- -
- 100%
- +
– Jakaś ty zabawna! – wołał – toczysz się w dół, jak piłka, i pluś! do wody! Gdyby mnie nie było, została-byś w sadzawce i zjadły-by cię żaby!
Na to straszne przypuszczenie, Marcysia szeroko otwierała oczy i zapytywała:
– Dzie ziaby?
Zaledwie umiała wtedy mówić, a Władek, starszy od niéj o trzy lata i posiadający już spory zasób doświadczenia życiowego, śmiał się do rozpuku z niewyraźnego i pieszczotliwego jéj szczebiotu. Przedrzeźniając ją, mówił:
– Dzie ziaby? nie widziałaś jeszcze żab! to dobrze! zaraz ci je pokażę!
Brał ją na ręce i znosił z drzewa, a potém szedł brzegiem sadzawki, szukając zielonych żabek, których tam znajdowała się moc wielka. Bosy był i w grube płótno odziany, a malutka dziewczynka bosa także, w roztwartéj u piersi i mokréj jeszcze koszuli, szła za nim po trawie, która na wilgotnym, nizkim gruncie, bujnie rosła i dosięgała czasem kolan chłopca a jéj ramion.
Nie zawsze zajmowały ich żaby. Czasem, siedząc z nią na drzewie, pokazywał jéj upatrzone już wprzódy gniazda ptasie i, schyleni nad kołyszącą się pod niemi gałęzią, z otwartemi usty i zapartym w piersiach oddechem, przypatrywali się małym stworzeniom, wychylającym z gniazda główki, okryte skosmaconém pierzem i oczekiwali przylotu matki. Gdy przylatywała, nie śmieli wzajem oznajmiać sobie o tém najcichszym szeptem, tylko trącali się łokciami, wyciągali w kierunku gniazda wskazujące palce, a obie twarze ich oblewały się wyrazem nieopisanéj radości.
Niekiedy, spuściwszy się z drzewa, wchodzili pomiędzy dzikie krzewy, wielką gęstwiną obrastające jeden bok sadzawki, obrywali i zjadali drobny, zdziczały agrest, lub wstrząsali z całych sił swoich berberysowemi krzakami, aby spuścić sobie na głowy, ramiona i pod stopy deszcz koralowych jagód.
Wszystkie zabawy te trwały póty, dopóki w górze nie ozwał się głos Elżbietki, niespokojnie i niecierpliwie wołającéj Marcysi. Dziewczynka, na wołanie to, śpiesznie i gorliwie zaczynała wdrapywać się na ścianę jaru; ale gdy usiłowania jéj w téj mierze okazywały się bezowocnemi, Władek brał ją na ręce i uszczęśliwioną, śmiejącą się, w szerokich podskokach, wnosił na górę.
Elżbietka, która od Wierzbowéj wychodziła najczęściéj zapłakana, a nierzadko na-pół już tylko przytomna, (wieść niosła, że Wierzbowa, dla lepszego ciągnienia z nich korzyści, usiłowała rozpajać swoje klientki), ujrzawszy Marcysię, porywała ją z rąk chłopca z gwałtownością taką, że śmiech jéj w mgnieniu oka zmieniał się w płacz. I gdy Elżbietka z gniewném mruczeniem, lub posępnie spuszczonemi oczyma, zstępowała w dół, ścieżką ku przedmieściu wiodącą, dziewczynka wciąż oglądała się i oczyma, w których łzy stały, szukała Władka. On stał najczęściéj u szczytu ścieżki, i dopóki nie zniknęła mu z oczu, podskakiwał, wyrzucał nogami i wykrzywiał się do niéj tak, że znowu na głos cały śmiać się zaczynała. Czasem rzucał za nią, zerwane w jarze, pęki berberysowych gałęzi, a ona wyciągała po nie ręce i, zwieszona cała na ramieniu matki, podskakiwała tak, jakby ku niemu ulecieć chciała.
Raz, gdy, mając już lat pięć, przyszła tam z matką, Władek zapytał ją, dla czego sama nie przychodzi nigdy do jaru.
– Boisz się, czy drogi jeszcze nie znasz? – mówił. – Jeżeli boisz się, toś głupia, bo wilki cię tu nie zjedzą, a jeżeli drogi nie znasz, to kiedy z matką idziesz, lepiéj oczy wytrzeszczaj! Wielka już jesteś, możesz sama po świecie chodzić!
Po krótkim namyśle dziewczynka rzekła:
– Jutro przylecę!
– Przyleć! – odpowiedział, i z powagą dodał: – do miasta cię zaprowadzę. Zobaczysz, jak tam ładnie!
Niewiadomo, czy perspektywa jutrzéjszéj samodzielnéj wyprawy nie dała nocy téj spać Marcysi, czy téż zbudziła ją matka, która o brzasku dnia zerwała się z nędznéj pościeli, chwyciła garstkę drobnéj monety, otrzymanéj wczoraj od Wierzbowéj i wybiegła na miasto; dość, że sine poranne mgły owijały jeszcze jar i zwieszoną u ściany jego chatę, gdy ukazała się ona oczom Władka. Władek, który noc przespał pomiędzy wierzbami, tylko co obudził się i, siedząc nad sadzawką z łokciami opartemi na podniesionych kolanach i brodą w dłoniach, zaspanemi oczyma wpatrzony w nieruchomą wodę, głęboko dumał. Dziewczynka zawołała go z góry. Podniósł głowę i, ujrzawszy drobną jéj postać, szarzejącą śród sinéj mgły, odkrzyknął:
– Chodź!
Zaczęła zstępować z góry, ale szło jéj to z trudnością nadzwyczajną. Ślizgała się na pochyłości, padała, podnosiła się i siadała znowu. Władek na wysilenia te jéj i niepowodzenia patrzał z niewzruszoną obojętnością.
– No, daléj! – mówił – daléj-że! śmiało! Upadłaś! nic nie szkodzi! nie rozbijesz się! szklana nie jesteś!
Szklana nie była w istocie, ale gdy poślizgnęła się ostatecznie i jak piłka stoczyła się w dół nad sam brzeg sadzawki, wrzasnęła głośnym płaczem. Zbliżył się do niéj i spojrzał na nią ze wzgardliwém politowaniem.
– Ot, jakie to te dziewczyny – rzekł – jak ja byłem w twoim wieku, tom już po górach skakał i po drzewach łaził, jak koza. Jeżeli będziesz wrzeszczeć – dodał – schwycę cię zaraz i het precz! za rzekę i miasto zarzucę…
W mgnieniu oka płakać przestała, a gdy wyjął z za koszuli kawał czarnego chleba i przełamał go na dwoje, patrzała na niego z uśmiechem błogiéj nadziei na łzami zalanéj twarzy. Wyciągnęła rękę i zawołała:
– Daj! daj! daj!
Siedzieli potém obok siebie, pod krzakami berberysu, ociekającemi poranną rosą, i gryźli w milczeniu twarde kromki chleba. Mgła gęsta i podobna do sinego dymu, która o świcie dnia napełniała jar aż po brzegi, przerzedzać i w górę podnosić się zaczęła; spowite w nią wprzódy wierzby wysuwały teraz z za niéj gałęzie, niby ręce z pieluch odwijanych stopniowo; srebrnawe ich liście drżały z cichém furczeniem, a na każdym z nich błyszczał brylant rosy. Na ciemną powierzchnię sadzawki spadł długim wężem złoty promień słońca i, dosięgłszy przybrzeżnych ajerów, rozsypał się na długich liściach ich w tak wielki rój iskier, że ścigające go wzrokiem dzieci jednocześnie zakryły dłońmi olśnione swe oczy. Gdy odjęły ręce od mrużących się powiek, wysokie ajery stały przed niemi w ogniu całe, za niemi ściana jaru wznosiła się, jak gorąco-różowa skała, w wierzbach i głogach ogłuszająco śpiewały ptaki, mgły sinéj nie pozostało już ani śladu, tylko powietrze przejęte było jeszcze chłodną wilgocią nocy i niziny.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.
1
korszun – tak lud nazywa w niektórych stronach kraju pewien gatunek jastrzębi. [przypis autorski]






