- -
- 100%
- +
– Tak – rzekła markiza, a to straszliwe wspomnienie nic nie zmieniło w spokojnym wyrazie jej twarzy. – Ale cierpieli oni za zupełnie odmienne poglądy polityczne, czego dowodem jest to, że cała moja rodzina dochowała wierności wygnanym książętom, a pański ojciec pospieszył co prędzej z hołdem dla nowego rządu; gdy obywatel Noirtier był żyrondystą, hrabia Noirtier został senatorem.
– Mamo, mamo – rzekła Renata – przecież postanowiliśmy nie wracać już do tych okropnych wspomnień.
– Łaskawa pani – dodał Villefort – dołączę moje prośby do próśb panny de Saint-Méran, abyś raczyła puścić w niepamięć moją przeszłość. Po cóż obwiniać się o rzeczy, wobec których sam Bóg jest bezsilny? Bóg może rządzić przyszłością, nie może jednak zmienić przeszłości. I cóż nam, zwykłym ludziom, pozostaje? Możemy się wyprzeć przeszłości lub przynajmniej rzucić na nią zasłonę. Co do mnie, nie tylko wyznaję inne zasady od mego ojca, ale nawet noszę już inne nazwisko. Mój ojciec był, a może i dotąd jest bonapartystą i nazywa się Noirtier, ja zaś jestem rojalistą i nazywam się Villefort. Proszę pozwolić, aby resztki rewolucyjnych soków zginęły w tym spróchniałym pniu; niech pani spogląda tylko na gałązkę owego pnia, która odchyla się od pnia, nie mogąc, a powiem nawet: nie chcąc się od niego całkowicie oderwać.
– Brawo, Villefort, brawo – rzekł markiz. – Świetnieś rzekł. Ileż razy błagałem żonę, aby zapomniała o przeszłości – i zawsze bez skutku. Mam nadzieję, że będziesz miał pan więcej szczęścia.
– Dobrze – rzekła markiza – zapomnijmy o przeszłości, niczego więcej nie żądam. Pragnę tylko, aby w przyszłości pan de Villefort okazał się nieugięty. Niech pan nie zapomina, że odpowiadamy za pana przed Jego Królewską Mością i Najjaśniejszy Pan za naszym wstawiennictwem raczył zapomnieć – (w tym miejscu wyciągnęła do Villeforta rękę) – tak ja zapomnę na pańską prośbę. Ale pamiętaj, jeśli wpadnie ci w ręce jaki spiskowiec, że zwróconych jest na ciebie wiele bacznych oczu, należysz bowiem do rodziny, która może utrzymywać jakieś stosunki z konspiratorami.
– Niestety, droga pani – odrzekł Villefort – mój urząd, a szczególnie czasy, w których żyjemy, nakazują mi surowość. Muszę być surowy. Kilkakrotnie oskarżałem już w sprawach politycznych i dowiodłem pod tym względem mej nieskazitelności. Na nieszczęście to jeszcze nie koniec.
– Tak pan sądzi? – zdziwiła się markiza.
– Obawiam się. Napoleon, osadzony na Elbie, ma blisko do Francji; jego obecność niemal widoczna z naszych brzegów podtrzymuje nadzieje jego stronników. W samej Marsylii jest mnóstwo oficerów na przymusowej emeryturze, którzy codziennie szukają pretekstu do zwady z rojalistami; stąd biorą się pojedynki pomiędzy ludźmi z wyższych klas, stąd morderstwa popełniane przez ludzi z gminu.
– Ale, ale – odezwał się hrabia de Salvieux, stary przyjaciel markiza de Saint-Méran i szambelan hrabiego d'Artois. – Czy wiecie, że Święte Przymierze postanowiło go przenieść?
– A tak. Była o tym mowa, kiedyśmy wyjeżdżali z Paryża – rzekł pan de Saint-Méran. – A gdzie chcą go wysłać?
– Na Świętą Helenę.
– Na Świętą Helenę! Cóż to takiego? – zapytała markiza.
– Wyspa oddalona o dwa tysiące mil, na południe od równika – odpowiedział hrabia.
– Bogu dzięki! To była wielka niedorzeczność, jak powiada Villefort, zostawiać takiego człowieka pomiędzy Korsyką, gdzie się urodził, i Neapolem, gdzie dotąd panuje jego szwagier, poza tym w takiej bliskości Włoch, które miały zostać królestwem jego syna!
– Niestety – rzekł Villefort. – Istnieje traktat z 1814 roku i nie wolno tknąć Napoleona, nie złamawszy jego zasad.
– No to się je złamie – rzekł pan de Salvieux. – Czy Napoleon myślał o zasadach, kiedy kazał rozstrzelać księcia d'Enghien?
– No – odezwała się markiza – to postanowione, Święte Przymierze uwolni Europę od Napoleona, a Villefort Marsylię od jego stronników. Król panuje albo nie, a jeśli panuje, to rządy jego powinny być silne, a urzędnicy nieugięci, to jedyny sposób, aby przeciwdziałać złu.
– Niestety – rzekł, uśmiechając się, Villefort. – Zastępca prokuratora królewskiego wzywany jest zawsze wtedy, gdy zło już się stało.
– Powinien je więc naprawić.
– Mogę odpowiedzieć pani markizie otwarcie, że my nie naprawiamy zła, ale je mścimy i nic więcej.
– Ach! Panie de Villefort – wtrąciła młoda dziewczyna, córka hrabiego de Salvieux i przyjaciółka panny de Saint-Méran. – Zaproś nas pan na jakiś zajmujący proces, póki jesteśmy w Marsylii. Nie byłam jeszcze nigdy w sądzie, a mówią, że to bardzo ciekawe.
– Rzeczywiście, bardzo ciekawe – zgodził się Villefort – bo zamiast sztucznej tragedii, jak na deskach sceny, widzimy dramat prawdziwy; zamiast odgrywanego cierpienia, widzimy rozpacz rzeczywistą. Gdy tam zapadnie kurtyna, człowiek, którego widzieliśmy na scenie, powraca do domu i spożywa spokojnie obiad w gronie rodziny, po czym kładzie się spokojnie spać, aby następnego dnia znów występować. Tymczasem tutaj taki człowiek idzie do więzienia, gdzie czeka na niego kat. Widzisz więc, pani, że dla osób nerwowych, szukających mocnych wrażeń, nic nie równa się z takim widowiskiem. Zapewniam, że jak tylko zdarzy się okazja, nie omieszkam pani zaprosić.
– On nas przejmuje zgrozą… a sam się zaśmiewa – rzekła Renata, pobladłszy zupełnie.
– Co robić!… – odpowiedział Villefort. – To pojedynek… Już kilka razy żądałem kary śmierci dla politycznych przestępców i innych zbrodniarzy… I teraz, kto wie, ile sztyletów ostrzy się na mnie gdzieś w ciemności, a ile już we mnie wymierzono?
– Ach, mój Boże! – rzekła Renata, coraz bardziej posępna. – Czy pan mówi poważnie, panie de Villefort?
– Najzupełniej – odrzekł młody urzędnik z uśmiechem na ustach. – A takie piękne procesy, których tak pożąda panna de Salvieux dla czystej ciekawości, a ja po to, by zadośćuczynić mojej ambicji, pogorszą tylko moje położenie. Czyż ci żołnierze napoleońscy, którzy przywykli rzucać się na oślep w bój, będą się wahać dłużej nad zabiciem człowieka, którego mają za osobistego wroga, niżby się zawahali, uśmiercając Rosjanina, Austriaka czy Węgra, którego nigdy wcześniej nie widzieli? Zresztą to konieczne, bez tych niebezpieczeństw nasz zawód nie miałby zasługi. Ja sam, kiedy widzę w oku oskarżonego iskrzącą się wściekłość, czuję w sobie wzrastającą odwagę i zapał; to już nie proces, to walka! Nacieram na niego, on odpiera natarcia, podwajam atak i walka kończy się jak każda inna, zwycięstwem lub porażką. Oto jest zawód prawnika! Niebezpieczeństwo budzi w nas umiejętność wymowy. Gdyby jakiś oskarżony uśmiechnął się po mojej replice, byłbym przekonany, że źle mówiłem; że to, co powiedziałem, było słabe, mierne i niewystarczające. Pomyśl pani, jakiego uczucia dumy doświadcza prokurator królewski przekonany o winie oskarżonego, gdy winowajca blednie i drży pod ciężarem dowodów i ciosami elokwencji! Głowa jego pochyla się, aż w końcu spadnie…
Renata wydała lekki okrzyk.
– Oto prawdziwy mówca – rzekł jeden z biesiadników.
– Takich nam teraz trzeba ludzi – dodał drugi.
– Toteż – wtrącił trzeci – podczas ostatniego procesu, byłeś pan wspaniały. Wiesz pan, ten co zabił własnego ojca; zabiłeś go pan słowami, nim dotknął go kat.
– O, ojcobójcy niewiele mnie obchodzą, nie znam kary godnej takiego występku, ale ci nieszczęśliwi więźniowie polityczni…
– Ale tacy są jeszcze gorsi, Renato, gdyż król jest ojcem narodu, chcieć więc obalić lub zabić króla, znaczy chcieć zabić ojca trzydziestu milionów ludzi.
– Dajmy temu pokój, panie de Villefort – rzekła Renata. – Przyrzeknie mi pan pobłażliwość dla tych, za którymi przemówię?
– Dobrze, pani – rzekł Villefort z czarującym uśmiechem – razem będziemy sporządzać wnioski.
– Moja droga – rzekła markiza – zajmuj się swoimi ptaszkami, spanielami i szmatkami, a nie mieszaj się do spraw urzędowych swojego przyszłego męża. Dziś broń odpoczywa, a decyduje toga, jest takie przysłowie łacińskie, w którym zawiera się głęboka myśl.
– Cedant arma togae – rzekł skłoniwszy się Villefort.
– Nie śmiałam odezwać się po łacinie – odpowiedziała markiza.
– Wolałabym, żebyś pan był lekarzem – odezwała się Renata. – Anioł śmierci, nawet jeśli jest aniołem, zawsze napełniał mnie trwogą.
– Moja kochana! – szepnął Villefort, obejmując dziewczynę rozkochanym spojrzeniem.
– Moja córko – rzekł markiz – pan de Villefort będzie dla tej prowincji lekarzem zarówno pod względem moralnym, jak i politycznym; wierz mi, że to piękna rola.
– I będzie mógł w ten sposób wymazać z pamięci ludzkiej rolę, jaką odegrał jego ojciec – dodała niepoprawna markiza.
– Pani – rzekł Villefort i smutny uśmiech pojawił się na jego twarzy – już miałem zaszczyt oświadczyć pani, że mój ojciec, jak sądzę, wyrzekł się błędów przeszłości i że jest dziś gorliwym sługą religii i porządku, lepszym może ode mnie rojalistą, gdyż powoduje nim skrucha, a mną tylko umiłowanie zasad.
I po tym zgrabnym frazesie Villefort potoczył wzrokiem po biesiadnikach, aby wybadać, jakie wrażenie sprawiła na obecnych jego elokwencja; w podobny sposób rozejrzałby się po audytorium, rzuciwszy zza stołu w sądzie trafną replikę.
– Otóż to, mój drogi Villefort – zawołał hrabia de Salvieux. – Tak właśnie powiedziałem wczoraj marszałkowi dworu w Tuileriach, kiedy mnie spytał o ten dziwny związek syna żyrondysty z córką emigranta i oficera armii Kondeusza; i marszałek zrozumiał to doskonale. Takie mariaże zgadzają się wybornie ze sposobem rządzenia Ludwika XVIII. A król przerwał nam właśnie wtedy (choć nawet nie przypuszczaliśmy, że słuchał naszej rozmowy), mówiąc: „Villefort – proszę zwrócić uwagę, że nie nazwał go wcale Noirtier, ale przeciwnie, kładł nacisk na nazwisko Villefort – wysoko zajdzie. To człowiek młody, ale już dojrzały i należy do moich ludzi. Z przyjemnością dowiedziałem się, że państwo de Saint-Méran przyjmują go na zięcia i sam nawet doradziłbym im ten związek, gdyby pierwsi nie zwrócili się do mnie, prosząc o pozwolenie”.
– Król tak powiedział, hrabio? – zawołał uradowany Villefort.
– Powtarzam ci jego własne słowa i jeśli markiz zechce mówić szczerze, przyzna, że to, co tu panu mówię, zgadza się najzupełniej z tym, co król rzekł do niego samego pół roku temu, kiedy mówił mu o projekcie tego małżeństwa.
– To prawda – rzekł markiz.
– A więc wszystko będę zawdzięczał temu szlachetnemu monarsze! Czegóż bym dla niego nie poświęcił, aby mu służyć?
– Brawo – rzekła markiza. – Kocham cię czule, mój panie, skoro tak mówisz. Niech się tylko pokaże jakiś spiskowiec, a dobrze go przyjmiesz.
– A ja, droga mamo – rzekła Renata – proszę Boga, aby cię nie wysłuchał i aby pan de Villefort miał do czynienia tylko ze złodziejaszkami, małymi bankrutami i bojaźliwymi oszustami, tylko wtedy będę mogła zasnąć spokojnie.
– To tak, jakbyś pani życzyła lekarzowi – rzekł uśmiechając się Villefort – aby spotykał tylko pacjentów z migreną, odrą i pokąsanych przez osy, czyli tylko takie choroby, które dotykają naskórka. Jeśli chcesz mnie kiedyś widzieć prokuratorem królewskim, powinnaś mi przecież życzyć najstraszliwszych chorób, takich, których wyleczenie przynosi mu sławę.
W tejże chwili, jakby przypadek oczekiwał tylko okazji, aby spełnić życzenia sądownika, wszedł lokaj i szepnął Villefortowi na ucho kilka słów. Villefort odszedł od stołu, przepraszając obecnych, i w kilka chwil potem powrócił, uśmiechnięty, z rozjaśnioną twarzą.
Renata spojrzała nań z miłością, bo też był to naprawdę piękny i wytworny młodzieniec: miał niebieskie oczy, matową płeć, twarz okalały mu czarne faworyty. Dziewczyna z całą uwagą i natężeniem przylgnęła wzrokiem do ust narzeczonego, pragnąc poznać przyczynę jego nagłego odejścia.
– I cóż, pani – odezwał się Villefort – chciałaś przed chwilą być żoną lekarza. Otóż moje obowiązki w istocie przypominają obowiązki elewów Eskulapa – (w 1815 r. jeszcze tak mówiono) – że nie mogę rozporządzać moim czasem: przeszkadzają mi nawet w chwili, kiedy jestem przy pani, nawet w czasie zaręczyn.
– I dlaczegóż panu przeszkadzają? – zapytało piękne dziewczę z lekkim odcieniem niepokoju w głosie.
– Niestety! Wołają mnie do chorego, a ów chory, jeśli mam wierzyć temu, co mi powiedziano, jest bliski śmierci. To ciężki przypadek i pacjent może skończyć na rusztowaniu.
– Ach, Boże wielki! – krzyknęła Renata, blednąc okropnie.
– Coś podobnego! – zawołali goście.
– Zdaje się, że po prostu odkryto jakiś bonapartystowski spisek.
– Doprawdy? – zdziwiła się markiza.
– Oto list z denuncjacją.
I Villefort przeczytał:
Wierny poddany tronu i religii zawiadamia panu prokuratorowi królewskiemu, że niejaki Edmund Dantès, oficer ze statku „Faraon”, przybyły w dniu dzisiejszym ze Smyrny, zawitawszy po drodze do Neapolu i Portoferraio, otrzymał list od Murata do uzurpatora i od uzurpatora do stronnictwa bonapartystowskiego w Paryżu.
Można przekonać się o Dantèsa występku po aresztowaniu go, jako że list ów znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo w jego pokoiku na statku „Faraon”.
– Ale list ten – zaprotestowała Renata – jest tylko anonimem i zresztą adresowany do prokuratora królewskiego, nie zaś do pana.
– Tak, ale prokurator królewski wyjechał, i list ten doręczono jego sekretarzowi, który ma pełnomocnictwo otwierania listów. Otworzył i ten, a potem posłał po mnie; nie znalazłszy mnie w domu, wydał nakaz aresztowania.
– Tym sposobem winowajca siedzi już w areszcie? – rzekła markiza.
– Oskarżony, mamo – sprostowała Renata.
– Tak – rzekł Villefort – i jak miałem zaszczyt oświadczyć pani przed chwilą, jeżeli list, o którym tu mowa, się znajdzie, pacjent jest doprawdy w ostatnim stadium.
– A gdzież jest ten nieszczęśliwy? – zapytała Renata.
– Czeka u mnie.
– Idź, drogi przyjacielu – rzekł markiz. – Nie opuszczaj dla nas obowiązków, tym bardziej gdy cię wzywa służba dla króla. Idź więc, gdzie cię wzywają obowiązki urzędu.
– Ach, panie Villefort – rzekła Renata, składając ręce. – Bądź pan wyrozumiały, to dzień naszych zaręczyn.
Villefort obszedł stół, zbliżył się do krzesła narzeczonej i oparłszy się na poręczy, rzekł:
– Zaręczam, że będę robił wszystko, co tylko można, droga Renato, aby oszczędzić ci troski; jeżeli jednak poszlaki okażą się pewne, a oskarżenie słuszne, trzeba będzie ściąć ten napoleoński chwast.
Na ten wyraz „ściąć” Renata zadrżała, gdyż ów chwast, który należało wyplenić, posiadał ludzką głowę.
– Ejże, panie Villefort, nie słuchaj tego dzieciaka – wtrąciła markiza – ona to kiedyś zrozumie.
To mówiąc, markiza podała panu Villefortowi do pocałunku szczupłą rękę, którą podniósł do ust, spoglądając w tejże chwili na Renatę, jakby mówił:
– To twoją dłoń całuję, a przynajmniej pragnąłbym ucałować.
– Smutna to wróżba! – szepnęła Renata.
– Moja panno – rzekła markiza – jesteś rozpaczliwie dziecinna. Powiedz mi, proszę, jaki mogą mieć związek losy kraju z twoimi sentymentalnymi kaprysami i czułostkami?
– Ach, mamo! – szepnęła Renata.
– Proszę o łaskę, pani markizo, dla swojej niewdzięcznej rojalistki – rzekł Villefort. Przyrzekam, że spełnię sumiennie obowiązki zastępcy prokuratora królewskiego: będę surowy i bezlitosny.
A gdy sądownik zwracał się w te słowa do markizy, narzeczony ukradkiem spoglądał na ukochaną i w jego spojrzeniu można było wyczytać:
„Bądź spokojna, Renato, przez miłość do ciebie będę pobłażliwy”.
Renata przyjęła to spojrzenie najsłodszym uśmiechem i Villefort wyszedł, czując się tak, jakby zawędrował do samego nieba.
7. Przesłuchanie
Zaledwie Villefort opuścił salę biesiadną, zdjął maskę wesołości a przybrał pełen powagi wyraz, właściwy dla człowieka powołanego do tego najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci bliźniego. Mimo jednak ruchliwości fizjonomii Villeforta, który opanował tę sztukę, ćwicząc godzinami przed lustrem, jak to czynią aktorzy, tym razem musiał zadać sobie sporo trudu, by zmarszczyć brwi i nasępić czoło. I w rzeczy samej, pomijając pamięć o wyborach politycznych własnego ojca, Gerard de Villefort był w tej chwili tak szczęśliwy, jak tylko człowiek być może. Posiadał swój własny majątek, w dwudziestym siódmym zaledwie roku życia piastował wysoki urząd w sądownictwie, a teraz miał poślubić młodą i piękną dziewczynę, którą kochał – nawet jeśli nie była to wielka namiętność, a uczucie wyrozumowane, takie właśnie, jakie wypadało żywić zastępcy prokuratora do przyszłej małżonki – a co więcej, jego przyszła żona, panna de Saint-Méran, dziewczyna niezwykłej urody, pochodziła z rodziny jak najlepiej widzianej u dworu. Na koniec, narzeczona, jedyne dziecię swoich rodziców, którzy swych rozległych wpływów użyją z pewnością na korzyść zięcia, wnosiła mężowi w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów; posag ten, dzięki „nadziejom na spadek” – jeśli zacytować okropną formułę używaną przez zawodowych swatów, mógł powiększyć się kiedyś o dodatkowe pół miliona. Wszystko to tworzyło dla Villeforta jedną całość, oślepiającą wizję wspaniałego szczęścia, tak że zapatrzony we własne świetne życie, prędzej dostrzegłby plamy na słońcu.
U drzwi czekał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka odzianego w czerń strącił go od razu z siódmego nieba na ziemię; przybrał więc stosowny wyraz twarzy i zbliżył się do urzędnika sprawiedliwości.
– Oto jestem – rzekł doń. – Czytałem list; dobrześ pan zrobił, aresztując tego człowieka, teraz proszę mi udzielić wszelkich szczegółów, jakie zebrałeś pan o oskarżonym i o spisku.
– O spisku nic jeszcze nie wiemy. Wszystkie papiery, któreśmy znaleźli u niego, złożyliśmy w jedną paczkę, opieczętowaliśmy i jest już ona w pańskiej kancelarii. Co się tyczy aresztowanego, jest to, jak się pan już dowiedział z denuncjacji, niejaki Edmund Dantès, porucznik trójmasztowca „Faraon”, handlującego bawełną z Aleksandrią i Smyrną, który jest własnością firmy Morrel i Syn z Marsylii.
– Czy, nim wstąpił do marynarki handlowej, nie służył przypadkiem w marynarce wojennej? – zapytał Villefort.
– O nie, panie prokuratorze, to bardzo młody człowiek.
– W jakim wieku?
– Dziewiętnaście, może dwadzieścia lat.
Gdy Villefort dotarł do skrzyżowania ulicy Głównej i Sądowej, zaczepił go jakiś człowiek, który zdawał się czekać tu na jego spotkanie. Był to Morrel.
– Ach, panie de Villefort – zawołał ten zacny kupiec, spostrzegając podprokuratora. Rad jestem bardzo, że pana tu spotykam. Wyobraź pan sobie, jaką pomyłkę popełniono, pomyłkę dziwaczną i niesłychaną: aresztowano zastępcę kapitana mego statku, niejakiego Edmunda Dantèsa.
– Wiem o tym – rzekł Villefort. – Właśnie idę do domu na indagację.
– Ach, panie prokuratorze – ciągnął pan Morrel, a słowa podpowiadała mu przyjaźń do młodzieńca. – Nie zna pan tego, którego oskarżają, a ja go znam doskonale. Niech pan wierzy, że to człowiek najspokojniejszy, uczciwy jak mało kto i śmiem sądzić, najlepszy pod słońcem marynarz. Ach, panie Villefort, polecam go panu najszczerzej i z całego serca.
Villefort, jak to już widzieliśmy, należał do marsylskiej szlachty, Morrel zaś do plebsu; pierwszy był zapalonym rojalistą, drugiego posądzano o sympatie do bonapartyzmu. Villefort spojrzał pogardliwie na pana Morrela i odrzekł ozięble:
– Wiesz pan zapewne, że można być spokojnym i cichym w życiu prywatnym, uczciwym w stosunkach handlowych i znać świetnie swój zawód, a jednocześnie być wielkim przestępcą politycznym; wszak zdajesz pan sobie z tego sprawę, nieprawdaż?
Urzędnik ostatnie te słowa wymówił z naciskiem, jakby je chciał zastosować do samego kupca, i jednocześnie zapuścił badawczy wzrok w głąb serca tego zuchwalca, który ośmielał się występować w czyjejś obronie, podczas gdy powinien wiedzieć, że sam potrzebuje pobłażliwości władz.
Morrel zarumienił się, albowiem pod względem politycznym jego sumienie nie było zupełnie czyste; ponadto relacja Dantèsa z wizyty z marszałkiem i z rozmowy z cesarzem zakłócała mu nieco spokój ducha, mimo to dodał z wyrazem największego przejęcia:
– Błagam, panie Villefort, bądź pan sprawiedliwy, jak być powinieneś, dobry jak zawsze jesteś i zwróć nam co prędzej tego biednego chłopca.
To „zwróć nam” zabrzmiało rewolucyjnym dźwiękiem w uchu prokuratora królewskiego.
„Hm… – szepnął do siebie. – Czyżby ten Dantès miał należeć do jakiejś loży karbonaryjskiej, kiedy jego protektor używa tak machinalnie liczby mnogiej? Zdaje mi się, że komisarz mi mówił, iż aresztowano go w jakiejś karczmie, w licznym towarzystwie; coś w tym musi być”.
Po czym rzekł głośno:
– Możesz pan być zupełnie spokojny, nie na próżno odwołałeś się do mojej sprawiedliwości, byle tylko oskarżony był niewinny; ale jeżeli jest winny – wiesz pan, w jak trudnej epoce żyjemy, pobłażliwość mogłaby stać się fatalnym przykładem; w takim przypadku będę więc zmuszony spełnić mój obowiązek.
To powiedziawszy, Villefort zatrzymał się u drzwi swojego domu, który przylegał do sądu, i pożegnawszy pana Morrela z zimną grzecznością, wszedł majestatycznym krokiem do środka. Nieszczęśliwy kupiec został na miejscu jak skamieniały.
Przedpokój był wypełniony żandarmami i policjantami. Pośród nich, pilnie strzeżony, stał spokojnie i nieruchomo więzień, nie bacząc na pełne nienawiści spojrzenia żandarmów. Villefort, mijając przedpokój, zerknął z ukosa na Dantèsa. Odbierając paczkę papierów, które mu wręczył policjant, zniknął za drzwiami, mówiąc:
– Niech tu przyprowadzą więźnia.
Choć szybkie, to jedyne spojrzenie pozwoliło Villefortowi na wyrobienie sobie opinii o człowieku, którego miał właśnie przesłuchiwać: w otwartym i szerokim czole przejawiała się inteligencja, w stanowczym wyrazie oczu i zmarszczonych brwiach – odwaga, a lekko rozchylone usta, spoza których lśniły zęby białe jak kość słoniowa, świadczyły o szczerości. Pierwsze zatem wrażenie, jakie odniósł Villefort, było korzystne dla Dantèsa. Ale Villefortowi zbyt często powtarzano, że nie można iść za pierwszym odruchem, jeżeli oczywiście był to odruch sympatii, stłumił więc owe przychylne instynkty, które zawładnęły sercem, chcąc stamtąd przypuścić szturm do rozsądku. Spojrzał w lustro i przybrał surowy wyraz twarzy, po czym – groźny i ponury – zasiadł za biurkiem.
Po chwili wszedł Dantès.
Był blady, ale spokojny i uśmiechnięty. Skłonił się sądownikowi uprzejmie, a zarazem swobodnie i powiódł wzrokiem za wolnym krzesłem, jakby się znajdował w salonie pana Morrela. Wówczas dopiero natknął się na zimne spojrzenie Villeforta, zwykłe spojrzenie sędziów, którzy nie chcąc, by odgadywano ich myśli nadają swemu oku wygląd matowego szkła. Ten wzrok przypomniał mu, iż się znajduje przed obliczem sprawiedliwości – pani zimnej i niewzruszonej.
– Kto pan jesteś i jak się nazywasz? – zapytał Villefort, wertując wręczone mu przez policjanta papiery, które w ciągu jednej godziny rozrosły się w plik znacznej grubości.
– Nazywam się Edmund Dantès – odpowiedział dźwięcznym i spokojnym głosem młodzieniec. – Jestem zastępcą kapitana na statku „Faraon” należącego do firmy Morrel i Syn.
– Pański wiek? – pytał dalej Villefort.
– Dziewiętnaście lat.
– Co pan robił w chwili, kiedy cię aresztowano?
– Byłem na moich własnych zaręczynach – rzekł Dantès głosem zdradzającym wzruszenie. Jakże bowiem bolesny był kontrast tych chwil wesela i radości z posępną ceremonią, która się teraz dokonywała, a ponure oblicze Villeforta sprawiało, że promieniejąca twarz Mercedes tym jaśniejszym biła blaskiem!
– Byłeś pan na swoich zaręczynach? – spytał podprokurator, zadrżawszy mimowolnie.
– Tak, panie; mam właśnie ożenić się z dziewczyną, którą kocham od lat trzech.
Choć Villefort zazwyczaj nie dawał do siebie dostępu cieplejszym uczuciom, zaskoczył go ten szczególny zbieg okoliczności, a wzruszony głos Dantèsa, którego pojmano w tak radosnej chwili, obudził w głębi jego duszy współczucie dla obwinionego. Wszak i on miał się żenić, i on jest szczęśliwy, i zakłócono mu szczęście właśnie po to, aby zniszczył radość człowieka, który tak samo już miał swoje szczęście uchwycić! „Ta filozoficzna wręcz analogia – pomyślał – sprawi wielkie wrażenie, kiedy o niej opowiem, wróciwszy do salonu państwa de Saint-Méran”. I kiedy Dantès oczekiwał dalszych zapytań, Villefort układał sobie w myśli szereg paradoksów, wyrażeń, za pomocą których mówcy budują owe efektowne frazesy, które zawsze zyskują aplauz, a czasem każą nam wierzyć w oratorski talent mówcy.
Gdy już był gotowy ów krótki speech, Villefort uśmiechnął się do siebie, myśląc o wrażeniu, jakie sprawi wśród słuchaczy, i zwrócił się do Dantèsa:
– Mów pan dalej.
– Co mam mówić?
– Udzielić sądowi wyjaśnień.
– Raczej niech sąd raczy mi wskazać, jakich wyjaśnień ode mnie żąda, a ja powiem wszystko, co wiem. Jednak uprzedzam – dorzucił z uśmiechem – że nie wiem zbyt wiele.






