności, mogły już penetrować najdalsze zakamarki jaskini: jej granitowe ściany połyskiwały od miki, jakby usiane były diamentami.
– Niestety! – rzekł Edmund z uśmiechem. – To pewnie cały skarb, jaki kardynał zostawił, a poczciwy ksiądz, widząc we śnie te połyskujące ściany, utwierdził się w swoich nadziejach.
Wtem przypomniał sobie słowa testamentu, który wykuł na pamięć: w kącie najodleglejszym od drugiego otworu.
Edmund tymczasem był dopiero w pierwszej grocie, trzeba więc było szukać wejścia do drugiej.
Druga grota musiała znajdować się niżej, bardziej w głąb wyspy. Edmund obejrzał dobrze pokłady granitu i ostukał ścianę, w której, jak sądził, powinien był mieścić się otwór, dla większego bezpieczeństwa z pewnością zamaskowany.
Ostrze łopaty przez chwilę dźwięczało głucho o twardą skałę, tak że pot gorący zrosił czoło poszukiwacza. Na koniec wydało mu się, że część granitowego muru odpowiada echem bardziej głuchym i głębszym. Zbliżył przenikliwe oko do ściany i rozpoznał, czego nikt prócz byłego więźnia by nie dokazał, że w tym miejscu musiał znajdować się otwór.
Aby jednak nie trudzić się na próżno, Edmund – który jak Cezar Borgia nauczył się cenić czas – zabrał się do ostukiwania pozostałych ścian, zbadał kolbą strzelby ziemię, rozkopał ją w podejrzanych miejscach, a nie znalazłszy nic, powrócił do miejsca, w którym usłyszał ów pocieszający odgłos.
Uderzył jeszcze raz, wytężając siły.
I nagle ujrzał szczególną rzecz: od uderzeń łopaty na powierzchni muru wydymał się i opadał płatami jakiś rodzaj tynku, podobny do tego, jaki nakłada się na mur, aby na nim namalować fresk; pod nim było widać jasny, kruchy kamień, na kształt zwykłego piaskowca. Wejście zatem zostało zatkane innymi kamieniami, które powleczono zaprawą, a następnie jakąś substancją imitującą krystaliczne lśnienie granitu.
Edmund uderzył silnie ostrzem łopaty – żelazo weszło na cal w kamień.
Tutaj należało więc szukać.
Dziwny jest charakter człowieka: im więcej było dowodów, że Faria się nie pomylił, tym bardziej, zamiast się podnieść na duchu, Edmund wątpił, a nawet poczuł zniechęcenie. Nowy ten dowód, który powinien mu dodać sił, odjął mu ich resztki; łopata wysunęła mu się niemal sama z ręki, złożył ją na ziemi, otarł czoło z potu i wyszedł z jaskini, pod pretekstem, że chce się przekonać, czy go kto nie śledzi, chociaż w rzeczywistości potrzebował tylko odetchnąć świeżym powietrzem, bo czuł, że inaczej zemdleje.
Na wyspie było pusto; słońce w zenicie obejmowało ją swoim ognistym spojrzeniem; w dali rybackie łodzie odbijały się od szafirowego tła.





