Między ustami a brzegiem pucharu

- -
- 100%
- +
Tu chłopak całą siłą zatrzymał swój niesforny zaprzęg, a biczyskiem wskazał kogoś stojącego obok oficyn.
– A ot i panicz z Olszanki stoją – rzekł.
Wentzel rzucił okiem w tamtą stronę. Był to ów blondynek z teatru, tylko że nie w stroju balowym, ale w długich butach, szamerowanej węgierce i prostym słomianym kapeluszu.
Popatrzył na pocztowe konie i, zamiast iść przyjmować gości, zawrócił na folwarczny dziedziniec.
Hrabia wysiadł z bryczki, a ponieważ nikt na spotkanie nie wychodził, więc otworzył ciężkie drzwi i wszedł do obszernej mrocznej sieni.
Dopiero teraz ukazał się ktoś żywy – w osobie starego zgarbionego lokaja w ciemnej liberii.
– Czy pani przyjmuje? Oto mój bilet – rzekł po niemiecku hrabia, wyjmując bilet.
Ale sługa rękami tylko strzepnął.
– Pan nie mówi po polsku? – spytał.
Wentzel ramionami ruszył – nie rozumiał.
– To proszę do oficyny… bo pani… tego… nie zechce gadać… tego… nie rozumie… – jąkał stary złą niemczyzną.
– Może przyjmie, spojrzawszy na bilet – protestował młody człowiek.
– Eh, nie, żeby i z nieba bilet… tego… pani nikogo takiego… nie widuje. To pan Jan… umie po szwabsku. Proszę pana… ja… tego… zaprowadzę.
Poszli tedy przez dziedziniec na folwark, do dużej murowanej oficyny. Stary poprowadził Niemca do środka, gdzie u okna siedział młody człowiek, blondyn, i gwiżdżąc robił naboje do strzelby. Dwa gończe powitały obcego groźnym warczeniem, a ich pan podniósł obojętnie głowę.
– Cicho, Śpiewak. A czego tam, Walenty?
– Niemca przyprowadziłem do panicza, żeby go wyrozumieć.
Blondyn zerwał się żywo, zdjął kapelusz, odsunął z biurka patrony, kopnął nogą burczące psy i powitał przybyłego dość znośną niemiecczyzną.
– Czym mogę panu służyć?
– Właściwie przyjechałem z wizytą do pani Ostrowskiej i sądzę, że przyjęłaby mnie, gdyby jej dano mój bilet. Ale ten zwyczaj, jak widzę, nie jest tu jeszcze w użyciu.
– Owszem, ale pani Ostrowska nie rozumie ani słowa po niemiecku i wątpię, czyby pana przyjęła. Z kim mam przyjemność?
– Jestem wnuk pani Ostrowskiej, Croy-Dülmen.
– Jan Chrząstkowski, jej sąsiad i wychowaniec.
Skłonili się sobie wzajemnie, przy czym gospodarz podał krzesło i sam usiadł.
Gdy tak siedzieli naprzeciw siebie, stanowili dziwny kontrast i ciekawe studium. Jeden – szczupły, delikatny, salonowiec od stóp do czoła, o głowie patrycjusza, zimnej a dumnej – piękny chłopiec, ale pięknością wielkomiejską, rozdenerwowaną i bladą. Oczy jego patrzyły na świat z wyrazem zmęczenia, przesytu i pogardliwej pewności siebie, usta miały przykry grymas cynizmu i szyderstwa.
Naprzeciw niego ten ogorzały wieśniak, rozrosły, muskularny, niedbały o szablon światowy, a swobodny, żywy, prosty jak leśna drzewina.
Wichrowata, swawolna, szeroka natura wyglądała mu ze szczerych, siwych oczu. Było to dziecko rozległych pól, wsi – otwarte, ogniste, a dobre jak biały chleb wielkopolski.
Czuć było jednak, że wraża111 mowa ściskała mu duszę wspomnieniem krzywdy, że narodowość gościa tłumiła w nim wszelkie dobre instynkty, wyrzucała na wierzch z serca całą niechęć, zaciętość i cichą wściekłość zwyciężonego.
Croy-Dülmen pierwszy się odezwał:
– Bardzo mi przykro, że rodzina mej matki nie zawiadomiła mnie o śmierci dziadka. Chociaż prawie obcy, nie omieszkałbym odwiedzić babki zaraz po tej ciężkiej stracie. Dowiedziałem się o zgonie dziadka zaledwie z listu pana i pośpieszyłem zaraz z wypełnieniem smutnego obowiązku. Sądzę, że babka uwzględni moje pobudki i, choć Niemca, raczy wysłuchać. Możemy zresztą porozumiewać się po francusku.
– Pan pozwoli, że jej te słowa powtórzę – rzekł Chrząstkowski wstając.
– Bardzo proszę o to.
Polak wyszedł i wrócił po chwili.
– Pani Ostrowska pozwala panu przyjść. Wymaga wyłącznie francuskiej rozmowy.
Była to audiencja jak u cesarza.
Croy-Dülmen pokręcił głową, ale nadzieja ujrzenia pięknej siostry Chrząstkowskiego stłumiła budzącą się niecierpliwość. W milczeniu wziął kapelusz i poszedł za przewodnikiem.
Pod gankiem stała poczta i Urban siedział na stopniu bryczki, melancholijnie wodząc oczami po niebie. I pan, i sługa, nie byli przyjęci z otwartymi ramionami. Zdarzyło się to im po raz pierwszy w życiu i tym ciężej dotykało. Stary sługa spotkał ich z lampą w ręku i poprowadził w głąb domu po ciemnych pustych salonach; nareszcie otworzył jedne drzwi i wpuścił ich do niewielkiego, słabo oświetlonego gabinetu. Dwie świece, osłonięte zielonymi umbrelkami, rzucały krąg jasności na stół przykryty ciężkim, wzorzystym adamaszkiem, przy którym siedziały dwie kobiety: jedna z robotą włóczkową w ręku, druga pochylona nad rozwartą książką. Czytała głośno – słyszał Croy-Dülmen w sąsiednim pokoju; na skrzyp drzwi urwała nagle, podniosła powoli oczy i spuściła je znowu.
Mała, żywa i jeszcze czerstwa staruszka opuściła na stół kościane druty, przechyliła się za obręb światła, zasłoniła dłonią oczy i zagadnęła niecierpliwie:
– Czy wy się dziś nie uspokoicie? Kto tam znowu?
– Ja, babuniu – zabrał głos Chrząstkowski. – Przyprowadzam wedle pozwolenia, hrabiego Croy-Dülmen.
– Ano, to wchodź i zamykaj drzwi. Ten pan może raczy się zbliżyć i przywitać sam.
Nie wstała, ale tylko protekcjonalnie kiwnęła głową na głęboki ukłon młodego człowieka. Oddał również głęboki ukłon młodej czytelniczce.
– Hrabia Croy-Dülmen, moja siostra – przedstawił Jan po francusku.
Panienka w milczeniu skłoniła lekko swe piękne blade czoło – nic więcej.
– Ja nie mówię po niemiecku – zaczęła staruszka – ale pan rozumie po francusku?
– Naturalnie – potwierdził w ponownym ukłonie.
Stał wciąż jeszcze z kapeluszem w ręku, a bystre oczy pani Ostrowskiej oglądały krytycznie tego nieznanego, obcego zupełnie syna jedynej córki. Jan przysunął gościowi krzesło. Zaległa chwila milczenia. Pierwszy raz czuł się piękny panicz zakłopotany, zmieszany, niezdolny rozpocząć rozmowy. To przyjęcie odurzyło go jak cios obuchem po głowie. Sądził, że zrobi swą wizytą honor i rozradowanie: czuł się traktowany jak natręt, z widoczną chęcią pozbycia się go co rychlej. Młody obywatel usiadł obok siostry i milcząc kręcił swe jasne wąsiki; panienka przerzucała machinalnie kartki książki; babka, obejrzawszy gościa uważnie, wzięła znowu druty. Trzeba było samemu iść do ataku.
– Mówiłem właśnie przed chwilą panu – spojrzał na Jana – jak mi przykro, żem nie został zawiadomiony o zgonie ojca mej matki. Byłbym tu od dawna, szczęśliwy, gdybym mógł w czym służyć. List pana Żonżoskiego…
– Co? Jak? Jak pan powiedział? – zaperzyła się staruszka. – Co to? Drwiny? Umyślnie kaleczysz nazwisko?
Croy-Dülmen poczerwieniał jak żak, obejrzał się, nie wiedząc, co dalej mówić i czy nie lepiej ukłonić się i jechać.
Wtem piękna dziewczyna podniosła głowę; na twarzy przez wyraz powagi przedzierał się mimowolny uśmiech.
– Babunia zapomina, że hrabia po raz pierwszy w życiu wymawia polskie nazwisko, do tego tak trudne jak nasze – ujęła się spokojnie.
– Oho, oho! Znam ja tych arogantów! Ojciec tego młodzika, gdy tu wszedł, niosąc zgubę biednej naszej Jadwini, był tak słodki, taki miły, tyle obiecywał! Miał Jadwinię co rok nam na święta przywozić, syna, jeśli będzie, oddać na wychowanie. Złote góry! Tymczasem porwał ją do swego zamku rozbójnickiego nad Ren i tyleśmy ją widzieli. Słowo Niemca to fałsz… Moja jedyna córka umarła wśród obcych, wrogów, sama. Nie dano nam znać o chorobie i śmierci.
– W tym przynajmniej nie ma mojej winy. Miałem wówczas trzy dni wieku – wtrącił Croy-Dülmen.
– Zrobiłbyś to samo! – przerwała, zapalając się coraz mocniej. – Każdy z was taki. Znam ja was. Cierpiałam całe życie za to, żem córce mojej pozwoliła zrobić mezalians.
Hrabiemu wypadł z ręki kapelusz. Otworzył usta, wlepił wzrok w staruszkę.
Co? Mezalians zrobiła ta polska szlachcianeczka? Jego ojciec, hrabia od krzyżowych wojen, był jej niegodnym!
Czy to dom wariatów, czy on śni?
Potem nagle ogarnęła go wściekłość – zbielał, zębami gryzł do krwi wargi, w piersi huczał mu orkan śmiertelnej obelgi.
– Nie przyszedłem tu po krytykę i sąd mego ojca i moją narodowość112 – zaczął głucho. – Rodziców obojga nie pamiętam, o mezaliansach mam wręcz przeciwne przekonanie; co zaś do Polaków, mamy względem nich najlepsze intencje.
– Znamy, znamy te wasze intencje! Wygnać nas precz, a przedtem wyzyskać wiarę, łatwowierność, zapał, zdolności, siły wszystkie. Czegóż milczysz, Jasiu? Opowiedz, jak twemu starszemu bratu pod Fröschweiler zagrali i jak padł tam w pierwszym szeregu, w pierwszym pułku! Tak, tak! Nie ma Wacia, nie ma mojej Jadwini!
Urwała. Gniew jej stopniał pod tym mogilnym wspomnieniem, spuściła głowę, a na robotę w drżących rękach spadły dwie wielkie łzy sierocej starości. Milczenie zaległo pokój.
– Babuniu! – upomniał, korzystając z chwili, Jan. – Hrabia jest pod naszym dachem…
– Mam prawo mówić prawdę: niech słucha.
– Słuchałem długo i cierpliwie – zaczął Wentzel dziwnym tonem – pani jesteś moją babką i starą, zbolałą kobietą; więc nie wdaję się w swary. Przyznaję jednak, że nie spodziewałem się takiego przyjęcia tam, gdziem osobiście nic nie zawinił. Jestem Niemiec wychowaniem, krwią, pojęciami i życiem, ale nie przestępowałem tego progu jako wróg. Moje intencje były czyste i prawe. Przepraszam najmocniej za żywe słowo, jeślim nim obraził. Chciałem, choć późno, poznać kraj mojej matki, myślałem, że zastanę tu rodzinę. Pozwoli pani się pożegnać.
– Proszę zaczekać, zobaczę, czy konie gotowe – rzekł Jan, zrywając się z miejsca.
Croy-Dülmen podziękował ukłonem i usiadł znowu. Czuł, że do domu tego nie wróci więcej i ogarnęło go gwałtowne pragnienie usłyszenia jednego choćby słowa z ust panienki. Pamiętał słowo w słowo rozmowę owej burzliwej nocy przed pół rokiem, jej wzgardę i gniew. Boże, co on jej wtedy mówił! Czuł się skazany bez odwołania.
Rozmowy zawiązać nie widział sposobu, gdy wtem ona spojrzała nań po swojemu, posępnie, i spytała:
– Pan bawi stale w Berlinie?
– Całe lato byłem nieobecny, pani. Część czasu spędziłem w dobrach, resztę we Francji.
– W Biarritz – dodała spokojnie.
Rzucił jej zdziwione spojrzenie – czy była jasnowidząca?
Zrozumiała widocznie myśl wzroku, bo dorzuciła w formie objaśnienia:
– Hrabina Mielżyńska bawiła tam i spotykała pana.
Spuścił głowę i zarumienił się. Czy tylko tyle opowiedziała hrabina? W Biarritz on z hrabiną Aurorą uchodzili za małżeństwo. Istotnie, wiodło mu się szczęśliwie w tym domu.
Staruszka zajęła się robotą, spod oka niekiedy patrząc na wnuka, Prusaka. Nie mieszała się do rozmowy, myślała o czymś innym.
W tej chwili Jan ukazał się z powrotem.
– Konie gotowe – rzekł, wahając się – ale deszcz leje strumieniami.
Croy-Dülmen złożył dwa milczące ukłony i wyszedł z Chrząstkowskim. Deszcz padał jak z cebra. Młody człowiek wyszedł z gościem na ganek i wzdrygnął się.
– Nie sposób jechać – zauważył. – Może pan się zgodzi przenocować u mnie w oficynie. Mam dwa pokoje na usługi.
Croy-Dülmen spojrzał w szczerą twarz chłopaka.
– Pan się nie boi przyjmować Niemca na dziedzińcu pani Ostrowskiej?
– Jutro bym dostał burę, gdybym pana wypuścił w taki czas. Proszę za mną. A ty, przyjacielu, ruszaj do stajni ze zwierzętami, a potem spać do czeladzi. Wara mi tylko z papierosami. Walenty, parasol!
Po godzinie siedzieli obydwaj przed kominem, na stole szumiał samowar i dymiła obfita kolacja. Urban w sąsiednim pokoju słał łóżka.
Podobnego zakończenia całej awantury nie spodziewał się hrabia Croy-Dülmen.
Jana oderwano na chwilę do spraw gospodarskich.
Wentzel zamyślił się nad wypadkami ubiegłego dnia. Dziwny kraj, gdzie młodzież była tak cicha, skupiona w sobie, milcząca, a starzy przy siwych włosach zachowali gorące uczucia, zapał i siłę. Dziwny kraj, dziwni ludzie!
Pani Tekla to nie była ciocia Dora, którą można było ułagodzić konceptem i uśmiechem lub nastraszyć lada czym.
Młody człowiek to nie był pusty frant113 stołeczny lub nadęty oficer z gwardii; a ta dziewczyna – o, nie była to istota, której serce zdobywało się powierzchowną pięknością, fizycznym urokiem lub słodkimi słowami.
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
– Weźmie Michel „Scherza” – zamruczał upokorzony – i „Fingala” – dodał jako pociechę, ciskając w płomień niedopalone cygaro.
– Cóż pan taki markotny, hrabio? – ozwał się Jan.
– Na złą pogodę – odparł.
– Barometr idzie w górę – pocieszył wieśniak.
Usiadł znowu naprzeciw gościa i podrzucił drew na ogień.
– U nas ziemniaki marnieją niewykopane – mówił dalej – a zasiewy niesporo114 schodzą w te słoty.
– Pan dzierżawi Mariampol?
– Nie, tylko administruję. Mam majątek o miedzę. Ojciec nas odumarł młodo; pan Wacław Ostrowski był naszym opiekunem. Teraz, po śmierci, odpłacam się pozostałej wdowie. Siostrę ona wychowała, niech staruszkę pielęgnuje. Mieszkam u siebie w Olszance, ale dojeżdżam tu co dzień.
– Pan nieżonaty?
Chłopak się zaśmiał. Ten śmiech zerwał lody.
– Czy wyglądam tak staro?
– Państwo tu wszyscy macie wygląd nad wiek poważny.
Chmura przeszła po czole Polaka.
– Ot, tak nam sądzono – mruknął wymijająco. – Na wsi pleśnieje się, obrasta mchem, grzybieje.
– Pan nie bywa nigdy w Berlinie?
– Byłem parę razy, ostatni raz przed śmiercią pana Ostrowskiego. Był jeszcze rzeźwy i nie spodziewaliśmy się wrócić tu z trumną.
– Więc to było tak nagle?
– Apopleksja po powrocie z teatru. Ale zdaje mi się, żem wtedy pana widział w loży, a potem w krzesłach. Byliśmy we troje, z Jadzią. Pan sobie nie przypomina.
– Owszem. Siostra pana zwróciła szczególną uwagę. Żebym wiedział, że to mój dziad… Nazajutrz wyjechałem z Berlina.
– Nazajutrz pan Wacław już nie żył. Jak piorun przyszło. Biedna pani Tekla została samiutka jedna na świecie. Ni męża, ni bliskiej rodziny, ni dzieci. Pan nie powinien czuć do niej żalu za ostre słowa. Żywej jest natury, a taka nieszczęśliwa!
– Darowałem jej wszystko; żałuję, że dla niej czymkolwiek być nie mogę.
– Do rana jeszcze daleko, a pan bardzo do swej matki podobny, sądząc z portretu.
Doktor Voss za podobne zestawienie omal nie został obitym; teraz Wentzel nie zaprzeczył nawet ruchem.
Widocznie, że nabierał ochoty na ponowną wizytę u gniewliwej staruszki, nawet z perspektywą powtórnego łajania.
Ha, żeby jeszcze raz zobaczyć cudną siostrę Jana, posłyszeć głos, zajrzeć w mroczne głębie oczu! Dotąd nie zauważył, jakiego były koloru, tylko to czuł, że miały w sobie coś niepojętego, co ciągnęło i odpychało zarazem.
Ach, jakie one piękne byłyby w uczuciu, w uśmiechu, w kochaniu! Ach!
– Czy istotnie straciliście państwo brata we Francji? – ozwał się po przerwie.
– Istotnie, zginął zaraz na początku wojny. Był kapitanem w pułku poznańskim. Szukaliśmy z Jadzią daremnie grobu. Leży gdzieś we wspólnym dole. Wojna nie matka, lecz macocha. Wola boża! Zginął jak bohater! I pan służył?
– Tak, w gwardii. Pamiątek na skórze mam niemało, alem żyw wrócił z żelaznym krzyżem. Pod Fröschweiler byłem przy bateriach, widziałem atak poznański. Szli jak potępieńcy… Nie rozumiałem wtedy, dlaczego… Ha, to im nie hańba!
– I ta szrama na czole to z wojny order? – zagadnął Jan, nie podnosząc ostatniej uwagi.
– Nie, to z pojedynku. Fraszka! Czy mogę panu służyć cygarem? Prosto z Hawany…
– Dziękuję. Ja zaś nawzajem zaproponuję panu hrabiemu kieliszek tego maślacza. Wyborny!
– Na nową znajomość, z całą przyjemnością. Nie rozumiem ja was, a wy mnie macie za wroga, za szpiega może. Ten pierwszy kieliszek waszego miodu piję za zgodę i porozumienie, a jeśli zechcecie, na dobrą znajomość.
Wyciągnął dłoń do Polaka. Chrząstkowskiemu po raz pierwszy znikł przymus z twarzy. Podał bez wahania rękę.
– Lewą?! – uśmiechnął się Croy-Dülmen.
– Prawą mam uschniętą, bezwładną, ale lewa jest szczera i wierna – odparł – może jej pan zaufać.
Wypili toast duszkiem.
Nie wiedział Wentzel, że tą krótką odezwą i podaniem ręki trafił lepiej do duszy Polaka niż tysiącem rozumnych dowodów i całym szeregiem faktów. Drobną tą sceną zyskał sobie sprzymierzeńca we wrogim obozie.
– A teraz spać – zawołał gospodarz, już zupełnie swobodnie – północ, a pan wygląda zmęczony115. I ja dziś dzień cały polowałem na zające.
Położyli się spać w jednym pokoju. Przedtem Polak, klęcząc, odmówił pacierz i z czołem schylonym bił się w piersi pokornie.
Niemiec patrzał na to zdumiony. Nie modlił się nigdy – zostawiał tę fatygę cioci Dorze.
VI
Barometr Chrząstkowskiego mówił prawdę. Dzień wszedł jasny i pogodny. O świcie dzwon, wzywający do roboty czeladź, zbudził młodych i ludzi. Jan wstał zaraz, ubrał się i wyszedł do gospodarstwa. Wentzel założył ręce pod głowę i medytował nad swoim położeniem.
Minęła godzina czy dwie, gdy nagle rozwarły się z łoskotem drzwi i wpadł Chrząstkowski.
– Czy pan wie, co się stało? – zapytał.
– Skądże?
– Babka mnie wyłajała.
– Tak rano? Za co?
– Za to, żem pana puścił w noc i w deszcz.
– Przecież jestem!
– Ba, alboż mi dała przyjść do słowa?! Napadła z góry: jesteś źle wychowany! Niemcy cię nauczyli grubiaństwa i niegrzeczności! Taki deszcz, noc ciemna, choć oko wykol, i ty wypędzasz gościa na złamanie karku! Jaki ty Polak! Jaki ty gospodarz! Jaki ty chrześcijanin! Śpiewaka pewnie zatrzymałeś w izbie, a człowieka wyprawiasz z domu.
– No, aleś się pan wreszcie usprawiedliwił?
– Jakoś, z wielkim trudem. Co dała, to wziąłem.
– I cóż powiedziała potem?
– Nic, pokazała mi plecy i zaczęła gderać na kogoś innego. Czy pan ma ochotę na drugą wizytę?
– Jeżeli to możliwe, bardzo.
– Ano, to ja pójdę po radę do Jadzi. Niech panu wstęp ułatwi.
– Czy pańska siostra wszechmogąca u staruszki?
– O, Jadzia! Ona, choć zawsze milczy i nawet oczu nie podnosi, z ludźmi co chce robi.
– I z panem.
– I ze mną, wyznaję. Taki u nas zwyczaj. Kobieta zawsze przewodzi: nie matka, to siostra; nie siostra, to żona. Dlatego to one takie harde i nieprzystępne: czują swą siłę. I ja sam nie przeczę, że siostra rozumniejsza ode mnie. Czemuż mam jej nie słuchać?
– Dziwni z was ludzie! Żeby mi przyszło do głowy słuchać rad której z mych znajomych, tobym po tygodniu dostał się do bonifratrów116. Co prawda, nasze damy wolą być prowadzone i kochane. To wygodniejsze.
– Nie mów pan tego pani Tekli.
– Ani pańskiej siostrze?
– O, Jadzia nie należy do zapalonych, wyznaje swobodę zdań117; ale babunia zmyłaby panu głowę.
– Dziękuję. Obejdę się bez tego zaszczytu. Losy zgodnego porozumienia składam w pana łaskawe ręce. Pragnę odjechać stąd w spokoju.
Jan wyszedł, a hrabia spiesznie się ubrał i czekał rezultatu układów pokojowych.
Szły widocznie z wielką trudnością.
Nareszcie zjawił się Jan.
– Gotowe. Babka czeka na pana.
Gdy wychodzili na dziedziniec, wysypała się naprzeciw nich gromadka dzieci z książkami w ręku.
Za nimi z bocznego ganku oficyny wyszła siostra Jana, z łagodnym uśmiechem na ustach tłumacząc coś dwom małym dziewczątkom, pucołowatym, jasnowłosym, w schludnych wełnianych sukienkach. Dzieciaki, zadarłszy główki jak pisklęta, słuchały uważnie młodej opiekunki, potem, ucałowawszy jej rękę, pobiegły za innymi. Młodzi ludzie zbliżyli się do panienki z powitaniem.
– Pani utrzymuje ochronkę118? – zagadnął Niemiec.
– Są to dzieci oficjalistów i służby domowej. Uczę ich religii, historii i robót.
– Ach, co nas ta nauka kosztuje! – wtrącił Jan. – Co miesiąc pismo z bezirku119 płać!
Panna Jadwiga rzuciła mu spojrzenie łagodnej wymówki. Pocałował ją w rękę.
– Już milczę, Jadziuniu! – zaśmiał się serdecznie. – Wszak to nie skarga była. Wiesz, że płacę bez szemrania.
– Pani lubi dzieci? – zagadnął Wentzel.
– Lubię – odparła lakonicznie. Widocznie nie było w jej zwyczaju opowiadać o sobie.
– Babka w ogrodzie; zaprowadź, Jasiu, pana hrabiego.
– A ty, co masz lepszego do roboty?
– Muszę się przebrać do obiadu.
– Aha! Zapomniałem, że czekasz na swego lubego Adama – zaśmiał się, mrugając swawolnie.
Ruszyła brwiami. Żaden nerw nie drgnął na tej lodowatej twarzy.
– Zapomniałeś, że się co dzień przebieram – odparła chłodno, odchodząc ku domowi.
Rozmawiali ciągle po francusku przez grzeczność dla gościa; teraz Jan zaczął po niemiecku, żartobliwie:
– Co prawda, wolę być jej bratem niż narzeczonym. Nie zazdroszczę memu przyszłemu szwagrowi losu. Chwała Bogu, że ten człowiek posiada dobrą dozę cierpliwości.
– Pana siostra jest zaręczona?
– Nie wiem po co, ale jest. Z sąsiadem naszym, Adamem Głębockim. At!…
Nie dokończył, ręką machnął.
– Kiedyż wesele? – badał Croy-Dülmen.
– Nie wiem. Teraz żałoba. Pani Tekla ani słyszeć nie chce o małżeństwie, Jadzia po swojemu milczy na wszystko, a Głębockiego o zdanie nikt nie pyta. W takim stanie sprawy mogą się wlec ad infinitum120, chyba się w to wmiesza opatrzność i ja…
– Myślałem, że w Polsce żenią się tylko z miłości – zauważył Niemiec z uśmiechem.
– Kto ich tam wie, może się i kochają! Ja, znając Jadzię, sądzę, że idzie za Głębockiego przez obowiązek Polki.
– Czy ten pan jest odszczepieńcem?
– Nie, jest bankrutem. Jadzi szkoda ziemi polskiej oddawać w ręce obce: chce ją ratować swym posagiem. Bardzo problematyczne szczęście! Ale oto i babka.
– Pani Tekla gderała za coś na ogrodnika; spojrzała zezem na młodych ludzi.
Jan ją ucałował w rękę – pogładziła go po głowie. Niemcowi kiwnęła tylko po swojemu, sądząc, że jak wczoraj powita ją tylko ukłonem,
Stała się jednak rzecz niesłychana. Dumny panicz schylił pokornie swój hardy kark nisko, bardzo nisko – i rękę babki podniósł do ust jak wnuk i sługa.
Przez oczy staruszki przeszło zdumienie, może radość, ale nie zrobiła żadnej uwagi. On pierwszy zagaił rozmowę – naturalnie po francusku.
– Przepraszam za natręctwo, ale nie mogłem się zdecydować odjechać po wczorajszym rozstaniu. Może mi się uda pojednać pa… – zająknął się – pojednać babkę z Niemcami, chociażby ze mną jednym.
– Jeżeli nie masz innego zamiaru, to możesz sobie zaraz jechać i nie wracać. Pozwalam ci tu pozostać pod warunkiem, że mi nie wspomnisz nawet ich nazwy. Jesteś młodzik, możesz zmieniać sto razy zdanie, a ja, mój panie, siedemdziesiąt lat przeżyłam i pewnie, że nad grobem dla twoich pięknych oczu mych zasad nie zmienię. Dosyć o tym, jeśli chcesz obiadować w Mariampolu.
– My, babciu, od wczoraj rozmawiamy, ani razu nie wspomniawszy narodowości – rzucił pojednawczo Chrząstkowski.
Zamiast się uspokoić, zaperzyła się jeszcze bardziej.
– Już ty mi się tylko za przykład nie stawiaj! Gotóweś121 jeszcze zaprzyjaźnić się z Niemcem, tego Szwaba za kolegę obrać.
Croy-Dülmen skłonił się z uśmiechem.
– Świadczę się niebem122, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.
– Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem123 Niemczysko!
– Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię jak każdy.
Staruszka coś zamruczała. To wezwanie do pokrewieństwa nie rozczuliło jej bynajmniej, a jednak było to w ustach hrabiego monstrualne ustępstwo.
Za podobne zestawienie pojedynkował się cztery razy w życiu – uważał je za sromotę i obelgę. W tej chwili, gdy kończył zdanie, ze szpaleru wyszła do nich smukła postać panny Jadwigi. Musiała słyszeć, bo po raz pierwszy spojrzała w oczy hrabiego i uśmiech lekko ironiczny drgał wokoło poważnych ust. Spotkali się wzrokiem – poczerwieniał jak winowajca złapany na gorącym uczynku zdrady i spuścił oczy zawstydzony.
Ach, ta nieszczęsna rozmowa na wiosnę! Czy rozum stracił wtedy, mówiąc swe credo124 obcej, spotkanej na ulicy kobiecie? Jakieś fatum go prześladowało! Co ona myślała o nim!
Pani Ostrowska na widok swej wychowanki wyrzuciła z serca żal na ogrodnika.
– To nieuk, osioł, próżniak! Okropność, jak ci Prusacy lud zdemoralizowali.
– To drugi raz! – szepnął hrabia Janowi.
Obydwaj spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pod wąsem. Nic nie uchodziło oka cholerycznej staruszki.
– Cóż to śmiesznego? – zawołała z impetem. – U was wszystko żart, fraszka, nawet to, co was boleć powinno!
Tu spostrzegłszy się, że połączyła w swej admonicji125 Niemca z Polakiem, machnęła tylko ręką i podreptała ku domowi.
– Et, co z wami gadać! – zamruczała na odchodnym.
Młodzi ludzie, obydwaj z natury weseli, zaśmiali się serdecznie; uśmiechnęła się nawet poważna panna Jadwiga.




