- -
- 100%
- +
Caderousse stał zatem od rana w drzwiach i wodził melancholijnym wzrokiem po łysym trawniku, po którym chodziło kilka kur, bądź po pustym gościńcu, którego jeden kraniec nikł na południu, a drugi na północy, gdy nagle skrzekliwy głos żony zmusił go do opuszczenia swego stanowiska. Wszedł do środka, mrucząc pod nosem, i wspiął się na pierwsze piętro, zostawiając jednak otwarte na oścież drzwi, jakby zachęcał w ten sposób do wstąpienia ewentualnych podróżnych. W chwili gdy Caderousse wchodził na górę, gościniec był równie nagi i opustoszały jak pustynia w południe. Bieluteńki pas ciągnął się bez końca pomiędzy dwoma rzędami mizernych drzew. Było oczywiste, że żaden podróżny nie zboczy dobrowolnie, mogąc wybrać inną porę dnia, na tę okropną siostrę Sahary.
Gdyby jednak Caderousse pozostał na swym stanowisku, dojrzałby, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, jeźdźca zbliżającego się od strony Bellegarde. Z postawy jeźdźca i konia widać było, że między człowiekiem a zwierzęciem stosunki były jak najlepsze; wałach biegł inochodem, jeździec był księdzem; ubrany na czarno, na głowie miał trójgraniasty kapelusz mimo nieznośnego skwaru; zbliżali się umiarkowanym kłusem.
Podróżny zatrzymał się przed karczmą; trudno było stwierdzić, czy to koń zadecydował o postoju, czy człowiek. Jakby nie było, jeździec zsiadł z konia, przywiązał go za uzdę do spróchniałej okiennicy, dyndającej na jednym już tylko zawiasie, a potem, obtarłszy czoło z potu czerwoną bawełnianą chustką, podszedł do drzwi i zastukał po trzykroć okutą laską.
Wielki czarny pies powstał natychmiast i podbiegł, szczekając i szczerząc białe ostre kły; owa podwójna demonstracja wrogości dowodziła, że pies nie był przyzwyczajony do podróżnych.
Wkrótce drewniane schodki biegnące wzdłuż kamiennego muru zatrzęsły się pod ciężkimi krokami gospodarza tego ubogiego domostwa, który pochylony zszedł tyłem na dół i stanął przed księdzem.
– Jestem już, jestem! – powtarzał zdziwiony. – Cicho, Margotin! Niech się pan nie boi, on tylko szczeka, ale nie gryzie. Chcesz pan zapewne napić się wina? Bo też okropny jest ten upał. Ach, przepraszam – urwał nagle, przypatrzywszy się lepiej podróżnemu. – Nie wiedziałem, z kim mam zaszczyt mówić. Czego ksiądz sobie życzy? Co ksiądz rozkaże? Jestem do usług księdza.
Ksiądz spoglądał na gospodarza przez kilka sekund ze szczególną uwagą; wydawało się, że chciał jakby zwrócić na siebie uwagę oberżysty; ale skoro się przekonał, że twarz Caderousse'a wyrażała tylko zdziwienie brakiem odpowiedzi, uznał, że czas mu położyć koniec i odezwał się z wyraźnym włoskim akcentem:
– Czy nazywasz się pan Caderousse?
– Tak, proszę ojca – odrzekł gospodarz, bardziej zdziwiony tym pytaniem niż poprzednio milczeniem księdza. – Jestem Kacper Caderousse, do usług.
– Kacper Caderousse… A tak, zdaje mi się, że to właśnie takie imię i nazwisko. A nie mieszkałeś pan kiedyś na Alejach Meilhańskich? Na czwartym piętrze?
– Pewnie, że tak.
– Trudniłeś się wtedy profesją krawiecką?
– Tak, ale mi się nie wiodło. Takie upały w tej piekielnej Marsylii, że ludzie przestaną się chyba w ogóle odziewać. Ale, ale… skoro mowa o upale, nie chciałby się ksiądz czymś orzeźwić?
– Dobrze. Dajże mi pan butelkę najlepszego wina, jakie masz, a potem wrócimy do rozmowy od tego, na czymśmy skończyli.
– Jak ksiądz sobie życzy – odpowiedział Caderousse.
I aby nie stracić sposobności sprzedania jednej z ostatnich butelek wina cahors, czym prędzej podniósł drzwiczki od piwnicy w podłodze parterowej izby, która służyła zarazem za kuchnię i jadalnię dla gości. Gdy powrócił po pięciu minutach, zastał księdza przy stole, wspartego na łokciu. Margotin, zawarłszy już z nim widać rozejm, słysząc, że – a rzadko to się tutaj zdarzało – ten niezwykły gość zamierza coś zamówić w karczmie, ułożył na jego udzie wychudły pysk i spoglądał nań tęsknie.
– Mieszkasz pan tutaj sam? – spytał ksiądz, gdy gospodarz stawiał przed nim butelkę i szklankę.
– O tak, Mój Boże! Tak, to jest prawie sam, bo żona jest ciągle chora, niewiele mi może pomóc.
– Jesteś więc pan żonaty? – rzekł ksiądz z pewnym zainteresowaniem, obrzucając badawczym wzrokiem lichy dobytek tego ubogiego stadła.
– O tak, widać, że bieda u nas, nieprawdaż? – westchnął Caderousse. – Lecz co robić, nie wystarczy być uczciwym, aby się szczęściło na świecie.
Ksiądz wlepił w oberżystę przenikliwy wzrok.
– A tak, uczciwym; tym przynajmniej mogę się chwalić – mówił gospodarz, wytrzymując odważnie spojrzenie księdza, kładąc ręce na piersi i kiwając potwierdzająco głową. – W naszych czasach nie wszyscy mogą to o sobie powiedzieć.
– Tym lepiej, jeżeli oczywiście to, co mówisz, jest prawdą – powiedział ksiądz. – Jestem bowiem gruntownie przekonany, że prędzej czy później cnotliwy otrzyma nagrodę, a zły karę.
– Ksiądz tak mówi, bo musi tak mówić z urzędu – odrzekł z goryczą Caderousse – nam zaś wolno temu nie wierzyć.
– Nie mów tak – rzekł ksiądz. – Może za chwilę sam ci dowiodę słuszności tych słów.
– Jak to? – spytał Caderousse ze zdziwieniem.
– Tak, ale najpierw muszę się dokładnie upewnić, czy jesteś pan tym, do którego mam się zwrócić.
– Jakich ksiądz pragnie dowodów?
– Czy znał pan w latach 1814–15 marynarza nazwiskiem Dantès?
– Dantèsa! Czy go znałem, mój Boże, tego biednego Edmunda! I to jak! Był to nawet jeden z moich najlepszych przyjaciół! – wykrzyknął Caderousse, a całą twarz okrył mu rumieniec; tymczasem ksiądz nie spuszczał zeń jasnego i pewnego wzroku, i zdawał się nim wręcz chłonąć uczucia rysujące się na twarzy Caderousse'a.
– Tak. Zdaje mi się, że istotnie miał na imię Edmund.
– Czy miał na imię Edmund! Ba! Pewnie! To rzecz tak niewątpliwa, jak to, że ja nazywam się Kacper Caderousse! Co się też stało z tym biednym Edmundem? Ksiądz go zna? Żyje jeszcze? Czy jest wolny i szczęśliwy?
– Umarł w więzieniu w większej rozpaczy i nędzy niż galernicy przykuci do kuli w tulońskich galerach – odpowiedział ksiądz.
Śmiertelna bladość okryła twarz Caderousse'a, jeszcze przed chwilą zupełnie purpurową. Odwrócił się i ksiądz ujrzał, jak otarł łzy rogiem czerwonej chustki, którą obwiązaną miał głowę.
– Biedak – szepnął Caderousse. – I proszę, ma tu ksiądz nowy dowód, że mam rację: dobry Bóg jest dobrotliwy tylko dla złych. Ach! – mówił dalej obrazowym, kwiecistym językiem mieszkańców południa. – Coraz się gorzej dzieje na tym świecie; gdyby tak z nieba dwa dni sypał się proch, a potem przez godzinę leciał ogień, byłby wreszcie spokój.
– Zdaje się, żeś pan kochał z całego serca tego chłopaka? – spytał ksiądz.
– Tak, lubiłem go bardzo, chociaż wyrzucam sobie do dziś, żem dawniej zazdrościł mu jego szczęścia. Ale niech mi ksiądz wierzy, klnę się na duszę, że nieraz płakałem nad jego nieszczęsnym losem.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której ksiądz ani na chwilę nie przestał obserwować wyrazu oblicza oberżysty.
– Znał ksiądz tego biednego chłopca? – zapytał wreszcie Caderousse.
– Dałem mu ostatnie namaszczenie – odrzekł ksiądz.
– Na co więc umarł? – zapytał Caderousse zdławionym głosem.
– A na cóż się umiera w więzieniu w trzydziestym roku życia, jeżeli nie z powodu samego więzienia?
Caderousse otarł pot, który spływał mu z czoła.
– Najdziwniejsze w tej sprawie jest to – mówił dalej ksiądz – że Edmund, umierając, przysięgał mi na krucyfiks, że nie wie, dlaczego go uwięziono.
– To prawda, to prawda! – zawołał Caderousse. – On nic nie wiedział, księże dobrodzieju, nie, biedaczysko nie kłamał.
– Właśnie dlatego polecił mi poznać przyczyny jego nieszczęścia, których sam nie zdołał wyświetlić i przywrócić cześć jego pamięci, jeżeli była splamiona.
Ksiądz wydawał się pożerać spojrzeniem spochmurniałą nagle twarz Caderousse'a.
– Pewien bogaty Anglik – mówił dalej – jego towarzysz niedoli, którego uwolniono za drugiej restauracji, posiadał diament o wielkiej wartości. Odzyskując wolność, podarował w podzięce Edmundowi, który opiekował się nim w chorobie jak rodzony brat, ten diament. Edmund nie użył go, aby przekupić dozorców, którzy mogliby przyjąć ten diament, a potem go zdradzić, lecz zachował na wypadek, gdyby wyszedł z więzienia; wtedy bowiem pieniądze, które by dostał za diament, zapewniłyby mu los.
– I był to, powiada ksiądz – zagadnął Caderousse, a oczy nagle mu zabłysły – diament o ogromnej wartości?
– Wszystko jest względne – odrzekł ksiądz. – Ogromnej wartości dla Edmunda; bo wyceniono go na pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Pięćdziesiąt tysięcy franków! – wykrzyknął Caderousse. – To przecież musiał być tak duży jak orzech?
– No, niezupełnie – rzekł ksiądz – ale sam to pan osądzi najlepiej, mam go przy sobie.
Ksiądz wyjął z kieszeni małe pudełko z czarnego szagrynu, otworzył je i ukazał olśnionemu Caderousse'owi migoczący klejnot oprawny w pierścień niepospolitej roboty.
– I to jest warte pięćdziesiąt tysięcy franków? – zapytał chciwie Caderousse.
– Oprócz oprawy, która ma także swoją cenę – rzekł ksiądz.
Zamknął pudełko i schował na powrót diament, który wciąż jednak migotał przed oczyma Caderousse'a.
– Jakim sposobem ksiądz stał się właścicielem tego klejnotu; Edmund ustanowił księdza swoim spadkobiercą?
– Nie, po prostu wykonawcą swojej ostatniej woli. „Miałem trzech dobrych przyjaciół i narzeczoną”, powiedział mi; „a wszyscy oni, jestem tego pewien, szczerze mnie opłakują, jeden z nich nazywał się Caderousse”.
Caderousse drgnął.
– „Drugi – mówił dalej ksiądz, udając, że nie widzi wzruszenia Caderousse'a – drugi nosił nazwisko Danglars, trzeci, chociaż był moim rywalem, także mnie lubił”.
Uśmiech szatański przemknął po twarzy Caderousse'a, który uczynił gwałtowny ruch, jak gdyby chciał przerwać księdzu.
– Zaczekaj pan – rzekł ksiądz. – Daj mi skończyć, a jeżeli chcesz mi pan coś o tym powiedzieć, zrobisz to później. „Trzeci, chociaż był moim rywalem, także mnie lubił, a nazywał się Fernand; a moja narzeczona zaś nazywała się…” Ach, zapomniałem, jak miała na imię narzeczona.
– Mercedes – rzekł Caderousse.
– Ach! Tak, tak – rzekł ksiądz, tłumiąc westchnienie – Mercedes.
– I co dalej? – spytał Caderousse.
– Daj mi pan karafkę z wodą – rzekł ksiądz.
Caderousse spełnił ten rozkaz w mgnieniu oka. Ksiądz nalał sobie szklankę i wypił kilka łyków.
– Na czym stanęliśmy? – zastanowił się, stawiając szklankę na stole.
– O narzeczonej Edmunda, Mercedes.
– Słusznie. „Pojedzie ksiądz do Marsylii…”. Rozumiesz pan, że to słowa Edmunda?
– Tak, tak.
– „Sprzeda ksiądz ten diament, podzieli pieniądze na pięć części i rozdzieli między te osoby, bo to jedyne istoty na świecie, które mnie kochały”.
– Jak to na pięć części? – zapytał Caderousse. – Przecież ksiądz wymienił tylko cztery osoby.
– Ponieważ piąta nie żyje, jak mi wiadomo… Był nią ojciec Edmunda.
– Niestety tak – rzekł Caderousse, poruszony mocno sprzecznymi uczuciami, które się w nim miotały. – Niestety, biedak umarł.
– Dowiedziałem się o tym w Marsylii – odrzekł ksiądz, z trudem usiłując zachować obojętność – ale już tyle lat od tego czasu upłynęło, że nie udało mi się dowiedzieć żadnych szczegółów… A może pan wie coś o zgonie starego Dantèsa?
– A któżby to mógł lepiej wiedzieć ode mnie? Mieszkałem z nim prawie przez drzwi… Ach, mój Boże! Zaledwie rok po zniknięciu syna staruszek umarł.
– Na co?
– Według lekarzy umarł na… katar żołądka, jeżeli się nie mylę; ci, co bliżej go znali, utrzymywali, że umarł ze zgryzoty… ale ja, co byłem z nim niemal do ostatniej chwili, myślę, że…
Caderousse zamilkł.
– Że umarł?… – powtórzył z niepokojem ksiądz.
– No cóż! Że umarł z głodu!
– Z głodu! – zawołał ksiądz, porwawszy się na nogi. – Z głodu! Najlichsze stworzenia nie zdychają z głodu! Nawet psy włóczące się po ulicach trafią czasem na litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba! A człowiek, chrześcijanin umarł z głodu między innymi ludźmi, co również mienią się chrześcijanami? To niemożliwe! Nie, to niemożliwe!
– Co powiedziałem, to myślę.
– I źle zrobiłeś – odezwał się na schodach jakiś głos. – Po co się mieszasz w to wszystko?
Odwrócili się i dojrzeli za drewnianą balustradą galeryjki schorowaną twarz kobiety; Karkontka przywlekła się na schody i siedząc na ostatnim stopniu, podsłuchiwała rozmowę, z głową opuszczoną na kolana.
– To ty się w to niepotrzebnie mieszasz, kobieto – odparł Caderousse. – Ksiądz żąda ode mnie pewnych wiadomości, a grzeczność nakazuje, abym mu ich udzielił.
– Tak, ale roztropność nakazuje, abyś trzymał język za zębami. Kto wie, niedołęgo, w jakich zamiarach ktoś cię tak ciągnie za język?
– W jak najlepszych, proszę pani, zapewniam – rzekł ksiądz. – Nic nie będzie grozić pani mężowi, jeżeli tylko odpowie mi szczerze na pytania.
– Nic nie będzie mu grozić? Akurat! Zawsze się zaczyna od obiecanek cacanek, potem się mówi, że nic nam nie będzie grozić… A potem taki osobnik rozpływa się w powietrzu, nie dotrzymawszy ani słowa. I pewnego pięknego ranka na takich biednych ludzi, jak my, wali się, nie wiadomo skąd, nieszczęście.
– Dobra kobieto – rzekł ksiądz. – Uspokój się, nie spotka was przez mnie żadne nieszczęście, ręczę ci.
Karkontka mruczała jeszcze przez chwilę coś niezrozumiałego, a potem spuściła znowu głowę na kolana i jęła dygotać, pochwycona atakiem malarii, nie przeszkadzając dalszej rozmowie; nie ruszyła się jednak na krok z miejsca, nie chcąc opuścić ani słowa.
Tymczasem ksiądz napił się znowu wody i wrócił do równowagi:
– Ale czy ten nieszczęsny staruszek był aż tak przez wszystkich zapomniany, że musiał umrzeć podobną śmiercią?
– O, proszę księdza! Ani Mercedes Katalonka, ani pan Morrel nie opuszczali go na chwilę; ale biedny stary powziął głęboką nienawiść do Fernanda – mówił dalej z ironicznym uśmiechem – tego właśnie, którego Edmund miał za przyjaciela.
– Czyż nie był nim? – zapytał ksiądz.
– Kacprze, Kacprze – zawołała kobieta. – Zastanów się dobrze, nim coś powiesz.
Caderousse żachnął się niecierpliwie i nie odrzekłszy jej ani słowa, zwrócił się do księdza:
– Czy można być przyjacielem tego, którego żony pożąda się z całej siły? Edmund, złote serce, wszystkich tych ludzi uważał za przyjaciół… Biedny Edmund!… Zresztą może lepiej się stało, że nie wiedział o niczym; pewno ciężko by mu było im przebaczyć przed śmiercią… A, niech mówią, co chcą! Więcej się boję przekleństw umierających niż nienawiści żyjących – dodał Caderousse, a jego słowa były pełne surowej poezji.
– Głupiec! – oznajmiła Karkontka.
– Więc pan wiesz, co ten Fernand zrobił przeciw Edmundowi?
– Co zrobił? Pewnie, że wiem.
– Mów pan!
– Kacprze, robisz, co ci się podoba, jesteś panem swojej woli – wtrąciła kobieta – ale wierzaj mi, lepiej nic nie mów.
– Tym razem zdaje mi się, że masz rację, kobieto.
– A więc nic mi pan nie powiesz? – zapytał ksiądz.
– A po kiego licha? Gdyby chłopczyna żył jeszcze i przyszedł do mnie, żeby się wreszcie dowiedzieć, kto jest jego przyjacielem, a kto wrogiem, to co innego. Ale teraz przysypali go ziemią, jak ksiądz mówi, nie może już czuć nienawiści ani się mścić, puśćmy to w niepamięć.
– A więc wolisz pan, abym dał ludziom, których uważasz za niegodziwych i fałszywych, pieniądze przeznaczone dla wiernych przyjaciół?
– To prawda, ma ksiądz słuszność – przyznał Caderousse. – Zresztą, co by dla nich teraz znaczył ten zapis biednego Edmunda? Ot, kropla w morzu.
– Nie mówiąc już o tym, że mogą cię jednym skinieniem zetrzeć w proch – dodała Karkontka.
– Jak to? Czyżby się stali tak bogaci i potężni?
– Nie zna więc ksiądz ich historii?
– Nie, opowiedz mi pan o nich.
Caderousse zdawał się zastanawiać przez chwilę.
– E, chyba nie warto – rzekł. – Długo by opowiadać.
– Możesz milczeć, przyjacielu – rzekł ksiądz z największą obojętnością – i szanuję twoje pobudki, zresztą twoje zachowanie świadczy, że jesteś naprawdę dobrym człowiekiem, nie mówmy o tym więcej. Co miałem wykonać? Ot, to czysta formalność. Sprzedam ten diament…
To rzekłszy, wyjął pudełko z kieszeni, otworzył i zaświecił diamentem ponownie przed olśnionymi oczyma Caderousse'a.
– Chodź, zobacz, żono – rzekł chrapliwie oberżysta.
– Diament! – zdumiała się Karkontka, wstając i dość pewnym krokiem schodząc po schodach. – Co to znaczy?
– Jak to, nie słyszałaś, kobieto? To diament, który zapisał nam ten poczciwy Edmund: to jest swemu ojcu, trzem przyjaciołom – Fernandowi, Danglarsowi i mnie, no i swojej narzeczonej. Warty jest pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Ach, jaki piękny – rzekła.
– Więc piąta cześć tej sumy należy do nas? – spytał Caderousse.
– Tak, a poza tym jeszcze część należąca do ojca Edmunda, myślę bowiem, że mam prawo rozdzielić ją między was czworo.
– Dlaczego między czworo? – spytała Karkontka.
– Ponieważ wszyscy czworo byliście przyjaciółmi Edmunda.
– Aha, przyjaciele, co zdradzają – ponuro mruknęła Karkontka.
– Tak, tak – rzekł Caderousse – i to przecież też mówiłem. Toż to profanacja, świętokradztwo wynagradzać zdrajców, a może nawet zbrodniarzy.
– Sam pan tego chciałeś – odrzekł spokojnie ksiądz, chowając diament do kieszeni. – A teraz powiedz mi pan, pod jakim adresem mam szukać przyjaciół Edmunda, abym mógł wykonać jego ostatnią wolę.
Pot spływał grubymi kroplami z czoła Caderousse'a; ksiądz wstał, podszedł do drzwi, aby popatrzeć na konia.
Caderousse i jego żona wpatrywali się w siebie z wyrazem trudnym do opisania.
– Cały diament byłby nasz – szepnął Caderousse.
– Tak myślisz – odpowiedziała żona.
– Przecież to osoba duchowna, nie oszuka nas.
– Czyń, co ci się podoba – rzekła Karkontka – ja się w to nie chcę wtrącać.
I cała dygocząc, zaczęła wspinać się po schodach; zęby jej szczękały, chociaż upał był nie do wytrzymania. Zatrzymała się na chwilę na ostatnim stopniu.
– Zastanów się dobrze, Kacprze – rzekła.
– Wiem dobrze, co mam robić – odparł Caderousse.
Karkontka westchnęła i poszła do swej izby, podłoga skrzypiała pod jej nogami, zanim zbliżyła się do fotela i ciężko nań upadła.
– Cóż więc postanowiłeś? – spytał ksiądz.
– Opowiem księdzu wszystko – odpowiedział Caderousse.
– Sądzę, że w istocie tak będzie najlepiej – rzekł ksiądz. – Nie dlatego, bym chciał koniecznie dowiedzieć się o jakichś sekretach; ale będzie dobrze, jeżeli możesz mi pomóc w podziale spadku zgodnie z życzeniem zmarłego.
– Mam taki zamiar – odpowiedział Caderousse z twarzą rozpłomienioną nadzieją i chciwością.
– Słucham – rzekł ksiądz.
– Niech ksiądz chwilkę zaczeka. Ktoś mógłby nam przeszkodzić w najbardziej zajmującym miejscu, a szkoda byłoby; zresztą po co ma kto wiedzieć, żeś tu był.
Podszedł do drzwi oberży, zamknął je, a nawet dla większego bezpieczeństwa zasunął sztabę, która broniła ich nocą.
Ksiądz zaś wybrał sobie najdogodniejsze miejsce; usiadł w kącie, tak że sam znajdował się w cieniu, podczas gdy na twarz karczmarza, dla którego miejsce było naprzeciw, musiało padać światło. Z pochyloną głową, złożywszy, a raczej skrzyżowawszy ręce, przygotowywał się do słuchania z jak największą uwagą.
Caderousse przysunął zydel i usiadł naprzeciw.
– Pamiętaj, że cię do tego nie namawiałam! – odezwał się głos drżący Karkontki, jakby mogła poprzez podłogę widzieć, co się zaczyna.
– Dobrze, dobrze – rzekł Caderousse. – Nie mówmy już o tym, biorę wszystko na siebie.
I zaczął mówić.
27. Opowiadanie
– Przede wszystkim, proszę księdza, chciałbym prosić, aby ksiądz obiecał mi jedno.
– Co takiego? – zapytał ksiądz.
– Żeby, jeżeli kiedykolwiek zechce ksiądz uczynić jakiś użytek z tego, co zaraz opowiem, nie powiedział ksiądz nikomu, że te wiadomości pochodzą ode mnie; osoby, o których mam mówić, są tak bogate i potężne, że gdyby chciały mnie tknąć końcem palca, zgniotłyby mnie na proch.
– Bądź spokojny, przyjacielu – rzekł ksiądz. – Jestem kapłanem i wszelkie ludzkie wyznania giną na zawsze w moim sercu. Przypomnij sobie, że mamy tylko jeden cel – wypełnić sprawiedliwie ostatnią wolę naszego przyjaciela. Mów pan więc, nie oszczędzając nikogo, ale i bez nienawiści; mów prawdę, samą prawdę, nic więcej. Nie znam i pewnie nigdy nie będę znać ludzi, o których masz mówić; zresztą jestem Włochem, nie Francuzem; służę Bogu, a nie ludziom i niebawem wracam do klasztoru, który opuściłem tylko po to, aby wypełnić ostatnie życzenie umierającego.
Ta stanowcza obietnica podniosła nieco na duchu Caderousse'a.
– No cóż, w takim razie – powiedział – chcę więc, a nawet uważam, że powinienem to zrobić, chcę wyprowadzić księdza z błędu co do tych mniemanych przyjaciół, których Edmund uważał za tak mu oddanych.
– Zacznijmy od jego ojca – poprosił ksiądz. – Edmund tyle mi mówił o nim, tak głęboko go kochał…
– O, to smutna opowieść – rzekł Caderousse, kiwając głową. – Zna ksiądz pewnie jej początek?
– Tak. Edmund opowiedział mi wszystko aż do chwili, gdy został aresztowany w jakiejś oberży pod Marsylią.
– U starego Pamfila, tak, mój Boże, tak! Stoi mi to jeszcze wszystko przed oczyma!
– I to się stało podobno w czasie przyjęcia zaręczynowego?
– Tak. Przyjęcie, co się tak wesoło zaczęło, miało smutny koniec. W pewnej chwili wszedł komisarz policji z żandarmami i Edmund został aresztowany.
– I tu się wszystko kończy, co wiem – przerwał ksiądz. – Zresztą Edmund nic więcej nie wiedział, bo nie zobaczył już żadnej z tych pięciu osób i nigdy o nich nie usłyszał.
– Skoro tylko Edmund został uwięziony, pan Morrel pobiegł dowiedzieć się, co się stało; wrócił ze smutnymi wiadomościami. Ojciec Edmunda powrócił sam do domu, płacząc, ułożył w szafie swój ślubny strój, przez cały dzień chodził tam i z powrotem po pokoiku; nadszedł wieczór, ale on się nie położył – mieszkałem pod nim i słyszałem, jak calutką noc chodził po izbie; muszę się przyznać, że sam nie mogłem też zmrużyć oka; cierpienie tego biednego ojca bolało mnie strasznie, każdy jego krok gniótł mi serce, jak gdyby naprawdę deptał mi po piersiach.
Następnego dnia Mercedes udała się do Marsylii, chcąc błagać o wstawiennictwo pana de Villefort; nic nie uzyskała; poszła też odwiedzić starca. Znalazłszy go tak przygnębionym i załamanym, dowiedziawszy się, że spędził bezsennie całą noc, że nie jadł od wczoraj, chciała zabrać go do siebie, aby się nim opiekować, ale staruszek się na to nie zgodził. „Nie – mówił – nie opuszczę domu, chłopak nikogo tak nie kocha jak mnie, a gdy wyjdzie z więzienia, przybiegnie najpierw do mnie. Cóż by sobie pomyślał, gdyby mnie tu nie zastał?”.
Słuchałem tej rozmowy ze schodów i pragnąłem bardzo, aby Mercedes wreszcie go nakłoniła; te kroki dzień i noc nad moją głową nie dawały mi ani chwili spoczynku.
– A pan nie poszedłeś sam do starca, żeby go pocieszyć?
– Ach, proszę księdza! Pocieszać można tylko tych, którzy pragną, by ich pocieszano. Zresztą nie wiem dlaczego, ale zdawało mi się, że mnie mocno nie lubił. Pewnej jednak nocy nie mogłem już wytrzymać, słysząc, jak zanosi się od płaczu i pobiegłem na górę; ale gdy podszedłem do drzwi, stary już nie płakał, tylko się modlił. Nie umiem księdzu powiedzieć, jak wymowne słowa to były, jak rozdzierające błagania, to było więcej niż pobożność, więcej niż rozpacz; tak że choć nie jestem nabożnisiem i nie cierpię jezuitów, powiedziałem sobie wtedy: „Ależ mam szczęście, że jestem sam jeden i że Bóg nie dał mi dzieci, bo gdybym był ojcem i żył w takiej rozpaczy, jak ten biedny starzec, nie potrafiłbym znaleźć w duszy ani w sercu słów, jakie on mówił Bogu, i rzuciłbym się w morze, aby nie cierpieć już dłużej”.
– Nieszczęsny ojcze – wyszeptał ksiądz.
– Co dzień stawał się coraz większym odludkiem i był coraz bardziej osamotniony; pan Morrel i Mercedes nieraz przychodzili do niego, ale drzwi zawsze były zamknięte, nie odpowiadał na pukanie, chociaż wiedziałem, że był u siebie. Pewnego dnia wpuścił jednak Mercedes, a gdy ta biedna dziewczyna, sama udręczona rozpaczą, usiłowała go pocieszać, rzekł do niej: „Wierz mi, on nie żyje… i już nie my na niego, ale on na nas czeka… Jestem szczęśliwy, bom z was najstarszy i pierwszy go ujrzę…”.
Wie ksiądz, że nawet najlepszy człowiek zaczyna rychło unikać ludzi, którzy go przejmują smutkiem; stary Dantès został w końcu zupełnie osamotniony. Widywałem tylko od czasu do czasu, jak wychodzili od niego jacyś nieznajomi, ukrywając niezręcznie większe lub mniejsze paczuszki; później nieco zrozumiałem, co to były za paczki: stary wyprzedawał po trochu wszystko, co miał, żeby kupić jedzenie.
Na koniec biedaczysko nie miał nic do sprzedania… Winien był trzy miesiące komornego: zagrożono mu usunięciem; poprosił o tydzień zwłoki i właściciel zgodził się. Wiem o tym od właściciela, który wychodząc od niego, zaszedł do mnie.






