- -
- 100%
- +
– Co mogę pani podać? – spytała barmanka.
– Potrzebuję pokoju – odparła Lacey – i lampki prosecco.
Miała ochotę, żeby uczcić ten moment. Ale barmanka potrząsnęła głową.
– Mamy pełne obłożenie na Wielkanoc – kiedy mówiła, jej usta były otwarte tak szeroko, że Lacey mogła zobaczyć gumę, którą żuła. – Jak zresztą całe miasto. Nie ma szkoły i ludzie pozjeżdżali z dzieciakami do Wilfordshire. Wszystko będzie zajęte przez co najmniej dwa tygodnie – zamilkła na chwilę. – Więc tylko prosecco?
Lacey chwyciła za bar, żeby nie stracić równowagi. Teraz naprawdę poczuła się jak najgłupsza kobieta na świecie. Nic dziwnego, że David ją zostawił. Była pomieszaniem z poplątaniem. Jednym wielkim bałaganem. Przyjechała, udając niezależną, dorosłą osobę, kiedy w rzeczywistości nie potrafiła nawet znaleźć dla siebie pokoju.
Nagle, kątem oka, dostrzegła postać. Odwróciła się, żeby zobaczyć, kto zbliża się w jej kierunku. Był to mężczyzna po sześćdziesiątce, ubrany w kraciastą koszulę włożoną w dżinsy. Na łysej głowie miał okulary przeciwsłoneczne, a jego telefon był wetknięty za pasek.
– Czy dobrze usłyszałem? Szuka pani noclegu? – spytał.
Lacey już miała powiedzieć nie – może i była zdesperowana, ale spiknięcie się z dwa razy starszym mężczyzną, który zagadał do niej w barze, było czymś w stylu Naomi, nie jej. Ale mężczyzna wyjaśnił:
– Bo wynajmuję domki letniskowe.
– Tak? – spytała zaskoczona.
Mężczyzna skinął głową i wyciągnął małą wizytówkę z kieszeni dżinsów. Lacey spojrzała na nią badawczo.
Przytulne, wiejskie domki letniskowe. Idealne na rodzinne wakacje. Ivan Parry.
– U mnie też nie ma miejsc, tak, jak mówiła Brenda – powiedział Ivan i skinął głową w stronę barmanki – poza jednym domkiem, który dopiero zlicytowałem. Jeszcze nie jest gotowy na wynajem, ale jeśli nie ma pani innej opcji, mogę go pokazać. Wynajmę go ze zniżką, bo to jeszcze pobojowisko. Ale może się tam pani zatrzymać, dopóki nie znajdzie się coś lepszego.
Lacey poczuła, jak kamień spada jej z serca. Wizytówka wydawała się w porządku, podobnie zresztą jak Ivan. Fortuna się odwróciła! Poczuła taką ulgę, że miała ochotę pocałować mężczyznę w czubek łysej głowy.
– Ratuje mi pan życie – powiedziała zamiast tego.
Ivan się zaczerwienił.
– Może niech pani poczeka z tym osądem, aż zobaczy domek.
Lacey zaśmiała się.
– Szczerze, chyba nie może być tak źle?
* * *Wspinając się na klif u boku Ivana, Lacey brzmiała jak kobieta podczas porodu.
– Za stromo? – spytał zaniepokojony. – Powinienem wspomnieć, że znajduje się na klifie.
– To żaden problem – wydusiła z siebie Lacey. – Ko-cham-wi-do-ki na morze.
Podczas ich wspólnego spaceru Ivan okazał się być zupełnym przeciwieństwem cwanego biznesmana: przypomniał Lacey o obiecanej zniżce (mimo, że dalej nie ustalili ceny) i kilkakrotnie powtórzył, że nie powinna robić sobie dużych nadziei. Teraz, z nogami bolącymi po wspinaczce, zaczęła się zastanawiać, czy słusznie robi, przedstawiając miejsce w tak złym świetle.
Ale tylko do momentu, aż spostrzegła dom stojący na skraju klifu. Każdy krok, który przybliżał ją do tego urzekającego budynku, odsłaniał kolejny, zachwycający detal: uroczą, kamienną fasadę, dachówki, kwiat róży, wijący się w górę drewnianych kolumn werandy, starodawne, grube drzwi w kształcie łuku, wyglądające jak wrota do bajkowego świata. A wszystko zamknięte ramą lśniącego, bezkresnego oceanu.
Z oczami wychodzącymi z orbit i ustami otwartymi w zdumieniu Lacey przyspieszyła i podeszła do budynku. Drewniany znak obok drzwi mówił: “Domek na Urwisku”.
Ivan dogonił ją. Pęk kluczy pobrzękiwał głośno, kiedy szukał tego właściwego. Lacey czuła się jak dziecko, które niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę w kolejce po lody.
– Proszę sobie za wiele nie obiecywać – przypomniał n-ty raz, odnajdując klucz – wielki i rdzawobrązowy, wyglądał, jakby można było nim otworzyć zamek Roszpunki. Przekręcił klucz i otworzył drzwi.
Lacey szybko weszła do środka i nagle poczuła się, jakby wróciła do domu.
Korytarz był, mówiąc delikatnie, utrzymany w rustykalnym stylu, z nieimpregnowaną, drewnianą podłogą i wyblakłą, perkalową tapetą. Środkiem schodów po jej prawej biegł czerwono-złoty, pluszowy dywan, sprawiający wrażenie, że pierwszy właściciel próbował stworzyć tu okazałą rezydencję, a nie przytulny, urokliwy domek. Drewniane drzwi po jej lewej były otwarte, zapraszając ją do środka.
– Tak jak mówiłem, jest tu trochę obskurnie – powiedział Ivan, kiedy Lacey weszła do środka.
Znalazła się w salonie. Trzy ściany pokryte były wyblakłą tapetą w miętowo-białe paski, a czwarta ściana odsłaniała kamienny mur. Z dużego okna roztaczał się widok na ocean, a przed nim znajdowała się ławeczka. Jeden z rogów pokoju był zajęty przez żelazny piecyk z długą rynną, obok którego stało srebrne wiadro pełne porąbanego drewna. Duża, drewniana biblioteczka rozciągała się na prawie całą szerokość jednej ze ścian. Kanapa, fotel i podnóżek z tego samego kompletu wyglądały na pochodzące z lat czterdziestych. Wszystko było pokryte warstwą kurzu, która, zdaniem Lacey, idealnie wpasowywała się w ten obraz.
Obróciła się w stronę Ivana. Z niepokojem czekał na jej werdykt.
– Jest idealnie! – niemal krzyknęła.
Zmieszanie Ivana przerodziło się w zdziwienie (z nutką dumy, zauważyła Lacey).
– Och! – powiedział. – Co za ulga!
Lacey nie mogła ustać w miejscu. Z ekscytacją chodziła po pokoju, pochłaniając każdy jego szczegół. Na ozdobnej, rzeźbionej, drewnianej półce było kilka kryminałów, których strony marszczyły się ze starości. Na półce niżej stała porcelanowa owca-skarbonka i zepsuty zegar, a na samym dole kolekcja porcelanowych czajników na herbatę. Prawdziwe spełnienie marzeń dla miłośnika antyków.
– Mogę zobaczyć resztę? – zapytała z wdzięcznością.
–Śmiało – odparł Ivan. – Zejdę do piwnicy i zajmę się wodą i ogrzewaniem.
Wrócili do małego, ciemnego korytarza. Ivan zniknął za drzwiami pod schodami, a Lacey, z sercem bijącym szybciej z niecierpliwego wyczekiwania, weszła do kuchni.
Przekroczywszy próg, westchnęła z zaskoczeniem.
Kuchnia wyglądała jak jedno z pomieszczeń w muzeum epoki wiktoriańskiej. Był tam czarny piec kaflowy, na hakach przymocowanych do sufitu wisiały blaszane garnki i patelnie, a na środku stał duży stół z grubego drewna. Lacey wyjrzała przez okno na duży trawnik. Po drugiej stronie przeszklonych drzwi był taras, na którym stały powykrzywiane krzesła i stół. Wyobrażała sobie, jak siedzi tam, jedząc świeżo upieczone rogaliki z cukierni i popija je organiczną, peruwiańską kawą, kupioną w małej kawiarni.
Głośny łomot niespodziewanie wyrwał ją z tej fantazji. Dobiegał z dołu; czuła, że cała podłoga wibruje.
– Panie Ivanie? – zawołała Lacey, wracając szybko do przedpokoju. – Wszystko w porządku?
Usłyszała jego głos dochodzący z piwnicy.
– To tylko rury. Zdaje się, że nikt nie używał ich od lat. Trochę może zająć, zanim się uspokoją.
Lacey podskoczyła na dźwięk kolejnego trzasku. Jednak znając jego powód, zaśmiała się do siebie.
Ivan wyłonił się z piwnicy.
– Wszystko gotowe. Mam nadzieję, że rury szybko się uspokoją – powiedział usprawiedliwiająco po raz kolejny. Lacey potrząsnęła głową.
– To tylko dodaje uroku.
– Może tu pani zostać, ile chce – dodał. – Jak dowiem się, że miejsce w jakimś hotelu się zwolniło, dam znać.
– Bez obaw – zapewniła Lacey. – To jest dokładnie to, czego nie wiedziałam, że szukam.
Ivan rzucił jej jeden z jego nieśmiałych uśmiechów.
– Więc, może być dziesięć za noc?
Brwi Lacey powędrowały do góry.
– Dziesięć? Ile to jest, jakieś dwanaście dolarów?
– Za dużo? – spytał Ivan, czerwieniąc się. – Może być pięć?
– Za mało! – krzyknęła Lacey, zdając sobie sprawę, że właśnie negocjuje wyższą cenę. Ale zgoda na tę ostro zaniżoną cenę byłaby prawie równoznaczna z kradzieżą, a Lacey nie zamierzała wykorzystywać tego ciepłego, niezręcznego mężczyzny, który przecież pomógł jej w kryzysowej sytuacji. – To dom z dwoma sypialniami. Pomieściłby całą rodzinę. Wystarczy trochę odkurzyć i ogarnąć, i spokojnie mógłby kosztować sto dolarów za noc.
Ivan nie wiedział, gdzie ma patrzeć. Ewidentnie nie lubił rozmawiać o pieniądzach. Ewidentnie też nie nadawał się na biznesmena, pomyślała Lacey. Miała nadzieję, że jego lokatorzy nie wykorzystują tego.
– No to może piętnaście za noc? – zasugerował Ivan. – I wyślę kogoś, żeby tu posprzątał.
– Dwadzieścia – odparła Lacey. – I sama mogę posprzątać – uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń. – Teraz proszę dać mi klucze. Nie przyjmę odmowy.
Teraz Ivan czerwienił się od uszu po szyję. Skinął lekko głową w geście zgody i podał Lacey brązowy klucz.
– Mój numer jest na wizytówce. Proszę dzwonić, jeśli coś się zepsuje. Albo raczej kiedy.
– Dziękuję – powiedziała Lacey z wdzięcznością i z uśmiechem.
Ivan wyszedł.
Sama w domu, Lacey poszła na górę, żeby dokończyć zwiedzanie. Główna sypialnia znajdowała się z przodu domu, z balkonem i widokiem na ocean. Znowu poczuła się, jakby weszła do pokoju w muzeum, z wielkim łożem z baldachimem oraz szafą z tego samego kompletu, wystarczająco dużą, żeby prowadzić do Narnii. Z tyłu domu znajdowała się gościnna sypialnia, z widokiem na ogród. Toaleta była w osobnym pomieszczeniu, nie większym od szafy. W łazience stała biała wanna na nóżkach z brązu. Nie było oddzielnego prysznica, jedynie nakładka na kurek od wanny.
Lacey wróciła do sypialni i rzuciła się na łóżko. Dopiero wtedy miała chwilę, żeby ochłonąć po wszystkim, co wydarzyło się tego zawrotnego dnia. Była oszołomiona. Jeszcze rano była mężatką z czternastoletnim stażem. Teraz była singielką. Jeszcze rano miała karierę w Nowym Jorku. Teraz była w chatce na klifie w Anglii. Przeszedł ją dreszcz ekscytacji. Dreszcz emocji. Pierwszy raz w życiu postąpiła z taką śmiałością i, trzeba przyznać. Czuła się wspaniale.
Rury trzasnęły po raz kolejny, a Lacey pisnęła. Jednak w następnej chwili wybuchnęła śmiechem.
Rozłożyła się na łóżku i patrząc na rozpościerający się nad nią baldachim, przysłuchiwała się dźwiękom silnych fal, które rozbijały się o klif. Dźwięk przypomniał jej o dawnym marzeniu z dzieciństwa, o pragnieniu zamieszkania nad oceanem. Na lata o nim zapomniała. Jeśli nie wróciłaby do Wilfordshire, czy nigdy nie powróciłoby do niej to wspomnienie? Zastanowiła się, co jeszcze skrywa się w zakamarkach jej pamięci. Jutro wstanie, pomyślała, i wyruszy na oględziny miasta, a może znajdzie kolejne wskazówki.
Rozdział 3
Lacey obudził dziwny dźwięk.
Usiadła prosto. Zajęło jej chwilę, zanim rozpoznała ten obcy pokój, oświetlony jedynie wąskim strumieniem światła, wpadającym przez szparę między zasłonami. Nie była w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku, a w kamiennej chatce na klifie w Wilfordshire w Anglii.
Dźwięk rozległ się ponownie. Tym razem nie był to łomot rur, a coś zupełnie innego, jakieś zwierzę.
Spojrzała na telefon spuchniętymi oczami. Była piąta rano lokalnego czasu. Wzdychając, podniosła się z łóżka, nadal zmęczona. Zmiana stref czasowych ewidentnie dała jej w kość. Na ciężkich nogach poczłapała boso w stronę balkonu i rozsunęła zasłony. Za brzegiem klifu rozciągał się ocean, aż do momentu spotkania z bezchmurnym niebem, które dopiero nabierało niebieskich barw. W ogródku nie zobaczyła żadnego zwierzęcia, ale dźwięk rozległ się po raz kolejny. Lacey rozpoznała, że musi dochodzić z tyłu domu.
Owinęła się w szlafrok, który udało jej się kupić w ostatnim momencie na lotnisku i poczłapała na dół skrzypiącymi schodami, żeby zbadać sytuację. Poszła prosto na tyły domu, do kuchni, z której przez wielkie, przeszklone drzwi rozpościerał się widok na ogród. Lacey szybko odkryła źródło dźwięku.
W ogrodzie było całe stado owiec.
Lacey mrugnęła. Musiało ich być co najmniej piętnaście! Dwadzieścia. Może więcej!
Przetarła oczy i otwarła je ponownie, ale puchate stworzenia nie zniknęły i dalej beztrosko pasły się na trawie. Jedna z nich podniosła głowę.
Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, ale po jakimś czasie owca odchyliła łeb i żałośnie zabeczała.
Lacey zaczęła chichotać. Nie mogła wyobrazić sobie lepszego sposobu, by rozpocząć swoje nowe życie Po Davidzie. Nagle odniosła wrażenie, że jej przyjazd do Wilfordshire coraz mniej przypomina wakacje, a coraz bardziej deklarację. Odzyskanie osoby, którą była, a może nawet narodziny zupełnie nowej osoby. Uczucie, czymkolwiek było, przyprawiało ją o przyjemne łaskotanie, jakby jej brzuch był pełen szampana (o ile to nie po prostu zmiana strefy czasowej – bo jeśli chodzi o jej zegar biologiczny, właśnie ucięła sobie porządną drzemkę). Tak czy siak, nie mogła doczekać się, co przyniesie dzień.
Poczuła się żądna przygód. Jeszcze wczoraj budziła się wśród dobrze znanych odgłosów nowojorskich ulic. Dzisiaj wśród nieustępliwego beczenia owiec. Wczoraj unosił się wokół niej zapach świeżego prania i środków do czyszczenia. Dzisiaj, kurzu i oceanu. Wszystkie znane i znajome rzeczy zostawiła za sobą. W nowej roli singielki poczuła nagle, że świat leży u jej stóp. Chciała poznawać! Odkrywać! Uczyć się. Wypełniała ją energia, jakiej nie czuła odkąd… Cóż, odkąd odszedł jej ojciec.
Lacey potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o niczym smutnym. Zamierzała z determinacją bronić tej odnalezionej na nowo radości życia. Szczególnie dzisiaj. Dzisiaj nic i nikt nie zabierze jej tego uczucia. Dzisiaj była wolna.
Starając się odwrócić uwagę od burczącego brzucha, Lacey postanowiła wziąć prysznic w swojej wielkiej wannie. Użyła dziwacznego wężyka przymocowanego do kurka i spłukała się wodą, jakby była brudnym psem. Woda była za zmianę ciepła i zimna, a rury nie przestawały trzaskać. Ale woda, w porównaniu do wody w Nowym Jorku, była tak miękka, że Lacey czuła się, jakby nakładała na siebie drogi balsam. Napawała się tym uczuciem, nawet wtedy, kiedy zimna woda przyprawiała ją o drżenie.
Po spłukaniu z siebie brudu lotniska i dużego miasta, jej skóra – dosłownie – błyszczała. Wysuszyła się i założyła kupione na lotnisku ubrania. Po wewnętrznej stronie “wrót do Narnii” było lustro, którego Lacey użyła, żeby ocenić swój wygląd. I nie było dobrze.
Skrzywiła się. Kupiła ubrania w sklepie ze strojami plażowymi, dochodząc do wniosku, że swobodne ubrania będą najlepszym wyborem na wakacje nad morzem. Celowała w plażową swobodę. Jednak wyszło coś bardziej na kształt manekina ze szmateksu. Jej beżowe spodnie były trochę za ciasne, muślinowa koszula nie pasowała do figury, a mokasyny na cienkich podeszwach jeszcze mniej nadawały się do chodzenia po kostce brukowej, niż jej obcasy! Pierwszą rzeczą, która zrobi, będzie znalezienie porządnego butiku.
Zaburczało jej w brzuchu.
No, może drugą rzeczą – pomyślała.
Z mokrymi włosami i wodą kapiącą na plecy, zeszła na parter, do kuchni.Wyjrzała przez okno, za którym ujrzała jedynie kilka owiec ze stada, które przybłąkało się tam nad ranem. Lacey sprawdziła szafki i lodówkę, ale nic nie znalazła. Wciąż było za wcześnie, żeby wybrać się po świeże wypieki do cukierni na głównej ulicy. Musiała zrobić coś dla zabicia czasu.
– Dla zabicia czasu! – krzyknęła Lacey, a w jej głosie słychać było radość.
Kiedy ostatnio miała za dużo czasu? Kiedy w ogóle pozwalała sobie na wolność marnowania czasu? David zawsze zarządzał niewielką ilością wolnego czasu, który mieli. Siłownia. Lunch. Spotkania rodzinne. Drinki. Każda “wolna” chwila była zaplanowana. Lacey nagle doznała olśnienia. Przecież właśnie planowanie wolnego czasu odbiera mu tę wolność. Pozwalając Davidowi na planowanie i zarządzanie ich czasem, z powodzeniem zamknęła się w ciasnych ramach zobowiązań społecznych. Ta myśl uderzyła ją z niemal buddyjską przejrzystością.
Dalajlama byłby ze mnie dumny – pomyślała Lacey i klasnęła dłońmi w zachwycie.
W tym momencie rozległo się beczenie. Lacey postanowiła, że wykorzysta swoją nowo odzyskaną wolność i pobawi się w detektywa, żeby dowiedzieć się, skąd wzięło się tu stado owiec.
Otwarła przeszklone drzwi i wyszła na taras. Poranna, oceaniczna bryza łaskotała jej twarz, kiedy przechadzała się w ogrodzie, idąc w stronę dwóch puchatych stworzonek, które dalej pasły się na jej trawie. Kiedy usłyszały, jak Lacey się zbliża, uciekły niezdarnie, bez cienia gracji, i zniknęły za dziurą w płocie.
Lacey podeszła bliżej i wyjrzała przez dziurę. Za zaroślami dostrzegła ogród pełen jasnych kwiatów. A więc miała sąsiada. Jej nowojorscy sąsiedzi pilnowali swoich spraw. Podobnie jak ona i David, wychodzili z domu przed świtem i wracali po zmroku. Jednak ci sąsiedzi, oceniając po pięknym, dopieszczonym ogrodzie, wiedzieli, jak cieszyć się życiem. I mieli owce! W bloku, w którym mieszkała Lacey, nie było ani jednego zwierzęcia. Nikt nie miał ani czasu na zwierzęta, ani ochoty na ich sierść i zapachy. Jak wspaniale było znaleźć się na łonie natury! Nawet zapach owiec był miłą odmianą po jej ultraczystym nowojorskim bloku.
Wyprostowała się i zauważyła jasny kawałek trawy, wydeptaną ścieżkę. Prowadziła wzdłuż zarośli na brzeg klifu. Była tam mała furtka, ledwo wyłaniająca się spod oplatających ją roślin. Podeszła do niej i otworzyła ją.
Za furtką znalazła schodki, które prowadziły z klifu na plażę. Jak w bajce, pomyślała Lacey i z zachwytem zaczęła schodzić w dół.
Ivan nawet nie wspomniał, że z domu jest bezpośrednie zejście nad ocean. Że jeśli zatęskni za piaskiem pod stopami, może w kilka minut znaleźć się na plaży. I pomyśleć, że jeszcze niedawno szczyciła się tym, że ma dwie minuty do metra.
Schodziła lichymi schodkami, aż skończyły się kilkadziesiąt centymetrów nad plażą. Skoczyła w dół. Piasek był tak miękki, że zupełnie zamortyzował skok, nawet pomimo cienkiej podeszwy jej tanich mokasynów z lotniska.
Lacey wzięła głęboki oddech, czuła się dziko i beztrosko. Ta część plaży była zupełnie opuszczona. Nieodkryta. Musiała być za daleko od miasta i sklepów, pomyślała. Czuła się, jakby miała swój własny kawałek oceanu.
Spojrzała na morze i spostrzegła molo, stojące niewzruszenie pośród fal oceanu. Momentalnie wróciło do niej wspomnienie gier i głośnych automatów, na które ojciec pozwalał im wydawać kieszonkowe. Było tam też kino, przypomniała sobie Lacey, z ekscytacją witając wracające do niej fragmenty wspomnień. Był to malutki budynek z ośmioma pluszowymi, czerwonymi fotelami, niemal niezmieniony po wybudowaniu. Ojciec zabierał je tam na osobliwe, japońskie kreskówki. Zastanawiała się, co jeszcze powróci do niej podczas jej wizyty w Wilfordshire. Ile dziur w pamięci uda jej się załatać?
Był odpływ i można było zobaczyć konstrukcję molo. Lacey zobaczyła też kilku biegaczy i ludzi na spacerach z psami. Miasto powoli budziło się do życia. Może znajdzie otwartą kawiarnię. Postanowiła przespacerować się dłuższą, nadmorską drogą prowadzącą do miasta.
Im bliżej miasta była, tym bardziej klif się oddalał i wkrótce znalazła się wśród ulic i sklepów. Kiedy tylko weszła na promenadę, przed jej oczami stanął kolejny obraz: straganów, na których można było kupić ubrania, biżuterię i kamienie szlachetne. Zaznaczone sprayem numery na podłodze wskazywały ich miejsca. Lacey poczuła falę ekscytacji.
Z plaży skierowała się w stronę głównej ulicy. Jej wzrok na spoczął na “Przydrożnym zajeździe”, gdzie poznała Ivana, a potem powędrował w górę przystrojonej chorągiewkami ulicy.
Było tu zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku. Żyło się wolniej. Nie było trąbiących aut ani przepychających się ludzi. I, jak się okazało, kawiarnie rzeczywiście były już otwarte.
Weszła do pierwszej z nich, bez kolejki, i zamówiła czarne americano i rogalika. Palona kawa była doskonała, o bogatym, lekko czekoladowym smaku, a maślany, pyszny rogalik radośnie kruszył się w ustach.
W końcu najedzona, Lacey stwierdziła, że czas znaleźć dla siebie bardziej odpowiednie ubranie. Widziała ciekawe butiki na drugim końcu ulicy i zaczęła iść w tamtą stronę, ale zatrzymał ją unoszący się w powietrzu zapach cukru. Spostrzegła, że dochodził ze sklepu z domowymi krówkami. Musiała ulec.
– Czy zainteresuję panią darmową próbką? – spytał mężczyzna w fartuchu w biało-różowe paski. Zaprezentował srebrną tacę, na której leżały kostki w różnych odcieniach brązu. – Mamy gorzką czekoladę, mleczną czekoladę, białą czekoladę, karmel, toffi, kawę, mieszankę owocową i oryginalne krówki.
Oczy Lacey wyszły z orbit.
– Mogę spróbować wszystkich? – spytała.
– Jasne!
Mężczyzna odciął po małym kawałku z każdego smaku i podał je Lacey. Kiedy tylko włożyła pierwszy do ust, jej kubki smakowe eksplodowały.
– Niesamowite – powiedziała z pełnymi ustami.
Skosztowała następnej. Jakimś cudem, była jeszcze lepsza. Każda kolejna próbka wydawała się być jeszcze smaczniejsza niż poprzednia.
Przełknąwszy ostatni kawałek, ledwo dała sobie czas na wzięcie oddechu, zanim krzyknęła:
– Muszę wysłać je mojemu siostrzeńcowi. Wytrzymają drogę do Nowego Jorku?
Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął płaskie, kartonowe pudełko wyłożone papierem.
– W naszym specjalnym pudełku wytrzymają – powiedział ze śmiechem. – Tyle osób o to pytało, że w końcu je zaprojektowaliśmy. Są na tyle wąskie, że zmieszczą się w skrzynce na listy, i są lekkie, więc wysyłka nie kosztuje dużo. Można też kupić u nas znaczki.
– To ma sens – powiedziała Lacey. – Pomyślał pan o wszystkim.
Mężczyzna włożył do pudełka po jednej kostce z każdego smaku, zabezpieczył je taśmą i nakleił właściwy znaczek. Lacey podziękowała mu i zapłaciła, wzięła swoją paczkę i napisała na niej imię i adres Frankiego. Wrzuciła ją do tradycyjnej, czerwonej skrzynki na listy po drugiej stronie ulicy.
Kiedy paczka zniknęła w skrzynce na listy, Lacey przypomniała sobie, w jakim celu tu przyszła – musi kupić nowe ubrania. Już miała wyruszyć na poszukiwania butiku, kiedy jej uwagę przykuła wystawa sklepu znajdującego się za skrzynką. Przedstawiała plażę w Wilfordshire, z molem sięgającym w głąb oceanu, a wszystko wykonane było z pastelowych makaroników.
Lacey w momencie pożałowała zjedzonego wcześniej rogalika i wszystkich skosztowanych krówek, bo na ten widok zaczęła cieknąć jej ślinka. Zrobiła zdjęcie i wysłała je do “Dziewczynek Doyle”.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zabrzmiał męski głos.
Lacey wyprostowała się. W progu sklepu stał jego właściciel, bardzo przystojny mężczyzna po czterdziestce, o grubych, ciemnych włosach i mocno zarysowanej szczęce. Jego żywe, zielone oczy podkreślone były zmarszczkami śmiechowymi, a Lacey pomyślała, że musi wiedzieć, jak cieszyć się życiem. Jego opalenizna sugerowała, że często podróżuje w cieplejsze strony.
– Tylko oglądam wystawy – wydusiła Lacey, czując się, jakby ktoś ściskał jej struny głosowe. – Twoja mi się podoba.
Mężczyzna się uśmiechnął.
– Sam ją przygotowałem. Może wejdziesz i spróbujesz naszych ciast?
– Z chęcią, ale już jadłam – odparła Lacey. Rogalik, kawa i krówki zdawały się mieszać w jej żołądku, powodując lekkie mdłości. Ale nagle uświadomiła sobie, co tak naprawdę się dzieje – to dawno zapomniane uczucie motyli w brzuchu na widok kogoś, kto jej się podobał. W momencie poczuła, że zaczyna się czerwienić.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Po akcencie poznaje, że jesteś Amerykanką. Możesz więc nie wiedzieć, że mamy tu w Anglii jedenastki. Między śniadaniem a lunchem.
– Nie wierzę ci – odpowiedziała Lacey, a kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu. – Jedenastki?
Mężczyzna położył rękę na sercu.
– Obiecuję, to nie jest trik marketingowy! Tylko najlepsza pora na herbatę i ciasto, albo herbatę i kanapkę, albo herbatę i herbatniki – ruchem ręki zaprosił ją do środka, wskazując na szklaną witrynę pełną fantazyjnych słodkości – albo na wszystkie te rzeczy.
– Rozumiem, że herbata jest obowiązkowa? – zażartowała Lacey.
– Dokładnie – odpowiedział z figlarnym błyskiem w oku. – Możesz nawet ich skosztować, zanim kupisz.
Lacey skapitulowała. Nie mogła dalej opierać się tym wszystkim kuszącym pysznościom, i – przede wszystkim – charyzmie tego niesamowitego mężczyzny. Weszła do środka.
Bez mrugnięcia okiem przyglądała się, jak wyciąga zza witryny okrągłe ciastko, smaruje je masłem, dżemem i śmietaną i kroi na równe ćwiartki. Cały rytuał miał w sobie teatralność nasuwającą na myśl występ taneczny. Ułożył kawałki ciastka na porcelanowym talerzyku i na końcówkach palców podał go Lacey. Całkowicie nieuświadomiony pokaz zakończył promiennym Voilà!
Lacey czuła, jak czerwienią jej się policzki. Cały spektakl był ewidentnie uwodzicielski. A może było to myślenie życzeniowe?
Wyciągnęła rękę po jeden z kawałków. Mężczyzna zrobił to samo i stuknął swoim kawałkiem ciastka w jej.






