- -
- 100%
- +
W istocie jednak język francuski był Sarze znany niemal od kolebki. Jej matka była Francuzką, a kapitan Crewe przez pamięć ukochanej żony, którą stracił tak wcześnie, rozmawiał często w tym języku w obecności córki, a nawet z nią samą – jeszcze gdy była małym pędrakiem…
– Ja nigdy nie uczyłam się naprawdę francuskiego, ale… ale… – zaczęła, chcąc się wytłumaczyć.
Jednym z najpoważniejszych strapień miss Minchin była nieumiejętność mówienia po francusku. Fakt ten, który ją bolał dotkliwie, usiłowała zataić przed ludźmi, nie miała więc ochoty wdawać się w dyskusję z nowicjuszką i narażać się na jej niedyskretne zapytania.
– To wystarczy – odpowiedziała z kwaśną uprzejmością. – Skoro się nie uczyłaś, musisz niezwłocznie przystąpić do nauki. Za parę minut przyjdzie nauczyciel francuskiego, monsieur Dufarge. Weź tę książkę i rozejrzyj się w niej, zanim pan profesor nadejdzie.
Sara, cała w pąsach, wróciła do swej ławki i otworzyła książkę. Spojrzawszy na pierwszą stronicę, starała się zachować poważny wyraz twarzy. Wiedziała, że niegrzecznością byłoby uśmiechać się – a postanowiła sobie święcie, że nie okaże się niegrzeczną; w każdym razie bawiło ją to w duchu, że kazano jej uczyć się, że le père oznacza ojca, a la mère – matkę.
Miss Minchin spojrzała na nią badawczo.
– Widzę, Saro, że wodzisz oczyma po klasie, zamiast patrzeć w książkę. Szkoda, że nie okazujesz zapału do języka francuskiego.
– Język ten bardzo mi się podoba – odpowiedziała Sara, próbując znów zabrać głos – ale…
– Nie powinnaś mówić „ale”, gdy ci coś rozkazują przełożeni. Patrz w książkę.
Sara wlepiła wzrok w książkę – ale już ani się nie uśmiechnęła, nawet wtedy, gdy wyczytała, że le fils oznacza syna, a le frère – brata.
– Gdy przyjdzie monsieur Dufarge – myślała – już ja mu wszystko wytłumaczę.
Niebawem nadszedł monsieur Dufarge, miły, inteligentny Francuz w średnim wieku. Ujrzawszy Sarę, niby to pogrążoną w lekturze rozmówek francuskich, zainteresował się tym jej skupieniem i grzecznością.
– Czy to nowa uczennica dla mnie, Madame? – zapytał przełożonej. – Sądzę, że będę miał z niej pociechę.
– Jej ojciec, kapitan Crewe, bardzo pragnie, by rozpoczęła naukę języka francuskiego. Boję się jednak, że ona ma do francuzczyzny jakieś dziecinne uprzedzenia… bo nie bardzo się garnie do nauki – odpowiedziała miss Minchin.
– Wielka szkoda, mademoiselle – odezwał się monsieur Dufarge uprzejmie do Sary. – Może, gdy zaczniemy razem się uczyć, potrafię panią przekonać, że jest to język bardzo piękny.
Sara powstała. Czuła się tak zrozpaczona, jak gdyby popadła w niełaskę. Rozwarłszy szeroko swe zielone oczka, spojrzała nimi szczerze i prostodusznie w twarz monsieur Dufarge'a; wyczytała w niej, że on pojmie, o co chodzi i po prostu zaczęła w dźwięcznej płynnej francuzczyźnie tłumaczyć mu rzecz całą. Zwierzyła się więc, że madame nie zrozumiała jej intencji; prawdą jest, że nie uczyła się francuskiego na lekcjach i z książek, ale tatuś i inni ludzie często mówili do niej tym językiem, tak iż umiała nim mówić i pisać – jak rodowitą swą mową. Był to przecież rodzinny język jej matki, która umarła po jej urodzeniu; dlatego to i tatuś – i ona za jego przykładem – lubili się nim posługiwać.
W końcu Sara zapewniła monsieur Dufarge'a, że bardzo chętnie będzie się uczyła wszystkiego, czego on zechce ją uczyć, a jeżeli zabierała głos wobec przełożonej, to jedynie w tym celu, by jej wyjaśnić, iż wszystkie słówka w podręczniku zna już od dawna.
W chwili, gdy Sara zaczęła mówić, miss Minchin drgnęła i jęła niemal z oburzeniem wpatrywać się spod okularów w uczennicę. Monsieur Dufarge uśmiechał się z wielkim zadowoleniem, słysząc w ustach tego dziecka czysty i uroczy dźwięk ojczystej swej mowy, który myśl jego przeniósł hen do kraju lat młodzieńczych – z dala od ciemnego, mglistego Londynu. Gdy Sara skończyła mówić, spojrzał na nią z rozczuleniem i odebrawszy od niej podręcznik, odezwał się do miss Minchin:
– Ach, madame, toż ja niewiele już ją mogę nauczyć! Ona się nie uczyła francuskiego, ale mówi jak rodowita Francuzka. Akcent ma wyborny.
– Powinnaś była mi to powiedzieć – zawołała miss Minchin, mocno urażona.
– Ja… ja chciałam… – odpowiedziała Sara – ale zdaje mi się, że zaczęłam niewłaściwie.
Miss Minchin zdawała sobie dobrze sprawę, że zawiniła, nie dając dojść do słowa dziewczynce. Gdy więc spostrzegła, że inne dziewczęta przysłuchiwały się całej scenie, a Lawinia i Jessie chichocą za książką, wpadła w wielki gniew.
– Cicho, panienki! – odezwała się surowym głosem, stukając w pulpit. – Cicho mi zaraz!
Od tej chwili poczuła wielką niechęć do swej wzorowej uczennicy.
Ermengarda
Gdy pierwszego dnia lekcji Sara siedziała koło miss Minchin, obserwowana pilnie przez wszystkie koleżanki, zauważyła pomiędzy nimi małą dziewczynkę, mniej więcej w tym samym wieku, która wpatrywała się w nią uporczywie dwojgiem jasnobłękitnych, nieco tępawych oczu. Była to tłusta dziecina, bynajmniej nie wyglądająca na zbyt mądrą, o buzi nadąsanej, ale poczciwej. Jej lniane włosy splecione były w gęsty warkocz; koniec jego przerzuciła sobie przez ramię i gryzła wstążkę, a podparłszy się łokciami o pulpit, przyglądała się z podziwem nowicjuszce.
Gdy monsieur14 Dufarge zaczął przemawiać do Sary, na twarzyczce tłuścioszki odmalowało się lekkie przerażenie; gdy zaś Sara, wpatrzywszy się w nauczyciela dziecięcymi, szczerymi oczkami, odpowiedziała mu po francusku, aż podskoczyła na ławce i poczerwieniała od lękliwego zdumienia. Ponieważ sama wiele łez wylała, czyniąc rozpaczliwe wysiłki, by zapamiętać, że la mère oznacza matkę, a le père – ojca, przeto nie chciało się jej w główce pomieścić, że jakieś dziecko, równe jej wiekiem, zna nie tylko te dwa wyrazy, ale i mnóstwo innych, które potrafi wiązać z sobą w całe zdania bez najmniejszego wysiłku.
Tak wytrzeszczała oczy i tak mocno przygryzała wstążkę warkocza, że ściągnęła na siebie uwagę – a co za tym idzie – i gniew miss Minchin.
– Panno St. John! – upomniała ją surowo przełożona. – Cóż to za zachowanie? Zdejm łokcie z pulpitu! Wyjmij z ust wstążkę! Siadaj mi zaraz porządnie!
Dziewczynka znów poderwała się z ławki, gdy zaś Lawinia i Jessie poczęły chichotać, zaczerwieniła się jeszcze bardziej – a w jej biednych, dziecięcych i tępawych oczkach poczęły gromadzić się łezki. Sara, ujrzawszy to, poczuła naraz wielką sympatię dla swej rówieśniczki i zapragnęła być jej przyjaciółką.
– Gdyby Sara była chłopakiem i żyła kilkaset lat temu – mawiał o niej ojciec – na pewno by jeździła z dobytym mieczem po kraju, broniąc i ratując uciśnionych. Ona nie może patrzeć spokojnie na ludzki smutek i krzywdę.
Dlatego to Sara upodobała sobie małą, grubą St. John i przez całe przedpołudnie wciąż spoglądała w jej stronę. Zmiarkowała15 od razu, że tej dziewczynce z trudnością przychodzą lekcje i że daleko jej do tego, by miano ją uważać za celującą. Szczególnie lekcja francuskiego była dla niej udręką. Jej wymowa wywoływała mimowolny uśmiech nawet na dobrotliwej twarzy pana Dufarge, a Lawinia, Jessie i inne zdolniejsze uczennice pozwalały sobie wręcz na śmiechy i drwinki. Ale Sara nie śmiała się bynajmniej, owszem przybierała taką minę, jak gdyby nie słyszała, że panna St. John przekręca le bon pain16 na libonpan. Zachowanie się koleżanek przejmowało ją oburzeniem.
– Z czegóż one się śmieją!? – szepnęła przez zęby, schyliwszy się nad książką. – Przecież w tym nie ma nic śmiesznego!
Po lekcjach uczennice zebrały się gromadkami i poczęły gawędzić. Sara odszukała pannę St. John, siedzącą smutno na parapecie okna, podeszła do niej i zapytała:
– Jak się nazywasz?
Od tego pytania małe dziewczynki zaczynają wszelką znajomość, jednakże w słowach Sary był ton szczególny, uderzający ludzi swą serdecznością i uprzejmością.
By zrozumieć zdumienie panny St. John, należy sobie przypomnieć, że każda nowa uczennica jest przez czas pewien jakąś nieokreśloną istotą dla swych koleżanek; o żadnej zaś chyba nowicjuszce nie opowiadano w całej szkole tylu dziwnych – często sprzecznych z sobą – historii, co o Sarze. Gawędy te przeciągnęły się aż do późnej nocy. Koleżanka, która miała wózek, kucyka i służącą, a przybyła aż z dalekich Indii – była to znajomość nie lada.
– Nazywam się Ermengarda St. John – odpowiedziała dziewczynka.
– A ja się nazywam Sara Crewe – przedstawiła się Sara. – Masz bardzo ładne nazwisko… zupełnie jak z jakiejś powieści.
– Podoba ci się? – zawstydziła się Ermengarda. – A mnie… mnie podoba się twoje nazwisko.
Największym strapieniem, ba, klęską, w życiu Ermengardy St. John było to, że miała ojca uczonego, który umiał wszystko: mówił siedmioma czy ośmioma językami, a w swej bibliotece posiadał tysiące tomów, których treść znał niewątpliwie na wylot. Człowiek taki zwykł żądać od swego dziecka, by było obeznane przynajmniej z treścią podręczników szkolnych, a w każdym razie sądził, że powinno pamiętać parę zdarzeń z historii i umieć napisać wypracowanie francuskie. Toteż pan St. John nie mógł zrozumieć, czemu jego córka – zamiast odznaczać się w nauce – okazuje we wszystkim stałą i niewątpliwą tępotę.
– Jak mi życie miłe! – powtarzał nieraz, przyglądając się jej uważnie. – Niekiedy mam wrażenie, że to dziecko jest tak mało rozwinięte, jak jej ciotka Eliza!
Jeżeli owa ciotka Eliza słynęła z tego, iż uczyła się każdej rzeczy z wielkim mozołem, by niebawem zapomnieć o niej doszczętnie, to Ermengarda była uderzająco do niej podobna, toteż opinia powszechna uważała ją za najsłabszą uczennicę w całej szkole.
– Trzeba ją zmuszać do nauki – powiadał jej ojciec do miss Minchin. Rezultatem tych słów było, że Ermengarda większą część swego życia wiodła w płaczu lub strapieniu. Uczyła się różnych rzeczy – i natychmiast je zapominała, a jeżeli nawet zdołała zapamiętać, to nie rozumiała ich wcale. Nic więc dziwnego, że poznawszy Sarę, wpatrywała się w nią oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia.
– Ty… umiesz mówić po francusku? – zapytała tonem pełnym bezmiernego szacunku.
Sara podeszła ku głębokiej i szerokiej wnęce okiennej i usiadła na niej po turecku, obejmując kolano splecionymi dłońmi.
– Umiem… bo język ten słyszałam wciąż od urodzenia – odpowiedziała. – Ty byś też umiała nim mówić, gdybyś go stale słyszała w domu.
– O, nie – wzdrygnęła się Ermengarda. – Ja bym nigdy nie potrafiła nim mówić!
– Czemu? – zapytała Sara z ciekawością.
Ermengarda wstrząsnęła głową, aż jej się warkoczyk zakołysał.
– Przecież słyszałaś mnie podczas lekcji – odpowiedziała. – Ja zawsze jestem taka. Nie umiem wymawiać słów francuskich… takie są dziwaczne…
Milczała przez chwilę, po czym zapytała z lękiem w głosie:
– Czy ty jesteś mądra?
Sara wyjrzała przez okno na posępny plac, gdzie na zmokłych poręczach balkonów i czarnych od dymu gałęziach drzew skakały świergotliwe wróble. Zastanowiło ją pytanie koleżanki.
Już dawniejszymi czasy nieraz Sara słyszała w odniesieniu do siebie przydomek mądrej; pragnęła wiedzieć, czy istotnie na niego zasługuje – i czemu by tę mądrość przypisać należało.
– Nie wiem – odezwała się. – Nie umiem ci na to odpowiedzieć.
Widząc smutek na okrągłej, pucołowatej twarzyczce towarzyszki, zaśmiała się z lekka i zmieniła temat rozmowy.
– Czy chciałabyś zobaczyć Emilkę?
– Któż to jest ta Emilka? – zapytała Ermengarda tym samym tonem, jakiego poprzednio użyła miss Minchin.
– Chodź do mojego pokoju, to zobaczysz – odpowiedziała Sara, wyciągając rękę.
Zeskoczyły z parapetu okna i poszły razem na górę.
– Czy to prawda – szeptała Ermengarda, gdy przechodziły przez korytarz – czy to prawda, że masz dla siebie osobny pokój do zabawy?
– Tak – odpowiedziała Sara. – Tatuś prosił miss Minchin o pokój osobny dla mnie, bo… bo gdy się bawię, to sobie układam i opowiadam różne powiastki… a nie lubię, by mnie podsłuchiwano… to psuje mi zabawę.
Ermengarda stanęła jak wryta, wytrzeszczywszy oczy i ledwie śmiejąc oddychać.
– Ty układasz powiastki! – westchnęła. – Czy ty to umiesz… tak jak mówić po francusku…?
Sara spojrzała na nią, szczerze zdumiona.
– Przecież układanie powiastek to nic trudnego… Czy nigdy nie próbowałaś tego robić?
Ujęła ostrzegawczo dłoń Ermengardy.
– Podejdźmy cichutko do drzwi – szepnęła – a potem ja nagle je otworzę. Może uda się nam ją przyłapać.
Na jej twarzyczce igrał uśmiech, ale w oczach lśnił promyk tajemniczej ufności, który dziwnie podziałał na Ermengardę, mimo że nie miała najmniejszego pojęcia, co to wszystko znaczy ani też nie wiedziała, kogo i dla jakiej przyczyny zamierzała Sara przyłapać. W każdym razie kryła się w tym niewątpliwie jakaś wspaniała i intrygująca niespodzianka, toteż Ermengarda drżała w napięciu oczekiwania, idąc na paluszkach za Sarą przez korytarz. Tak bez szelestu dotarły aż do samych drzwi. Wówczas Sara nagle nacisnęła klamkę i otwarła drzwi na oścież. Oczom przybyłych ukazał się pokój najzupełniej cichy i spokojny, w którym wszystko było na właściwym miejscu. Obok kominka, na którym łagodnie tlił się ogień, siedziała na krzesełku prześliczna lalka, niby to zaczytana w leżącej przed nią książce.
– Oho! Już wróciła na krzesełko, zanim zdążyłyśmy ją podpatrzeć! – zawołała Sara. – One tak zawsze robią! Potrafią przebiec przez pokój prędko jak błyskawica.
Ermengarda jęła patrzeć to na nią, to na lalkę.
– Czy ona umie… chodzić? – zapytała stłumionym głosem.
– Tak – odpowiedziała Sara. – Ja w to wierzę… przynajmniej udaję, że wierzę… a przez to wydaje mi się, że to wszystko jest prawdą. Czyś ty nigdy nie udawała niczego?
– Nie!… Nigdy! – odparła Ermengarda. – Wytłumacz mi to wszystko.
Tak była oszołomiona tą nową, dziwną znajomością, że patrzyła wciąż na Sarę, zamiast na Emilkę – mimo że Emilka była najpiękniejszą lalką, jaką zdarzyło się jej widzieć.
– Siądź, to ci opowiem – rzekła Sara. – Jest to rzecz tak łatwa i przyjemna, że gdy ją rozpoczniesz, nie potrafisz się jej wyrzec, tylko będziesz wciąż do niej wracała. Emilko i ty posłuchaj. Oto jest panna Ermengarda St. John. Ermengardo, oto Emilka. Czy chciałabyś wziąć ją na ręce?
– Ach, to mi wolno ją wziąć na ręce? – zawołała Ermengarda. – Wolno mi naprawdę? Jakaż ona piękna!
Z lalką w objęciach Ermengarda spędziła jedną z najpiękniejszych godzin swego krótkiego żywota, słuchając przedziwnych opowieści swej towarzyszki, póki nie odezwał się dzwonek wzywający na obiad. Sara przysiadła w kucki na dywanie przed kominkiem, a jej zielone, duże oczy i nabiegłe rumieńcem policzki pałały żywo. Opowiadała i o Indiach i o przebytej podróży – największe jednak wrażenie na słuchającej uczyniła zmyślona opowieść o lalkach, które chodzą, rozmawiają i robią, co im się żywnie podoba, póki ludzi nie ma w pokoju, a z ich nadejściem zmykają błyskawicznie na swe dawne miejsce, nie chcąc zdradzić przed nikim, co umieją.
– My byśmy tego nie potrafiły – dodała Sara. – To sztuczka czarnoksięska!
Gdy Sara opowiadała o poszukiwaniach, mających na celu znalezienie Emilki, Ermengarda zauważyła nagłą zmianę w jej twarzy – jakąś jakby chmurę, która przemknęła nad jej brwiami, gasząc blask promieniejących oczu. I głos Sary się zmienił – brzmiał cicho i smutnie; stłumiła oddech, a potem zacisnęła mocno wargi, jak gdyby powzięła nagle jakąś stanowczą decyzję. Inna dziewczynka na jej miejscu na pewno wybuchnęłaby w tej chwili gwałtownym płaczem i szlochaniem; Sara jednak – ku zdziwieniu Ermengardy – umiała się od tego powstrzymać.
– Czy ciebie… coś boli? – odważyła się zapytać Ermengarda.
– Tak – odpowiedziała Sara po chwili milczenia. – Ale to nie jest ból cielesny.
Po chwili zapytała głosem cichym, któremu starała się nadać spokojny ton:
– Czy i ty kochasz swojego tatusia nad wszystko w świecie?
Ermengarda otworzyła usta w zdumieniu. Wiedziała, iż z zachowaniem się uczennicy wzorowej pensji nie licuje oświadczenie, że nie przyszło jej nigdy na myśl, by można było kochać ojca i nie unikać bytności z nim sam na sam choćby przez dziesięć minut. Była naprawdę wielce zakłopotana.
– Ja… ja prawie go nie widuję – wyjąkała. – On wciąż tylko siedzi w bibliotece… i czyta różne książki.
– Ja kocham mego tatusia ponad wszystko w świecie – oświadczyła Sara. – I to mnie właśnie boli, że tatuś odjechał.
Złożyła główkę na podwiniętych kolanach i siedziała cicho przez kilka minut.
– Zaraz się rozpłacze – pomyślała Ermengarda.
Ale Sara nie rozpłakała się. Siedziała spokojnie, a krótkie, czarne włosięta rozsypały się jej dokoła uszu. Naraz17 przemówiła, nie podnosząc główki:
– Obiecałam mu, że zniosę to cierpliwie… i dotrzymam przyrzeczenia. W życiu trzeba dużo znosić. Pomyśl sobie, ile muszą znosić żołnierze! Mój tatuś jest żołnierzem. Gdyby wybuchła wojna, musiałby odbywać uciążliwe marsze, cierpieć pragnienie, może nawet odniósłby ciężką ranę… i nie powiedziałby ani słowa.
Ermengarda nic nie mówiła, tylko wlepiała w nią szeroko otwarte oczy, ale w duszy poczuła dla niej ogromny szacunek i uwielbienie; tak dziwnej i niezwykłej koleżanki nie zdarzyło się jej widzieć nigdy w życiu.
Nagle Sara spojrzała w górę, uśmiechnęła się dziwnie i wstrząsnąwszy czarnymi loczkami odezwała się:
– Gdy będę tak wciąż gwarzyła18 z tobą i opowiadała ci różne zmyślone historie, to mi tu jakoś łatwiej będzie przeżyć tę rozłąkę. Ty też pewno nie zapomnisz o domu… ale łatwiej będzie ci znosić to wszystko…
Ermengarda poczuła, że gardło ścisnęło się jej nie wiedzieć czemu, a w oczach jakby pojawiły się łezki.
– Lawinia i Jessie są najserdeczniejszymi przyjaciółkami – odpowiedziała ochrypłym głosem. – Bardzo bym chciała być dla ciebie taką serdeczną przyjaciółką. Czy chcesz mnie za nią uważać? Ty jesteś bardzo mądra, a ja jestem najgłupszą uczennicą w szkole… ale… ale ja ciebie tak kocham!
– Bardzo się z tego cieszę – zapewniła ją Sara. – Tak, będziemy przyjaciółkami. I wiesz co? – (tu nagle promyk radości rozjaśnił jej buzię) – będę ci pomagała w odrabianiu lekcji francuskiego.
Lottie
Gdyby na miejscu Sary była inna dziewczynka, na pewno by ją zepsuł tryb życia, jaki wiodła przez kilka lat na wzorowej pensji miss Minchin. Albowiem traktowano ją tu nie jak zwykłą uczennicę, ale niby jakiegoś dostojnego gościa. Gdyby była zarozumiałym, do rozkazywania przyzwyczajonym dzieckiem, pewno by to ustawiczne19 dogadzanie i pobłażanie uczyniło ją wręcz nieznośną; gdyby była dzieckiem umysłowo ograniczonym, na pewno niewiele przykładałaby się do nauki. Miss Minchin nie lubiła jej osobiście, ale była zanadto obyta w świecie i sprytna, by miała zrobić lub powiedzieć coś takiego, co by w tak pod każdym względem pożądanej uczennicy mogło obudzić chęć opuszczenia jej szkoły. Wiedziała doskonale, że gdyby Sara doniosła tatusiowi, że czuje się niezadowolona lub nieszczęśliwa, kapitan Crewe zabrałby ją stąd natychmiast. Miss Minchin była przekonana, że dziecko, które otrzymuje wciąż pochwały i któremu nigdy nie zabrania się czynić, co mu się żywnie podoba, na pewno przywiąże się do miejsca, gdzie w ten sposób z nim się obchodzą. Toteż chwalono Sarę za jej bystrość, za pilność i staranne odrabianie lekcji, za dobre maniery, za uprzejmość w stosunku do koleżanek, wreszcie i za szczodrobliwość, ilekroć z pełnej sakiewki dała sześć pensów żebrakowi. Najdrobniejszy z jej uczynków sławiono niby wielką cnotę – i gdyby była dziewczynką mniej rozsądną, na pewno przewrócono by jej w główce. Atoli20 rozsądek i zmysł spostrzegawczości zawsze odsłaniał Sarze istotną prawdę co do niej samej i otoczenia; oto jak czasami zwierzała się Ermengardzie:
– Wiele rzeczy dostaje się ludziom tylko przypadkiem. Tak było i ze mną. To tylko traf, że zawsze lubiłam lekcje i książki, i że zdołałam zapamiętać to i owo, czego się uczyłam. To tylko traf, że jestem córką tak miłego i mądrego tatusia i że on może mi dawać wszystko, na co mam chętkę. Mówią, że mam dobre usposobienie; jakże go nie mieć, gdy się posiada wszystko, czego dusza zapragnie i wszyscy okazują mi tak wielką życzliwość? Doprawdy, nie wiem, jak mam się przekonać, czy jestem naprawdę dobrą, czy niedobrą dziewczynką. Może jestem bardzo złym dzieckiem, ale nikt tego nie potrafi stwierdzić… bo nigdy nie doznałam żadnych przeciwności.
– Lawinia też nie doznaje żadnych przykrości – zauważyła Ermengarda – a mimo to jest niegrzeczna.
Sara potarła koniuszek nosa i zamyśliła się.
– Tak, tak – odpowiedziała na koniec – może… może to dlatego, że Lawinia zbyt szybko rośnie.
Powiedzenie to było echem podsłuchanej rozmowy, w której miss Amelia wyraziła się, że Lawinia rośnie tak prędko, iż może się to odbić na jej zdrowiu i usposobieniu.
Lawinia istotnie była dziewczynką niegrzeczną, a przy tym niesłychanie zazdrosną w stosunku do Sary. Przed przybyciem tej nowicjuszki wodziła rej w szkole – zwłaszcza, że umiała boleśnie dać się we znaki tym, które nie chciały iść za nią. Tyranizowała małe dziewczynki, a zadzierała dumnie nosa wobec rówieśniczek. Ponieważ odznaczała się urodą i ubierała się bardzo strojnie, ilekroć dziewczynki z pensji miss Minchin wychodziły parami na miasto, szła zawsze na czele tego pochodu. Zmieniło się to jednak z chwilą, gdy w szkole pojawiły się welwetowe sukienki Sary, jej sobolowe kołnierze i kapelusik ze strusimi piórami. Już to samo było dla Lawinii powodem rozgoryczenia; na domiar złego okazało się niebawem, że Sara cieszy się również wielkim mirem21 wśród koleżanek – i to nie dlatego, że potrafi dokuczać, ale owszem dlatego, że nigdy nie dokuczyła nikomu.
– Jedna rzecz mi się podoba u Sary Crewe – mówiła szczerze Jessie, pobudzając tym do wściekłości swą najserdeczniejszą przyjaciółkę. – Ona nigdy nie wywyższa się ponad inne, choć mogłaby to czynić… Ja na pewno nie byłabym taka, gdybym miała tyle błyskotek i gdyby ze mną robiono tyle ceregieli. Aż niemiło patrzeć, jak miss Minchin popisuje się nią, ilekroć przyjdą jacyś goście.
– „Saro, moja droga, musisz iść do salonu i opowiedzieć pani Musgrave o Indiach” – zaczęła Lawinia przedrzeźniać sposób przemawiania miss Minchin. – „Saro, moja droga, porozmawiaj z panią Pittkin po francusku. Ona ma tak wyborny akcent”. W każdym razie nie jest zasługą naszej pensji, że Sara tak dobrze mówi po francusku. Nie jest to nawet zasługa jej samej. Sama przecież się przyznaje, że jej nie uczono tego języka, tylko przyswoiła go sobie ot tak niechcący, bo jej ojciec często nim się posługiwał. Co się zaś tyczy jej ojca, to też niewielka zasługa być oficerem w Indiach.
– Tak – odrzekła z rozwagą Jessie – ale on polował na tygrysy. Skórę jednego z upolowanych przez niego tygrysów Sara ma w swoim pokoju i ogromnie jest do niej przywiązana. Często kładzie się na niej, głaszcze łeb tygrysa i rozmawia z nim jak z kotem.
– Jej zawsze się trzymają podobne głupstwa – warknęła Lawinia. – Moja mamusia powiada, że ten jej obyczaj wymyślania różnych dziwnych historii jest wprost niedorzeczny. Ona wyrośnie na wielką dziwaczkę.
W tym, co koleżanki mówiły o Sarze, było wiele prawdy. Nie miała ona zwyczaju wywyższać się ani drzeć nosa do góry, owszem była zawsze uprzejma i uczynna dla wszystkich. Nigdy nie dokuczała mniejszym od siebie dziewczynkom, nie spychała ich z drogi ani nie upokarzała przytykiem do ich młodego wieku; na odwrót, okazywała im tkliwość prawdziwie macierzyńską, a gdy któreś z tych maleństw przewróciło się i potłukło sobie kolanka, nie omieszkała22 podbiec ku niemu, podnieść z ziemi i pogłaskać, albo obdarzyć je wyciągniętym z kieszeni cukierkiem czy innym smakołykiem.
– Gdy ktoś ma cztery lata, jest jeszcze maleństwem – przemówiła pewnego razu surowo do Lawinii, gdy ta wybiła Lottie i nazwała ją smarkaczem; – ale za rok będzie miał już pięć lat, a w roku następnym sześć. A tylko szesnastu lat mu brakuje – (to mówiąc, z przekonywającym wyrazem otwarła szeroko oczy), – żeby stał się osobą dwudziestoletnią.
– Poczciwina! – zaśmiała się Lawinia. – Jak to ona umie rachować!
Istotnie trudno zaprzeczyć, że szesnaście i cztery daje w sumie dwadzieścia – a dwadzieścia lat był to wiek, o jakim ledwie że marzyć się ośmielały najodważniejsze spośród dziewczynek.
Toteż młodsze dziewczynki uwielbiały Sarę. Kilka razy urządziła w swym pokoju podwieczorek, na który zaprosiła te wzgardzone przez wszystkich istotki. W zabawie brała też udział Emilka, pozwalając korzystać ze swego serwisu, zdobnego w błękitne kwiatki i mogącego pomieścić znaczną ilość herbaty z mlekiem. Takiego serwisu nikt jeszcze nie widział u żadnej z lalek, toteż od czasu owego balu dziecięcego Sara uchodziła jakby za królową czy wróżkę w oczach całej podwstępnej23 klasy.