- -
- 100%
- +
W téj-że prawie chwili chłopak zawołał:
– Oto jego dom.
Oficer zsiadł z konia, założył cugle na rękę, a pomyślawszy, iż nic darmo na tym świecie, wyjął parę soldów z kieszeni i dał je chłopcu, który wziął je z podziwieniem, zrobił wielkie oczy i nie podziękowawszy stał w miejscu.
– Cywilizacya nie bardzo się jeszcze tutaj rozgospodarowała – pomyślał Genestas – tradycye pracy kwitną w całéj pełni, a żebranina nawet i nie kiełkuje. Tymczasem przewodnik jego, więcéj ciekawy niż zysku chciwy, oparł się o mur otaczający dziedziniec, mur dość wysoki, nad którym biegła jeszcze krata z poczerniałego drzewa, po obu stronach bramy umieszczona.
Bramę tę, w dolnéj części masywną, niegdyś naszaro malowaną, tworzyły wyżéj żółte, żelazne sztachety, zaginające się w półkole ku górze każdego skrzydła tak, że po zamknięciu obu połów końce tych słupków zbiegały się pośrodku niby w ogromną szyszkę. Całość stoczona prawie przez robaki, upstrzona mchem, nosiła na sobie wyraźne ślady zniszczenia przez długoletnie działanie słońca i deszczu naprzemiany. Z wewnątrz dwie akacye po obu stronach bramy rosnące wychylały się nad nią ciekawie zielonemi koronami przypominającemi kształtem te puszki, których płeć piękna do pudrowania się używać zwykła. Wogóle stan całego ogrodzenia zdradzał niedbałość właściciela, co musiało się nie podobać oficerowi, bo zmarszczył brwi jak człowiek doznający jakiegoś rozczarowania. Przyzwyczajeni jesteśmy sądzić drugich podług siebie i wybaczając im chętnie nasze błędy, potępiamy ich surowo za brak tych przymiotów, które sami posiadamy. Jeżeli komendant pragnął znaleźć w panu Benassis’ie dbałego o porządek i systematycznego człowieka, to wejście do jego domu mówiło o zupełnéj obojętności na te cenne zalety. To téż Genestas wyprowadził ztąd wnet wnioski o sposobie życia i charakterze właściciela. Brama była uchylona; nowy dowód niedbałości, dzięki któréj Genestas mógł bez ceremonii dostać się w podwórze, gdzie chciał konia do kraty przywiązać, ale w chwili gdy cugle zaciągał, ozwało się rżenie z poblizkiéj stajni ku któréj jeździec i koń mimowolnie zwrócili oczy, a w ślad za tém ukazał się na progu stary sługa w ubraniu głowy podobném zupełnie do téj frygijskiéj czapki, w którą przystrajają Wolność. Ponieważ w stajni było miejsce na kilka koni, starowina, dowiedziawszy się, że Genestas w odwiedziny do pana Benassis’a przyjechał, ofiarował mu się z gościnnością dla wierzchowca, patrząc przytém z uwielbieniem i czułością niemal na piękne w istocie zwierzę. Genestas poszedł za koniem, chcąc zobaczyć, jak mu tam będzie. Stajnia była czysta, żłób obfity, oba biegusy pana Benassis’a miały tę zadowolnioną minę, po jakiéj wśród wszystkich innych koni odgadnąć można konia proboszczowskiego. Tymczasem z domu nadeszła służąca i stanęła przed Genestas’em, zdając się wyczekiwać na zapytanie nieznajomego, któremu już staruszek powiedział, że pana Benassis’a w domu nie było.
– Jegomość poszedł do młyna – objaśnił. – Jeżeli pan się tam chce pofatygować, to trzeba iść tą ścieżką do łąki, a młyn tam jest na końcu.
Kapitan wolał rozejrzéć się po okolicy, niż czekać na miejscu pana Benassisa, poszedł więc wskazaną drogą. Minąwszy nierówną linię, jaką miasteczko na grzbiecie góry zakreśla, ujrzał dolinę, młyn i najpiękniejszy widok, na jaki mu się kiedykolwiek patrzyć zdarzyło.
W miejscu tém rzeka, zagrodzona w biegu górami, tworzy małe jeziorko, ponad którém wyżéj, coraz wyżéj jedne nad drugiém wznoszą się cyple, a między niemi, w zagłębieniach ukryte doliny, zdradzają obecność swoję rozmaitemi odcieniami światła i wynurzającym się z ich łona szeregiem jodeł czarnych. Na drugim brzegu rzeki u stóp góry, słabo pod tę chwilę oświeconéj promieniami zachodzącego słońca, Genestas ujrzał kilkanaście chat w stanie zupełnego opuszczenia, bez drzwi, okien, o podziurawionych dachach, co dziwną tworzyło sprzeczność z wybornie uprawnemi polami i pyszną zielonością łąk, które ją otaczały. Genestas natychmiast zatrzymał konia, by przyjrzéć się szczątkom téj niegdyś wioski.
Zkąd to pochodzi, że ludzie nie mogą bez głębokiego wzruszenia poglądać na jakiekolwiek-bądź, choć-by najlichsze ruiny? Zapewne są one dla nich wyobrażeniem nieszczęścia, którego ciężar każdy tak odmiennie czuje. Cmentarz nasuwa myśli o śmierci, opuszczona wioska przywodzi na pamięć troski i cierpienia życia. To pierwsze, śmierć jest rzeczą przewidzianą, ale te drugie, te troski i cierpienia te są nieokreślone, bez końca! A nieskończoność nie jest-że tajemnicą największych nieszczęść? Genestas wszedł już na kamienistą dróżkę wiodącą do młyna, nie mogąc sobie wytłómaczyć powodów opustoszenia téj wioski, a ujrzawszy siedzącego przed domem na worku zboża młynarczyka, zapytał go o pana Benassisa.
– Pan Benassis poszedł tam – odparł chłopak, wskazując jednę z nawpół rozwalonych chat.
– Czy ta wioska się spaliła? – zagadnął Genestas.
– Nie, panie.
– A dlaczegoż jest w takiém stanie? – ponowił komendant.
– Ba! dlaczego! – rzekł młynarczyk wzruszając ramionami i wchodząc do domu. – Pan Benassis to panu powie.
Genestas przeszedłszy po jakimś niby moście ułożonym z dużych kamieni, między któremi wił się strumyk, stanął wkrótce przed wskazaną chatą. Strzecha omszona, ale nie dziurawa, pokrywała nie najgorzéj jeszcze wyglądające ściany lepianki. Wchodząc do wnętrza, Genestas ujrzał palący się ogień na kominie, a w kącie obok kobietę, klęczącą przed siedzącym w krześle chorym, i mężczyznę, który stał z twarzą do ognia zwróconą. W izbie téj o jedném tylko okienku, z podłogą z ziemi ubitéj, nie było żadnych sprzętów prócz stołu, krzesła i lichego tapczana. Nigdy komendant nie widział równie nagiéj i ubogiéj siedziby, nawet w Rosyi, gdzie chaty mużyków podobne są raczéj do jam niż do ludzkich mieszkań. Tutaj, opuszczenie dosięgło takiego stopnia, że nie było nawet sprzętów koniecznych do przyrządzenia choć-by najprostszéj strawy, do zaspokojenia najpierwszych potrzeb życia. Gdyby nie tapczan, nie płócienna wisząca na gwoździu kapota i chodaki, jedyna odzież chorego, możnaby było przypuszczać, że się jest w jakiéjś psiéj budzie, z któréj nawet miskę zabrano. Klęcząca kobieta, stara już bardzo wieśniaczka usiłowała utrzymać nogi chorego w kuble napełnionym brunatną wodą. Na odgłos kroków, a raczéj na brzęk ostróg, nie mający nic wspólnego z głuchém stąpaniem bosych lub uchodakowanych nóg wieśniaków, mężczyzna zwrócił się ku Genestasowi, okazując zdziwienie, które téż i stara kobieta podzielała.
– Nie potrzebuję pytać, czy mam przyjemność widziéć pana Benassisa – rzekł komendant. – Wybaczysz pan, iż nieznajomy a pragnący pana co najprędzéj zobaczyć, przyszedłem aż tu na pole jego działania, zamiast u pana w mieszkaniu poczekać. Proszę, nie przeszkadzaj pan sobie. Gdy skończysz, powiem co mnie sprowadza.
Po tych słowach Genestas usiadł na stole i zamilkł. Ogień rozświecał izbę blaskiem jaśniejszym niż słoneczny, którego promienie łamiąc się o szczyty gór nie dochodzą nigdy do téj części doliny. Przy tém to migotliwém świetle Genestas mógł przypatrzyć się twarzy człowieka, którego, powodowany tajemniczą chęcią, pragnął zbadać i poznać doskonale. Pan Benassis, lekarz kantonu, stał ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, słuchając obojętnie mowy Genestasa, poczém oddawszy mu ukłon, zwrócił się do chorego, nie przypuszczając, że jest przedmiotem tak ścisłego badania.
Benassis był wzrostu średniego, ale barczysty i szerokiéj piersi. Obszerny surdut zielony, zapięty pod samę szyję, nie dozwolił Genestasowi uchwycić dobrze cech charakterystycznych jego postaci i ułożenia, w zamian za to twarz rysowała się w całéj jasności konturów na czerwonawém tle ognia. Twarz ta miała wielkie podobieństwo do rysów satyra: toż samo czoło zlekka ku tyłowi ściągnięte, o liniach nierównych i znaczących, ten sam nos zadarty z małém na końcu rozdwojeniem, też same wystające policzki. Usta miał wygięte o pełnych i czerwonych wargach, brodę wystającą, oczy ciemne, żywe i pełne ognia, któremu perłowy kolor białek większego jeszcze blasku dodawał, zdradzając uśmierzone ale nie wygasłe namiętności. Włosy niegdyś czarne, a teraz siwe, głębokie zmarszczki twarz przecinające, brwi gęste szronem już przypruszone, nos zgrubiały i cera żółta z czerwonemi plamami; wszystko to mówiło o przeżytych pięćdziesięciu latach i ciężkich pracach powołania tego człowieka. Z kształtu głowy oficer nasz żadnych wniosków wyciągnąć nie mógł, bo przykrywał ją kaszkiet, ale mimo to wydała mu się jedną z głów zwanych pospolicie kwadratowemi głowami.
W częstém zetknięciu z ludźmi silnych charakterów, których tak poszukiwał Napoleon, Genestas nauczył się rozpoznawać po rysach tych, co do spełnienia czegoś wielkiego na świecie przeznaczeni byli, i teraz téż odgadł, że jakaś tajemnica kryje się w życiu tego człowieka, a patrząc na jego niepospolitą twarz, zapytywał sam siebie: – Co zeń wiejskiego lekarza zrobiło? Przyjrzawszy się dokładnie téj fizyognomii, znamionującéj mimo podobieństwa do wielu innych jakąś wybitną, wewnętrzną indywidualność, Genestas przeniósł wzrok na chorego, którego widok zmienił zupełnie dotychczasowy bieg jego myśli.
Choć tyle już rozmaitych a dziwnych obrazów przesunęło się mu przed oczyma w ciągu koczowniczego, żołnierskiego życia, doznał on przecież uczucia podziwu połączonego z odrazą ujrzawszy twarz ludzką, któréj nigdy myśl żadna nie musiała ożywiać, twarz siną, napiętnowaną cierpieniem milczącém i naiwném, jak u dziecka, co już krzyczéć nie może, a mówić się jeszcze nie nauczyło, jedném słowem twarz zupełnie zwierzęcą starego, umierającego kretyna. Była to jedyna odmiana rodzaju ludzkiego, któréj jeszcze nie znał Genestas. Któż na widok tego czoła, z pofałdowaną nieforemnie skórą, tych dwojga oczu, martwych, bezmyślnych jak u ryby ugotowanéj, téj głowy zaklęsłéj i pokrytéj kosmykami rzadkich włosów, nie był-by doznał mimowolnego uczucia wstrętu do istoty pozbawionéj wszelkich ludzkich i zwierzęcych własności, która nigdy nie miała ani rozumu, ani instynktu, nigdy nie słyszała żadnéj mowy i żadną odezwać się nie potrafiła. Trudno było zaiste ubolewać nad gaśnięciem tego istnienia, którego życiem nazwać nie można; stara kobieta jednakowoż patrzyła na tego biedaka z tkliwym niepokojem i polewała mu wodą nogi tak troskliwie i czule, jakby to mężowi swemu robiła. Benassis, sam, przyjrzawszy się téj zamarłéj twarzy i zgasłym oczom, ujął ręką kretyna, badając puls.
– Kąpiel nic nie działa – rzekł wstrząsając głową. – Trzeba go położyć.
I wziąwszy tę bezwładną masę ciała przeniósł ją delikatnie na tapczan i ułożył na nim, wyciągając zimne prawie już nogi kretyna, poprawiając głowę i ręce z takiém staraniem, jak matka do snu dziecko swe tuląca.
– Wszystko już na nic, on umiera! – odezwał się po chwili.
Stara kobieta, trzymając ręce na biodrach, spojrzała na konającego i kilka łez stoczyło się po jéj policzkach. Genestas sam siedział milczący, nie mogąc zrozumiéć, dlaczego śmierć téj nic nieznaczącéj istoty robiła na nim tak silne wrażenie. Instynktownie prawie dzielił bezgraniczną litość, jaką te nieszczęśliwe stworzenia wzbudzają w mieszkańcach tych pozbawionych słońca dolin, gdzie ich natura rzuciła. Czyż to uczucie, które się stało niemal przesądem religijnym w rodzinach mających pośród siebie kretynów, czyż to uczucie nie pochodzi od najpiękniejszéj cnoty chrześcijańskiéj, miłosierdzia i najpotrzebniejszéj w budowie społecznéj wiary w życie przyszłe i nadziei nagrody za nędze i cierpienia doczesne, na które nad tę nadzieję nie masz skuteczniejszego balsamu. Ona to umacnia rodziców owych biednych istot i tych, co je otaczają, w pielęgnowaniu ich i ciągłém, niezmordowaném opiekowaniu się temi, co tego poświęcenia ani zrozumiéć, ani odwdzięczyć nie mogą. Ludność tych miejscowości, gdzie się znajdują kretyni, wierzy, iż obecność ich przynosi szczęście rodzinom, a wiara ta osładza biednym istotom życie, które w miastach byłoby poddane rygorowi źle zrozumianéj filantropii i twardym przepisom szpitali. W górnéj dolinie Izery kretyni (a jest ich tam najwięcéj) żyją na wolnem powietrzu wraz z trzodami, których pilnują. Przynajmniéj są swobodni i szanowani, jak się to nieszczęśliwym należy.
Od pewnego już czasu, dzwon wiejskiego kościołka dźwięczał zwolna w równych odstępach oznajmiając wiernym śmierć jednego z nich, a słabe echo téj pobożnéj myśli dochodząc do chatki kretyna rozlewało w niéj słodką jakąś, poważną melancholię. Wkrótce szelest stąpań po drodze dał się słyszéć, stąpań licznych; snać tłum szedł duży, ale milczący. A potém śpiewy pobożne zabrzmiały w powietrzu, te śpiewy, co najmniéj nawet wierzące dusze zdolne są przejąć wzruszeniem. Kościół przychodził z pomocą téj istocie, która go wcale nie znała. Na progu ukazał się ksiądz poprzedzony przez chłopca krzyż niosącego; z tyłu szedł zakrystyan z wodą święconą, a daléj mnóstwo kobiet, starców i dzieci, którzy przyszli wszyscy, by modły swe z modłami kościoła połączyć. Lekarz i wojskowy spojrzeli po sobie w milczeniu i usunęli się na bok robiąc miejsce przybyłym, którzy poklękali w izbie i przed chatą. Na wszystkich prawie twarzach malowało się głębokie rozrzewnienie i łzy płynęły po ich zgrubiałych od słońca i ciężkiéj pracy policzkach, podczas gdy ksiądz odprawiał święty obrządek religijnego pożegnania i przebaczenia dla istoty, która nigdy nie zgrzeszyła. A ten żal, to rozrzewnienie, jakie chwila ostatecznego rozstania z biedném tém stworzeniem budziła, było całkiem naturalne, bo wszyscy dokoła zgromadzeni byli mu dobrowolnie pokrewni. Była-to jedna wielka rodzina, w któréj każde chłopię darzyło go troskliwością ojca, każda swawolna dzieweczka czułością matki.
– Już skończył – ozwał się wreszcie ksiądz.
Słowa te wielkie wrażenie na obecnych wywarły. Zapalono gromnice; niektórzy chcieli noc przy zwłokach przepędzić. Benassis i gość jego wyszli. Przy drzwiach kilku wieśniaków zatrzymało lekarza mówiąc: – Ach! panie doktorze, widocznie Bóg chciał go już do siebie powołać, skoroś go pan uratować nie mógł.
– Zrobiłem wszystko, com mógł, moje dzieci! – odparł Benassis – a gdy minęli opuszczoną wioskę, któréj ostatni mieszkaniec skonał przed chwilą, zwrócił się do komendanta mówiąc:
– Nie przypuściłbyś pan nigdy, jak wielką pociechą są dla mnie słowa tych ludzi. Dziesięć lat temu o mało co nie zostałem ukamienowany przez mieszkańców téj wioski dziś pustéj, a podówczas przeszło trzydzieści rodzin liczącéj.
Genestas ruchem i wyrazem twarzy tak żywą wyraził ciekawość i tak pytająco spojrzał na lekarza, że ten czyniąc zadość jego nieméj prośbie opowiedział mu w drodze następującą historyę:
– Kiedym tu przybył, zastałem w téj oto części kantonu – tu odwrócił się wskazując ręką na rozwalone chaty – przeszło dwunastu kretynów. Położenie téj wioski w miejscu wgłębioném, pozbawioném przeciągu powietrza i dobroczynnych promieni słońca, które tylko wierzchołek góry oświeca, blizkość strumienia ze stopniałych śniegów utworzonego, wszystko to przyczynia się do rozpowszechnienia téj strasznéj choroby. Prawa nie wzbraniają związków płciowych tym nieszczęśliwym, pielęgnowanym tutaj z zabobonną troskliwością, o któréj nie miałem pojęcia, którą potępiałem z początku, a którą teraz uwielbiam. Tym jednak sposobem kretynizm byłby się ztąd aż na całą dolinę rozprzestrzenił. Trzeba było koniecznie położyć tamę téj moralnéj i fizycznéj zarazie, ale przedsięwzięcie takie, acz prawdziwém dobrodziejstwem dla tych okolic będące, mogło grozić utratą życia temu, ktoby je w czyn wprowadzić zamyślał. Tutaj, jak i we wszystkich innych warstwach społeczeństwa, chcąc zmienić dotychczasowy porządek rzeczy, potrzeba było wypowiedziéć walkę już nie interesom społecznym, ale czemuś stokroć trudniejszemu do przerobienia, bo wyobrażeniom religijnym przeistoczonym w zabobon, w tę najtrwalszą, najbardziéj niepożytą formę ludzkich przekonań. Nie straciłem jednak odwagi. Starałem się naprzód uzyskać urząd mera kantonu, a otrzymawszy takowy i nadto zbrojny ustném zezwoleniem prefekta rozkazałem przesiedlić nocą kilku z tych nieszczęśliwych do Sabaudyi, gdzie ich jest wielu i gdzie się z niemi bardzo dobrze obchodzą. Jak tylko wieść o tém rozeszła się po okolicy, ludność tutejsza najżywszą ku mnie zapałała nienawiścią. Proboszcz z ambony przeciwko mnie kazał. Pomimo że usiłowałem wytłómaczyć najinteligentniejszym umysłom miasteczka, jak dalece wydalenie kretynów było dla nich dobrodziejstwem; pomimo że leczyłem darmo wszystkich chorych: nie mogłem uśmierzyć coraz wzrastającéj niechęci, która doszła do tego stopnia, że strzelono raz do mnie pod lasem. Pojechałem do biskupa Grenobli, prosząc o zmianę proboszcza. Jego ekscelencya był tak łaskawym, że pozwolił mi wybrać sobie księdza, który-by mógł współdziałać ze mną w wykonaniu zamierzonego celu; jakoż udało mi się znaléść jednę z tych dusz podniosłych, co się prosto z nieba zesłane zdają. Pracowaliśmy wspólnie daléj nad oświeceniem umysłów, a po niejakim czasie kazałem znów wywieźć nocą sześciu kretynów. Już wtedy miałem za sobą kilku wdzięcznych za wyleczenie pacyentów i członków rady miasta, których skąpstwo zdołałem wyzyskać na moję korzyść, przedstawiając im, jak kosztowném było utrzymanie tych nieszczęśliwych istot i ile-by miasto zyskało, gdyby przyłączono do niego grunta bez żadnego prawa w posiadaniu kretynów będące. Bogaci trzymali ze mną; ale biedni, stare kobiety, dzieci i kilku upartszych byli mi wciąż nieprzyjaźni. Na nieszczęście, nie dopatrzono się, przy ostatniém wywożeniem kretynów, że jeden z nich nie wrócił na noc do domu, a nazajutrz znalazł się sam już tylko w wiosce zamieszkanéj przez kilka jeszcze rodzin, których członkowie acz prawie całkiem umysłowo zniedołężnieli, nie podlegali jednak kretynizmowi. Pragnąc zupełnie skończyć, com zaczął, poszedłem w biały dzień w urzędowym stroju, by uprowadzić tego biedaka. Zaledwie wyszedłem z domu, już wiedziano, gdzie dążę; przyjaciele kretyna wyprzedzili mnie i gdym stanął przed chatą, znalazłem tam liczne zgromadzenie kobiet, starców i dzieci, które przyjęło mnie obelgami i gradem kamieni. Byłbym może padł ofiarą wściekłości rozdrażnionego tłumu, gdyby nie ów kretyn! On mnie wyratował, ukazując się nagle we drzwiach jakby dowódca tych zagorzalców i wydając niezrozumiale bełkotliwe krzyki. Na jego widok uciszono się, a ja korzystając z tego, postanowiłem wejść z gromadą w układy. Widząc, że stronnicy moi nie śmieliby mnie jawnie w tym razie popierać, że z drugiéj strony przesądni ci ludzie będą zaciekle obstawać przy zachowaniu ostatniego swego bożyszcza, musiałem wyrzec się myśli odebrania im téj puścizny. Obiecałem więc zostawić kretyna w chacie, pod warunkiem, że nikt się do niéj zbliżać nie będzie i że mieszkańcy wioski przesiedlą się na drugi brzeg rzeki do miasteczka i nowych domów, które im zbudować przyrzekłem, dołączając do nich grunta, za co mi gmina późniéj zapłacić miała. I cóż pan powiesz, potrzeba mi było pół roku do zwalczenia oporu, z jakim się wykonanie tego układu korzystnego dla tych biedaków spotkało. Moc, z jaką chłop przywiązuje się do swojéj lepianki, jest dla mnie niepojętą. Więcéj on ceni najnędzniejszą chatynę, niż milionowy bankier wspaniałe swoje pałace. Czemu to przypisać? sam nie wiem. Może uczucia są tém silniejsze, im rzadsze? Może człowiek, który mało żyje duchowo, żyje więcéj materyalnie; a im mniéj tych materyalnych dóbr posiada, tém bardziéj się do nich przywiązuje. Może wreszcie z wieśniakiem jest-to samo, co z więźniem… nie mogąc rozpraszać sił duszy swojéj, skupia je w jednym tylko kierunku i tym sposobem do wielkiéj potęgi uczucia dochodzi. Lecz, wybacz pan te uwagi człowiekowi, który rzadko przed kim wywnętrzyć się może, i nie myśl, bym się bardzo oderwanemi myślami zajmował. Tu wszystko musi być w praktyce, w czynie. Niestety! im mniéj ludzie są rozwinięci, tém im trudniéj własne swoje dobro zrozumiéć. Ja-m téż postanowił nie zrażać się niczém. Każdy z nich powtarzał mi jedno i to samo, i wyznać muszę, że to była rzecz bardzo rozsądna, na którą odpowiedzi znaléźć nie mogłem: – Ach panie merze! mówili mi – jakże się mamy przenosić, kiedy jeszcze domów nie ma. – To téż – odpowiadałem im – żądam od was tylko przyrzeczenia, że je zamieszkacie, gdy skończone zostaną. Na szczęście, za mojém staraniem przysądzono miasteczku na własność całą tę górę, u stóp któréj leży pusta teraz wioska. Sprzedawszy zarastające ją lasy, mogłem za te pieniądze nabyć grunta i dokończyć budowę obiecanych domów. A gdy tylko jedna rodzina przeniosła się do nowego mieszkania, inne wnet poszły za jéj przykładem. Dobrobyt, jaki z téj zmiany wyniknął, był aż nadto widoczny, by przekonać tych nawet, co się najuparciéj swoich ciemnych bezsłonecznych nor trzymali. Ta okoliczność i nadanie miastu przez radę państwa prawa własności do owéj góry i otaczających ją gruntów, co, jak powiedziałem, na mojém się stało, ustaliło moję przewagę w kantonie. Ale ileż to pracy! ile trudów kosztowało! – mówił lekarz zatrzymując się i podnosząc rękę, którą z wymownym ruchem opuścił. Ja sam tylko wiem, jak daleko z miasteczka do prefektury, z któréj nic nie wychodzi, i od prefektury do rady państwa, do któréj nic nie wchodzi. Ale, pokój niech będzie władzom tego świata, wysłuchały moich życzeń, to i tak wiele! O! gdybyś pan wiedział, ile dobrego zrobił jeden podpis niedbale na papier rzucony… Już w dwa lata po tém, jak się na te wielkie małe-rzeczy porwałem, wszystkie te rodziny posiadały przynajmniéj po dwie krowy, które pasły się na górze, gdzie nie czekając pozwolenia rady państwa, zaprowadziłem irygacye na wzór tych, jakie się znajdują w Szwajcaryi, Owernii i Limuzynie. Ku wielkiemu podziwieniu mieszkańców miasteczka góra pokryła się bujnemi łąkami, a krowy dzięki lepszéj paszy znacznie więcéj mleka dawać zaczęły. Wszyscy jęli naśladować moje irygacye. Bydło, łąki i wszystkie produkty ulepszały się i mnożyły. Odtąd mogłem już bez obawy pracować nad użyznieniem téj nieuprawnéj jeszcze ziemi i nad oświeceniem bardziéj od niéj zaniedbanych umysłów jéj ludności. Otóż rozgadałem się na dobre, ale widzisz pan, my samotnicy jesteśmy bardzo rozmowni; gdy nam kto zada pytanie, musi się przygotować na to, że prawie końca odpowiedzi nie będzie. Kiedym tu przybył, zastałem tylko siedmiuset mieszkańców, teraz ich do dwóch tysięcy rachują. Zajście z ostatnim kretynem zjednało mi szacunek ogółu. Dzięki mojéj stanowczości połączonéj przecież z wyrozumiałością, stałem się wyrocznią kantonu. Robiłem wszystko, co mogłem, by sobie zyskać zaufanie tych ludzi, nie pokazując wszelako, że go pragnę, i dopiąłem celu. Mają oni dla mnie jak największy szacunek zaskarbiony tém, że starałem się dopełniać wszystkich względem nich zobowiązań, choćby nawet najbłahszych. Przyrzekłszy im wziąć pod opiekę tego biedaka, który przy panu skończył, czuwałem nad nim więcéj i lepiéj niż ci, co mu wprzód rodziców zastępowali. Był on żywiony i pielęgnowany jak przybrane dziecko gminy. Późniéj, mieszkańcy ocenili przysługę, jaką im mimo ich woli oddałem. Niezależnie od tego, zachowali oni jeszcze trochę dawnéj zabobonności, któréj nie ganię; owszem, ta cześć, jaką mieli dla kretyna, posłużyła mi nieraz do zachęcenia ich w niesieniu pomocy nieszczęśliwym. Ale otóż i jesteśmy – dodał po pewnéj przerwie, ujrzawszy dach swego domu.
Widoczném było, że nie spodziewał się i nie żądał żadnych pochwał ni dzięk od swego słuchacza, lecz, że opowiadając mu ten ustęp ze swego publicznego życia, ulegał raczéj dobrodusznéj potrzebie wywnętrzania się, jakiéj doznają ludzie w odosobnieniu od świata żyjący.
– Pozwoliłem sobie umieścić konia w pańskiéj stajni – rzekł komendant – ale sądzę, że mi pan tego za złe nie weźmiesz, gdy go o celu mojéj podróży powiadomię.
– Ach! a ten jest? – zapytał Benassis jakby budząc się z zadumy i przypominając sobie dopiéro, że jego towarzysz był mu zupełnie obcy. – On idąc za popędem swéj szczeréj wylanéj natury, przyjął Genestasa jak dobrego znajomego.
– Słyszałem o cudowném prawie wyzdrowieniu pana Gravier’a z Grenobli, którego pan u siebie leczyłeś – odparł wojskowy. – Przybywam tu w nadziei, że mi pan tychże samych starań udzielić zechcesz, choć do nich żadnych praw dotąd nie mam, ale może na nie zasłużę. Jestem stary żołnierz, któremu dawne rany pokoju nie dają. Potrzeba panu będzie przynajmniéj tygodnia na zbadanie dokładnie stanu mego, bo cierpienia moje tylko od czasu do czasu mi dokuczają i…
– I owszem – przerwał Benassis. – Pokój pana Gravier’a jest wolny, możesz go pan zająć.
Domawiając tych słów otworzył drzwi domu z żywością, którą Genestas przypisał uradowaniu z pozyskania pacyenta.
– Jacento! – zawołał Benassis – ten pan będzie ze mną obiadował.
– Wybaczysz pan – rzekł Genestas – ale czy nie wypadałoby nam ułożyć się wprzódy o cenę.
– O cenę czego? – zapytał lekarz.
– Mego utrzymania. Nie możesz pan przecież żywić mnie i mego konia, lecz…
– Jeżeli pan jesteś bogatym, zapłacisz mi dobrze – odparł Benassis – w przeciwnym razie nie chcę nic.