- -
- 100%
- +
Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którym odbywał się cały proces myślowy – nie może być oddane w tłumaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.
Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich „materiałów”.
Bez steru
Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tym myślałem jak o czymś dawno gdzieś czytanym.
Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć umiarkowanym głosem zapytał:
– Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?
I nagle oczy napełniły mi się łzami.
Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:
– Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.
Niech się już raz skończy.
Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jaką bądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.
Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jak gdyby słowo po słowie, rozważając czy z trudem odczytując niewyraźne pismo.
Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.
On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.
Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.
Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.
Leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.
Biedny!
Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.
Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.
– Słuchaj, Janek: czy… to, co ty tutaj… to powieść… czy tak… naprawdę?
– Naprawdę.
Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.
On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy – jak wtedy w szybę – i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nie tyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.
Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.
– Bo widzisz… owszem… to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem… Tak… że ja już teraz wszystko wiem.
Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.
– Bo ja, proszę ojca, właściwie… Ojciec ma do mnie żal.
– Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu… Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.
– No tak, ale ojciec ma do mnie żal… Ale ja nic nie mogę poradzić… Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża… Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża… Ja chcę sam na siebie zarabiać… Ja chcę pracować.
Ocknął się.
– Ano tak… Ale matka będzie pewnie chciała… to ty nie zwracaj na to uwagi… Tak będzie najlepiej… Już ja wszystko sam…
Pochwycił mnie za rękę.
– Tylko musisz mi przysiąc, że nie będziesz znowu próbował… Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę… Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo… Co?
– Dobrze.
– Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?
– Dobrze.
Pocałowałem go w rękę.
– No to już idź… Idź prędzej… mój kochany… Gdzie masz palto?
Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.
Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania…
Stanąłem na ulicy – na rogu.
Co u licha?
Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem, dokąd iść.
A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:
– Proszę pana. Ja się nazywam Janek. Ja wyszedłem z domu i zabłądziłem. Mój tatuś ma fabrykę. Niech mnie pan odprowadzi do mamusi, tatusia, Jadzi, Zosi i do naszej papugi.
Janka w cukierni jeszcze nie było. Teraz przychodzi dopiero około dziesiątej.
Miejsce starego Wernera puste: umarł. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią odgrażał się kelnerom, że jeżeli mu nie zamówią „Kolców”68 i „Roli”69, to przeniesie się do innej cukierni.
Pan radca mile mnie wita. (Tu wszyscy są radcami).
– O, kochany partner. – Już z podróży? – Zagramy?
Rozstawiamy szachy.
– No jedź pan… Teraz ja… Ano, dobrze… O, ho, ho… Ślicznie… A to znowu co?… Niech mu będzie. – Już poszedł… Pan tak?… Co, już szach? – Ano, szach, to szach… Znowu szach?… A to z pana, proszę pana – no, no!… Dajesz pan konia? Czemu nie? – O, zaraz luźniej. – Za gorąco pan gra…
Przegrał.
– Głupia partia – mówi radca. – No, jeszcze jedna… Napije się pan? – Hej, chłopiec, dwie czarne.
Audytorium, pół siwe, pół łyse – spiera się o rozegraną partię. Wchodzi Janek, spostrzega mnie:
– Patrzcie tylko, moiściewy… Myślałem, żeś już kopyta wyciągnął… Gdzieś był?… Wiesz: robię w cukrze. Pieniędzy, powiadam ci, jak lodu… Masz czas?
– Słuchaj no: musisz mnie przyjąć u siebie.
– Jużeście sobie znowu ze starym na mordy wleźli?
– Ano trochę.
– To ślicznie: nie dajmy się, powiadam… Poczekaj no: jak to będzie po czesku?… Słuchaj: jeden bilardzik – i na przepalankę70.
„Matka w różek… Córeczka w boczek… Dublik… Chlapnął… Panieneczka do środeczka… Ma go”.
Ogarnia mnie po chwili to nasze miłe, swojskie, senne, kojące i na wskroś warszawskie – owo:
„I znów dzień przeszedł”.
I zrywa się z uczuciem ulgi kartkę ze ściennego kalendarza…
Wróbel. – Przepalanka. Dwie kiełbasy. – Wszystko jak przed rokiem. – Śmieszne, że mnie to dziwi.
– Powiadam ci – zapala się Janek – palce lizać. Mała, czarna – a jak zbudowana – a co za ciało, powiadam ci – co za ciało. – Idę z Felkiem – (poznasz go) – przez Marszałkowską… Zaraz przeniuchałem, że nietutejsza. – On mówi: „Nie zawróć sobie łba”. – Dobrze, zobaczymy. – Nie chciał wierzyć… Ale teraz już wierzy i łazi z wywieszonym ozorem, aż ja ją puszczę kantem… Ale… ale: patrz no, co za pocztówki wspaniałe. Widzisz? – O ta… albo ta… Cywilizuje się Warszawa – coo?…
Janek – towarzysz wspólnych zabaw z „Saksy”71. – Matka ich miała sklep jubilerski obok naszej perfumerii. – Mieli bardzo surową bonę – Niemkę. – Raz zerwałem różę z klombu i przyniosłem jego siostrze – Wańdzi. Niemczura kazała jej za karę wziąć różę w piąstkę i ścisnąć. Kolce wpiły jej się w ciało i krew koralami spływała z palców. Cicho powiedziała mi przez łzy: „To nie boli, Janku – to nic”. – Wyszła za mąż za starego, potem uciekła z młodym – ostatecznie „puściła się”.
– Kelner, jeszcze karafkę przepalanki.
– Słucham pana.
Rojno, gwarno, kojąco.
– Słuchaj no, tworze ojcowski i boski – o coś się pożarł ze starym?
– Mniejsza o to.
– Ja przynajmniej, świeć Panie nad jego grzeszną duszą i innymi częściami jego ciała i garderoby, nie mam ojca… Tylko słuchaj: musisz się meldować. Bo stróż strasznie zażarty na nasz czwartak. Bo od czasu jakeśmy się dowiedzieli, że szpicel – bojkotujemy go z dychami. – Z początku nie chciał „kobiet” puszczać, aleśmy mu obiecali gratisowe mordobicie – i spotulniał. – Poznasz kapitalnie ciekawą sztukę: „Rozkraczajłę”. Mówię ci: boki zrywać. Niewinny, że Longinus72 – pies przy nim. – Farmak73. – Na pamięć umie pół Tadeusza. – Kpimy z niego na potęgę. – Kefir pije. Poznasz całą paczkę. – Kapitalnie wesoło u nas…
Sądziłem, że gdy powiem łodzi mego życia:
„Płyń bez steru” —
łódź popłynie, wartkim prądem niesiona – daleko – gdzie jasno i czysto.
I odetchnę powietrzem lasów żywicznych i pieśni słowiczych, i wietrzyk czesać mi będzie włosy, i gładzić czoło, i całować usta…
Nie ma lazurów!
Opuściłem dom rodziców, jak się opuszcza hotel, gdzie gospodarz za drogie pieniądze dał nocleg z pluskwami – szukałem.
Nie ma lazurów – nic nie ma…
I czegóż ja szukam?
Kłamstwo, płacone miesięcznie albo od wiersza.
Kłamią po pięć, dziesięć, piętnaście centów albo kopiejek od wiersza. A za guldeny74 lub ruble stawiają kolację, płacą zaległe komorne, kupują kapelusz żonie albo nie żonie. A że tam gdzieś rozpłomienią duszę sztubaka lub rozkołyszą wyobraźnię pensjonarki – to nic – to przejdzie – kto by tam na to zwracał uwagę?
Każdy być musi choć rok, choć miesiąc – „taką altruistą”, „taką namiętną idealistą”, co wierzy i pragnie świat reformować.
I czegóż ja tu, u diabła, szukam jeszcze?
*Na czwartaku panuje wszechwładnie dowcip, polegający na tym, że przy czytaniu drobnych ogłoszeń kuriera dodaje się wyrazy: „z przodu” i „z tyłu”.
Szwaczki bardzo się śmieją – i my także. Rozkraczajło się gniewa.
Byłem w kantorach i kurierze: ani jednej oferty.
Ojciec przysłał mi rzeczy.
Zastawiam…
Słyszałem taki urywek rozmowy prowadzonej między kasjerką i chłopcem – w cukierni:
– Pani jest bardzo samolubna.
– A skąd pan to może wiedzieć?
– Bo samolub to jest w ogóle taki zarozumiały człowiek, że jest zupełnie pod każdym względem niemożliwy.
– O, to pan się myli, bo ja jestem tylko rozgoryczona.
– O, nie, proszę pani. Ja się w ogóle znam na ludziach. Człowiek, który się rozgoryczył, to go już nic w ogóle nie weseli. A pani zupełnie przeciwnie.
Chłopiec się kocha, a ona kpi.
I kto by pomyślał, że ten chłopiec w białym fartuchu, który podaje „jedną białą” lub „dwie czarne” – ma swój własny pogląd na rozgoryczenie i swoją własną miłość.
Zupełnie tak samo jakby dorożkarz miał duszę lub szwaczka pisała wiersze, lub służąca miała narzeczonego.
*Spotkałem moją pierwszą nauczycielkę – pannę Bronisławę:
– Ach, jak to dobrze, że ciebie spotykam. Może wiesz, jakie są książki we wstępnej klasie w czwartym gimnazjum, bo nie wiem, czy z Jewtuszewskiego75, czy z Wiereszczagina76? Dostałam lekcję u tego krawca. Musisz wiedzieć: to taka znana firma. Ale prawda: co ty już doktór? Niee? Więc wyrzucony? Wdałeś się w co? Może gryzipiórkiem chcesz zostać? Pamiętasz swój wiersz na śmierć Wisnowskiej77:
Umarłaś w kwiecie życia swego,Zraniłaś wiosnę życia mego —?Widzisz: sam się teraz śmiejesz. Każdy pisarz, co napisze, to się potem z tego śmieje. Miałam niedawno podobnego ananasa: syn fotografa. Ten znowu pacykował, a na egzaminie wieleli78 napisał pierwsze jat'79, a drugie – je. Wiesz: ciocia Rogowska umarła. – Eee? Jadzia się zaręczyła? Z kim? – Słuchaj: nie rzucaj ty medycyny. Może się zakochałeś, jak ten Korycki – musiałeś słyszeć o nim?… Skończył z medalem w Moskwie i coś mu do głowy strzeliło: ożenił się z jakąś praczką czy coś takiego, a teraz siedzi gdzieś pod Radomiem czy Kielcami i wstydzi się nos w Warszawie pokazać.
I podreptała dalej.
I znów wir myśli, wspomnień, obrazów i tematów.
Czy ja się wezmę do pisania? Tak mi się nic nie chce. Z trudnością zmuszam się do robienia notatek, ale się to kupy nie trzyma.
Żeby tak kondycję80, gdzie na wsi…
Czytałem w jakimś francuskim romansie, że są trzy rodzaje samobójstwa: ostre, chroniczne i jedno tylko śmiertelne. Moje ostre przeszło w stan chroniczny.
„Korepetytor z francuskim i niemieckim poszukuje kondycji na wyjazd”.
Teraz nie dostanę już, bo późno.
Tfu! jak mi podle.
Grzech marzyć
Na płowym niebie rosa gwiazd.
Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.
Zadumała się dzieweczka – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:
– Kocham… kocham…
Kogo kochasz, maleńka?
– Nie wiem… Ale kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…
Zadumana noc lipcowa – wiejska, rzewna – nuci tęskną kołysankę.
Zadumało się chłopię – dziecko nieledwie – patrzy w niebo i szepcze:
– Kocham…
Kogo kochasz, chłopcze – dziecię?
– Nie wiem… A kocham, bo muszę; bo mi ktoś kochać każe, a nie wiem, kto…
Płyńcie ku mnie, wspomnienia mojej pierwszej miłości – niezabudki – może zapłaczę…
*Stryj mój był dozorcą w Dobrzyniu.
Nie ożenił się, opiekował się „całym światem” i mówił prawdę w oczy.
Latem domek jego przy plancie podobny był do ula.
Kiedy czternastolatkiem spędzałem tam wakacje – w trzech jego pokojach mieszkała wdowa po dozorcy z dwojgiem dzieci, żona chorego umysłowo telegrafisty z dzieckiem, staruszka – matka maszynisty, chora na oczy – i Anielka. Stryj i ja zajmowaliśmy komórkę.
Prócz tego domek stryja był punktem zbornym i miejscem odpoczynku w czasie polowań i letnich wycieczek młodzieży ze stacji.
(Podobno taki był dwór dziadka, dopóki zrujnowany przez „nowinki chłopskie” i życzliwych sąsiadów – w łeb sobie nie strzelił. Groźny przykład nie nauczył stryja, jak żyć należy).
U stryja „przewróciło mi się w głowie” – twierdzili rodzice moi i mieli słuszność: tam nauczyłem się kochać…
Pokochałem Anielkę, stare meble z wytartą ceratą, dobre oczy i długie kosy Anielki, cmentarz wiejski z kaliną i brzozą i mogiłą ojca Anielki, i lipę z bocianim gniazdem, biały fartuszek i skromną sukienkę Anielki, siwą sukmanę chłopa, śpiew chłopski w wiejskim kościołku i jego: „Z Bogiem, panocku”. Pokochałem szosę wyboistą i rozmowy, które z Anielką prowadziliśmy, idąc szosą do zmurszałego krzyża i z powrotem – i pokochałem ten krzyż pochylony i czarną ziemię, i stary podarty album z wyblakłymi fotografiami, i pożółkłe domino, w które grywaliśmy, i niezdarną Walerkę, która „okrutnie lubiła gości, ale jak dużo było, to jej się wszystko z paliców wysowało”. Pokochałem długie baje starszego robotnika i jego rude wąsy, lokomotywę – kobyłę i drezynę, mruczenie kota przy piecu, lasek brzydki sosnowy i słońca zachód, i gościnność stryja, i niewymyślne dowcipy kolejarzy – i Anielkę, której matka umarła na suchoty, ojca przejechał pociąg, gdy wracał plantem do domu – pijany, i stryj mój wziął ją czteroletnim dzieckiem do siebie, na własność, i był dla niej bardzo dobry.
Bywało, księżyc świeci jasno, druty telegraficzne śpiewają swą tajemniczą pieśń, a my siedzimy na ławce pod lipą, słuchamy, milcząc. Ona gładzi główkę któregoś z dzieci wdowy, trzymając je na kolanach – ja myślę: czy wyznać jej miłość?
Nagle szyny poczynają drżeć, z hukiem przebiega pociąg, maleństwo objaśnia sennym głosem: „to extla przejechała”.
– Bywało, Anielka uczy dzieci, a ja przerzucam stare roczniki „Kłosów”81 i słucham, co mówi, i cieszę się, gdy malcy odpowiadają rozumnie i czytają płynnie, i niecierpliwię się, gdy które dłużej się namyśla nad odpowiedzią lub źle czyta.
Bywało, patrzymy na zachód słońca, a gdy ostatni rąbek słońca glinie, Anielka westchnie, i mnie się tak smutno robi, bo myślę, że ona nie będzie szczęśliwa, i łzy nabiegają do oczu, i chcę jej powiedzieć, że kocham, i boję się, by jej nie rozgniewać.
Idziemy plantem i ona mówi, że stryj mój jest bardzo dobry i że to wielkie szczęście mieć rodziców, i pyta, czy mama mnie całuje na dobranoc.
I ostatni wieczór przed moim wyjazdem, i mój wyjazd… Druty i słupy tak smutnie huczały.
Prosiłem, żeby stała przed domem, gdy będę przejeżdżał. Napisałem na kartce, że ją kocham, że nie jestem godzien jej miłości, „ale zrobię coś takiego, że będę godzien, i wtedy rzucę swe serce pod jej stopy; że kobiety są niestałe i zmienne”. Miałem rzucić tę kartkę z okna wagonu, ale bałem się, by jej nie obrazić – i nie rzuciłem listu z „wyznaniem”.
Ludzie lubią poczciwców, ale nie lubią prawych. Stryj był prawy. Więc rozgniewał doktora, gdy go od kart odciągnął do dziecka dróżnika, i księdza, i tych wszystkich, którzy korzystali z jego gościnności, i podwładnych, i przełożonych. A gdy naczelnik jakiś zażądał trzysturublowej pożyczki, a stryj odmówił – został dozorcą, z większą nawet pensją, ale na Kaukazie.
„Mnie już sześćdziesiąt lat” – pisał stryj przed rokiem… Anielka wyszła za mąż za weterynarza; a lipa dobrzyńska smutna…
Wspomnienia odżyły, gdym spotkał Wacka. Wacek miał wówczas poprawkę z geografii i ja go uczyłem. Śmieszny Wacek, któremu psuto „jeża” i proponowano obcięcie uszów, żeby ojciec nie miał go za co ciągnąć i żeby uszów myć nie potrzebował, śmieszny swą dumą uczniaka i syna zagonowego szlachcica, śmieszny Wacek – studentem.
Nie poznałem go; on mnie poznał i wstydliwie mi się przypomniał.
Mieszkam u niego od dwóch dni. Opowiada mi o Dobrzyniu, i tak mi smutno, ale dobrze. Jest taki czysty, młody, świeży – ze swym blond jeżem i niebieskimi oczami, i mocną ręką, która i pług nieraz, i cep, i kosę trzymała. Mówi mi „pan”, nie chce się nawet zgodzić na: „kolego”.
– Przecież panu wszystko jedno, a mnie tak jest zręczniej – powiada.
*Wacek jest wstrętny.
Wstaje o wpół do ósmej i z wielkim hałasem czyści sobie rzeczy. Potem myje się, czesze, ubiera, klęka i modli się. Zawiesił nad łóżkiem obrazki i co dwa dni patrzy, czy nie ma pod nimi pluskiew. Wychodzi punkt o kwadrans na dziewiątą. Ani jednego wykładu nie opuścił jeszcze. Stołuje się w kuchni studenckiej; potem ma jakieś dwie lekcje. Wraca punkt o siódmej; chwyta za kości i atlas i mruczy pod nosem do dziesiątej. Potem nastawia maszynkę, o ile gospodyni nie zaprosi nas na herbatę; Wacek dostaje wówczas do herbaty łyżkę soku malinowego, ja – nie.
Gospodyni nasza bardzo się nim opiekuje, temperując go na męża dla swej najmłodszej z trzech dziewic. Najstarsza ma lat trzydzieści; nie lubiła poezji, ale od czasu jak El zaczął pisać, najbardziej kocha wiersze. Średnia jest damą klasową; życie jej się sprzykrzyło i zrobiłaby ze sobą koniec, gdyby to nie był grzech. Przyszła małżonka Wacka, resp.82 pani Wacławowa, pani doktorowa – chodzi do konserwatorium i gra pięć godzin dziennie na fortepianie.
Drugi pokój odnajmuje od zacnej emerytki eks-adwokat – tabetyk83. Chętnie częstuje mnie papierosami, byle mógł opowiadać mi o żonie, która go z „córeczkami” opuściła teraz właśnie, kiedy on jest chory z pracy, i nieszczęścia do reszty zwaliły go z nóg. – Mieszka z synem, śniadym siódmoklasistą, Bronkiem.
Rozmawiałem z Bronkiem kilka razy. Przeczytał w jakiejś broszurce, że ojcu grozi obłęd, że jest to choroba dziedziczna – i postanowił zrobić tak jak ten – z Nory Ibsena84. Biedny chłopiec!…
*Stanowczo długo tu nie wytrzymam. Wacek drażni mnie niemożliwie ze swym:
– Kolego, proszę pana, niech mi pan nie przeszkadza, bo się muszę uczyć.
Albo:
– Kolego! mówiłem już panu, że nie znoszę żartów z siebie. Pan może być bardzo mądry dla siebie, a ja chcę być głupi dla siebie.
Cynicznie zrównoważony, prowincjonalny medalista.
*Ulica Marszałkowska. Ponury ranek jesienny.
Skończyło się panowanie prostytutek nocą; dzieci idą do szkół.
Idą.
Idą pojedyńczo, po dwoje, po troje – chłopcy, i dziewczęta – starsze, młodsze, najmłodsze – w nowych lub zrudziałych tornistrach – i ledwie od ziemi odrosłe – w szubkach85 albo szynelach86 na wyrost.
A nad dziećmi wąski pas kirem chmur zasnutego nieba, na które nie patrzą, a pod stopami wilgotne błotem kamienie.
Idą drobnymi, szybkimi krokami – młodsze, i poważnie, ociężale – z klas wyższych. Mijają się, krzyżują, prześcigają, spotykają – witają podaniem ręki – chłopcy lub pocałunkiem – dziewczęta, i idą razem, mówiąc o lekcjach dzisiejszych, klasowym zadaniu lub ostatnim w tym kwartale dyktandzie.
Idą – objęte wspólnym mianem „młodzieży szkolnej”, która ma ulgi w tramwajach.
W czapkach z rozmaitymi znaczkami, w kapturkach i kapeluszach, przybranych wstążką, piórkiem, puszkiem, w kaloszach lub bez kaloszy, zapięte na wszystkie guziki lub tak tyllko sobie – byle z domu prędzej wyprawić.
Idą do szkół – ze wszystkimi lub niektórymi tylko prawami, do pierwszo- lub drugorzędnych, do renomowanych i mało lub wcale nie znanych. A każde ma kogoś, kto mu do tornistra włożył bułkę lub dwie bułki, z wędliną lub pieczenią od wczoraj, kto wpis opłaca i w domu pyta o stopnie – i mówi: „ucz się”.
Idą – o włosach jasnych i ciemnych, ładne i brzydkie; podobne do mamy lub taty, takie, które „nos szpeci lub oczy zdobią, usta mają za szerokie lub gryzą paznokcie”. Idą dzieci paralityków, głupców, suchotników, ideowców, kokot salonowych, rozpustników, lichwiarzy, fabrykantów. Idą – których lekarz nie pozwolił forsować, idą za wcześnie lub za późno oddane do szkoły, pierwszo- i drugoroczne, które trzeba prosić, aby jadły, które tran piją, które stanowią całą, pół lub ćwierć pociechy rodziców – i półsieroty – i sieroty…
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.
1
Palmirski, Władysław (1861–1940) – warszawski lekarz bakteriolog, zajmował się między innymi szczepieniami przeciw wściekliźnie. [przypis edytorski]
2
Młoda Polska – tu w znaczeniu: krakowska bohema artystyczna, cyganeria krakowska. [przypis edytorski]
3
bronchitis (z gr.) – bronchit, zapalenie oskrzeli. [przypis edytorski]
4
pneumonia (z łac. ) – zapalenie płuc. [przypis edytorski]
5
tyfus – choroba zakaźna znana pod kilkoma postaciami: brzuszny, plamisty, powrotny. [przypis edytorski]
6
La bonne papa (z fr. le bon papa: dobry tata) – dobra tata. [przypis edytorski]
7
hajduk – służący. [przypis edytorski]
8
bajronizm – prąd literacki i obyczajowy XIX w. ukształtowany na kanwie twórczości i legendy biograficznej ang. poety George'a Byrona (1788–1824), charakteryzujący się buntem przeciwko panującemu porządkowi społecznemu. Określenie zmodernizowany bajronizm odnosi się raczej do bezproduktywnej mody na naśladowanie bohaterów Byrona. [przypis edytorski]
9
„Tygodnik”, właśc. „Tygodnik Ilustrowany” – pismo wychodzące w Warszawie w latach 1859–1939. [przypis edytorski]
10
fiksatuarować – smarować włosy fiksatuarem, czyli pomadą. [przypis edytorski]
11
vanitas vanitatum (łac.) – marność nad marnościami (Koh 1,2). [przypis edytorski]
12
excelsior (łac.) – wyższy. Tu: krój czcionki, ale również hasło postępu. [przypis edytorski]
13
ad astra (łac.) – do gwiazd. [przypis edytorski]
14
Tadeusz, właśc. Pan Tadeusz – epopeja Adama Mickiewicza. [przypis edytorski]
15
Wojna, właśc. Padół łez (Wojna) – cykl 11 obrazów Artura Grottgera (1837–1867). [przypis edytorski]
16
Rok Polski, właśc. Rok polski w życiu, tradycji i pieśni – zbiór materiałów literackich i etnograficznych autorstwa folklorysty Zygmunta Glogera (1845–1910). [przypis edytorski]
17
Piał kogucik kukuryku – początek wierszyka dla dzieci autorstwa Stanisława Jachowicza (1796–1857). „Piał kogucik: kukuryku!/ Wstawaj rano, mój chłopczyku./ A chłopczyk się ze snu budzi,/ Patrzy…. dużo chodzi ludzi;/ Więc się szybko zrywa z łóżka,/ By nie uszedł za leniuszka;/ I rzekł: za twe kukuryku/ Dziękuję ci koguciku”. [przypis edytorski]
18
Powrót taty – ballada Adama Mickiewicza z tomu Ballady i romanse. [przypis edytorski]
19
sachar (ros.) – cukier, lody sprzedawane na ulicy. [przypis edytorski]
20
chleb świętojański – karob, szarańczyn strąkowy, strąki wiecznie zielonego drzewa uprawianego w krajach śródziemnomorskich. [przypis edytorski]
21
marka (daw.) – znaczek pocztowy. [przypis edytorski]
22
Rinaldini, Rinaldo – bohater popularnych opowiadań dla młodzieży. Pierwowzór postaci został stworzony przez niem. pisarza Christiana Augusta Vulpiusa (1762–1827). [przypis edytorski]






