- -
- 100%
- +
– Czy tak pragnąłeś czynić to, co czynił Garibaldi?
– Ah panie! – zawołał, – jaki to był szczęśliwy człowiek! Jestem pewny, że nie nudził się nigdy!
Wyraz: nuda, powtarzał się wciąż w mowie jego, niby zwrotka, tłómacząca mi treść téj smutnéj pieśni życia, któréj słuchałem. Chciałem przecież sięgnąć do głębi rzeczy.
– Dlaczegóż, – rzekłem, – zamiast jechać do miasteczka, nie zająłeś się czémś? nie robiłeś czego w domu lub za domem?
– A cobym ja, proszę pana, miał robić? – zapytał mię wzajem ze szczerém i głębokiém zdziwieniem.
– Mogłeś, naprzykład, pomagać ojcu w gospodarstwie.
Zdziwienie jego zwiększyło się.
– Alboż to mój ojciec zajmuje się gospodarstwem? – zawołał.
– Więc może zajmuje się niém brat twój? w takim razie należało pomagać bratu.
– Julek! Julek miał-by gospodarować!
Śmiał się, mówiąc to, jakby z przypuszczenia zupełnie nieprawdopodobnego.
– Jakto? – rzekłem, – nikt więc w majątku rodziców twoich nie trudni się gospodarstwem?
– A ekonom? – wyrzekł młody chłopiec z takim wyrazem, jakby wypowiadał fakt tak zwyczajny, iż nie pojmował, jakim sposobem mogłem nie wiedziéć o nim.
Coraz jaśniéj spostrzegałem treść zjawiska i coraz ciężéj było mi na sercu.
– A więc, – rzekłem, – jeżeli myśl o gospodarstwie nie przyszła ci nawet do głowy, czyż nie po myślałeś nigdy o tém, aby ukończyć szkoły, pojechać na uniwersytet, wybrać sobie jaki zawód, który-by wymagał od ciebie ciągłéj czynności i uwolnił cię przez to od nudy, któréj tak nie znosisz.
– A jakiż to mógł być zawód? – zapytał.
– Mógł-byś zostać lekarzem, prawnikiem, technikiem, inżynierem, może zresztą byłbyś literatem, albo, ponieważ lubisz ciągły ruch i wrażenia, uczonym podróżnikiem.
Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma. Widziałem, iż na ustach jego drgała odpowiédź, że był synem obywatelskim; ale wrodzona bystrość i pojętność nie pozwoliły mu wydać się z tym niedorzecznym komunałem, który jednak z otaczającéj go atmosfery przeszedł w jego umysł i zarył się w nim głęboko. Zapytał mię więc tylko o znaczenie tych wszystkich zawodów, które wymieniłem. Wiedział dobrze, czém jest i co pełni doktor, stan i powinności prawnika poznał w części z uprzedniéj rozmowy ze mną, inżyniera i technika w bardzo już bladém i niepewném spostrzegał świetle; ale co się tycze uczonych podróżników, ci przedstawiali mu się w kształcie mitycznych figur, przypominających, niezapomniane jeszcze i główne tło edukacyi jego stanowiące, bajki piastunek.
Wahałem się chwilę z odpowiedzią na pytania, które zadawał z płonącemi ciekawością oczyma. Nie wiedziałem, czy uczynię dobrze, błyskając przed wzrokiem tego nieszczęśliwego i zhańbionego chłopca obrazami owych rozlicznych i świetnych dróg téj ziemi, na których ludzie znajdują szczęście i cześć. Pomyślałem przecież, iż powinienem dotrzéć do gruntu uczuć jego, zbadać dokładnie, do jakiego stopnia umysł jego nierozwinięty był, i do jakiego zatruty złemi nałogami i naleciałościami tego smutnego życia, o jakiém mi opowiadał. W krótkich i jasnych wyrazach zacząłem mówić o tym olbrzymim warsztacie, przy jakim pracują miliony robotników, każdy na swój sposób, wedle sił i potrzeb swoich. Nie przerywał mi niczém; widziałem tylko, że słowa moje zajmowały go niezmiernie, że chłonął je nieledwie z chciwością, że wywijał z nich całe szeregi nowych dla siebie pojęć, że wyobraźnia jego, szybka, rzutna, ognista, kreśliła na ich tle obrazy, niezbyt może blizkie prawdy, ale nęcące go, nakształt owych nieznanych, szerokich, jasnych krain, o których marzył, leżąc za ścianami brudnego miasteczka, wśród nagiego pola, i płacząc z pracującéj w nim, tajemniczéj tęsknoty. Kiedym przestał mówić, milczał jeszcze chwilę i oddychał prędko. Potém uczynił ręką giest gniewu i zniechęcenia. – Pal ich dyabeł! – zawołał rubasznie, – tych wszystkich mądrych ludzi, którzy tak dobrze trzymają w garści sznury od swych huśtawek! Mnie téj mądrości nikt nie nauczył! Leciałem, gdzie wiatr niósł, i spadłem na złamanie karku!
Wyrazy jego tchnęły grubijańskim obyczajem miejsc, w których pędził niezajętą, wrażeń i ruchu spragnioną, młodość swą; lecz jakże wielką wypowiadał niemi prawdę! Nie posiadł, nie dano mu wielkiéj nauki trzymania w silnéj dłoni wodzy życia i czynów, leciał tam, dokąd niósł go wicher nieokiełzanych niczém i ku żadnemu wyraźnemu celowi nie skierowanych namiętności!
– Zaciągałem długi, – mówił daléj, – żydzi, oficyaliści, towarzysze zabaw moich u Burakiewicza, pożyczali mi pieniędzy, pewni, że zwrócone im one będą przez mego ojca. Ukrywało się to jakoś z rok, czy więcéj; ale potém ojciec dowiedział się o tém, długi zapłacił, ale krzyku na mnie wielkiego narobił. Pół dnia gadał mi o tém, że mu wstyd czynię, że jestem wyrodném dzieckiem, głupcem, łotrem, że odtąd ani grosza już nie zapłaci nikomu, jeśli-bym jeszcze u kogo pożyczał, że wyrzecze się mnie, wydziedziczy, w gazetach mię ogłosi…
– I, powiedziawszy to wszystko, – przerwałem, – co ojciec twój uczynił?
– A cóż miał czynić? – odrzekł, – zjechało się tego dnia wielu sąsiadów, pojechali do lasu na polowanie, potém, wróciwszy, całą noc jedli, pili i w preferansa grali.
– A matka? – zapytałem, – pewno płakała, dowiedziawszy się o złém twojém postępowaniu, i nauczała cię, co masz czynić daléj?
– Matka! – rzekł, – matki nie było w domu.
Sceny z ojcem powtórzyły się parę razy, nie okiełznały jednak wewnętrznego szatana, który młodego chłopaka gnał po-za rodzicielskie ściany, napełnione nudą i snem, przerywanemi tylko odgłosami trąbki myśliwskiéj, brzękiem talerzy albo kłótnią. – Julek kłóci się wciąż z najstarszą siostrą, Femcią; Femcia kłóci się z Julkiem, z Jadwisią i z mamą, bo zła, że za mąż nie idzie. Mama ile razy do domu przyjedzie, kłóci się z ojcem, z Femcią i ze sługami. Stryj mój i synowie jego rzadko przyjeżdżali do nas, bo u nich tam podobno inne życie, a takie, jak nasze, bardzo im się nie podobało. A komu-by tam ono podobać się mogło? Ja, rok temu, zupełnie przeniosłem się do miasteczka. U Burakiewicza przestałem bywać, bo było mi tam już za drogo, a przytém odzienie darło się i wstyd mię brał pokazywać się znajomym ojca i brata, z dziurami na łokciach…
– Gdzież przez cały ten czas mieszkałeś?
– U wdowy Dzięcierskiéj.
– Któż to jest ta Dzięcierska?
Spuścił oczy i zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
– To właścicielka tego handlu trunkami, w którym byłem tego wieczora, kiedy… kiedy…
Mieszkał tedy u właścicielki zakładu, niewiele różniącego się od prostego szynku.
Postępowałem daléj w badaniu mém.
– A rodzice twoi? – rzekłem, – stryj, bracia, rodzony i stryjeczni? czy nie przyjeżdżali do miasteczka, nie starali się namówić cię, abyś wrócił do domu i prowadził się lepiéj…
– Stryj nie przyjeżdżał wcale i mówił wszystkim, że się mnie wstydzi i ani wiedziéć o mnie nie chce, ojciec był parę razy w miasteczku za interesami i krzyczał na mnie, ale niewiele już to mię obchodziło…
– Dla czegoż niewiele cię to obchodziło?
– Ej, proszę pana, alboż to on co lepszego robi, niż ja robiłem?
– I nie pojechałeś z ojcem do domu?
– Owszem, raz pojechałem, ale nie mogłem dłużéj w domu wytrzymać, jak trzy dni. Ojciec mię łajał, Julek mi dokuczał, sługom nawet wszystkim kazali, aby się naśmiewali ze mnie. Przytém dyabelna tam nuda…
– A matka? – spytałem.
– Matki nie było w domu.
– Więc wróciłeś znowu do miasteczka?
– Wróciłem. Koni mi nie dawali, poszedłem pieszo… od tego czasu nikt już z nich nie przyjeżdżał ani do mnie, ani po mnie.
– Z czegoż więc żyłeś?
– Ach! – rzekł, – różnie! Dzięcierska karmiła mię darmo, bo spodziewała się, że jéj to kiedyś z lichwą wrócę… w odzieniu chodziłem podartém… grywałem u Dzięcierskiéj w biłard i w karty i wygrywałem czasem…
Wpatrywałem się w niego bacznie i zadałem mu jedno z najważniejszych pytań, jakie do zadania mu miałem.
– Zkąd miałeś te pieniądze, które rewizya śledcza znalazła przy tobie, skoro nie wziąłeś ich z kieszeni tego człowieka, o którym wiész?
– Miałem je ze sprzedaży medalionu, który nosiłem przy zegarku, a potém chowałem długo przy sobie, myśląc, że sprzedam go kiedyś i pójdę w świat…
– Poco?
– Sam nie wiem… do jakiego bardzo wielkiego miasta, gdzie-by mię nikt nie znał.
– Wstydziłeś się czasem swego położenia?
– No, – rzekł, – alboż to człowiek z kamienia czy z miedzi?
Zwróciłem go do głównego przedmiotu rozmowy.
– Komu i kiedy sprzedałeś medalion? – zapytałem.
– Dzięcierskiéj, panie, – odpowiedział bez chwili wahania, – na kilka godzin przed tym przeklętym wieczorem. – Nazajutrz miałem nająć furmankę, pojechać do stacyi kolei żelaznéj i kupić sobie za te pieniądze bilet na drogę… sam jeszcze nie wiedziałem dobrze, do Warszawy, czy do Petersburga. Dzięcierska zaparła się tego, że nabyła medalion, bo wart był cztery razy więcéj, niż to, co mi za niego dała; ten człowiek zresztą, panie, był jéj bratem.
Patrzałem mu w oczy badawczo, głęboko, i ujrzałem, że mówił prawdę. Wyraz spojrzenia jego, postawa, głos, wyrażały bezgraniczne, powzięte ku mnie, zaufanie. Jestem pewny, że, gdyby chciał nawet, nie mógł-by nic ukryć przede mną. Rozrzewniony był, przygnębiony, przerażony, a we mnie widział jedynego człowieka, który przybywał do niego z pomocą i pociechą. Jedną jeszcze próbę zadałem przeciw prawdziwości słów jego.
– A cóż, – rzekłem, – stać się mogło z temi pieniędzmi, które widziano u szulera na kwadrans przed wypadkiem, a których przy zwłokach jego nie znaleziono?
– Ach! panie! – zawołał z uniesieniem, – oni je zabrali! oni to niezawodnie zabrali mu je, znalazłszy go nieżywym! Gdybyś pan wiedział, jacy to ludzie o! gdybym ja ich znał tak, jak ich poznałem, myśląc o nich teraz od kilku miesięcy… uciekł-bym, od nich, panie, na koniec świata! Mój Boże! mój Boże! jakiż dyabeł przyprowadził mię do tych ludzi i zrobił mię ich towarzyszem! Oh, dola moja, dola! czemu ja od nich nie uciekał wprzódy! Oni, panie, od trupa odebrali pieniądze i powiedzieli, żem ja to uczynił…
Mogłem sądzić, że krew wytryśnie mu ze skroni, tak od wstydu i grozy nabrzmiały mu żyły; takim krwawym rumieńcem zalało się czoło jego. Ukrył je w dłoniach i, siedząc tak z pochyloną głową, w postaci skruszonéj i złamanéj, opowiedział mi cichym, przerywanym głosem, że brata Dzięcierskiéj widział owego wieczora piérwszy raz w życiu; że, zaproszony przez niego do wspólnéj zabawy, począł z nim grać w karty; że przegrał mu już parę rubli, gdy spostrzegł, że był ogrywany fałszowanemi kartami. Zerwał się wtedy od stołu, przy którym grali, rozdarł i rozrzucił po izbie karty, i nazwał brata Dzięcierskiéj podłym oszustem. Ten, po kilku chwilach kłótni, podniósł rękę i uderzył go w policzek. – Zrobiło mi się ciemno w oczach, – mówił więzień, – w uszach mi zaszumiało… nie wiedziałem dobrze, co uczyniłem, ale podniosłem laskę, którą trzymałem w ręku, bo miałem już wychodzić z przeklętego tego domu, i uderzyłem człowieka tego, nie wiedząc nawet, że uderzyłem go w głowę… silny jestem, panie… bardzo, na moję niedolę, silny… musiałem uderzyć mocno i w złe miejsce.. i stało się nieszczęście…
Umilkł i utkwił w ziemi wzrok, w téj chwili ponury. Przez kilka minut milczeliśmy obadwaj. Jasno, jak na dłoni, widziałem teraz dzieje człowieka, który siedział przede mną w więziennéj sukmanie; najgłębszą naturę jego, psychiczny proces, który odbył się w jego wnętrzu; najbliższe, a jednak najmniéj dla ogółu widzialne, źródło błędów jego i występku, niedoli i zguby. To dziécię zamożnego szlacheckiego dworu otrzymało na drogę życia mniejszą sumę światła, niż ta, którą ubodzy robotnicy czują się częstokroć w obowiązku obdarzać swych synów. Fizyologiczne i psychiczne właściwości istoty jego zarówno były zapoznane i zaniedbane. Z jednéj strony wybujał on nakształt dziko wzrosłéj rośliny, o sokach gorących jak lawa wulkanu; z drugiéj strony pozostał dziecięciem, pozbawioném świadomości dróg, obowiązków, dźwigni, podpór, wspaniałych szczytów i niebezpiecznych wądołów życia. Nie uwzględniono w nim indywidualnych odrębnności, i ukształtowanie jego pozostawiono, tak jak innych, trafowi, sądząc, że traf ukształtuje go tak, jak najpospoliciéj kształtował innych. On tymczasem był samym sobą, i nie mógł przyrość do tego, żyć tém, do czego przyrastali, czém żywili się inni. Jak ptak ze splątanemi skrzydły po klatce, rzucał się i targał śród ciasnéj, widzialnéj mu przestrzeni. Rozszerzyć jéj sobie nie mógł, bo wszystko w nim było niesforne i niejasne, napełniały go namiętności i żądze, ale on nic ich nie rozumiał, pracowały w nim pierwotne instynkta, ale on znaczenia ich nie znał; przychodziły do niego niekiedy wyższe pragnienia i szlachetne tęsknoty, ale on nie wiedział, ku czemu je skierować. Czuł tylko, że był w niezgodzie z tém, co go otaczało, że cierpiał, i lekarstwa na cierpienie swe szukał tam, kędy je dojrzał. Innego nie dojrzał, bo rozum jego i wola przebywały w ciasnéj ciemnicy.
Ostateczna katastrofa, jakiéj uległ, była już tylko ścisłą konsekwencyą wszystkiego, co ją poprzedziło. Każdy człowiek, żyjący tak, jak on żył, może nie popełnić zbrodni, tak, jaki może ją popełnić. Kula, staczająca się z pochyłości, może nie wpaść w przepaść tak, jaki może w nią wpaść. Zależy to już wyłącznie od wypadku, od tego, czy wśród drogi, którą przebywa, znajduje się rozdół, albo nie znajduje; jeżeli jednak znajduje się, stanąć nad krawędzią jego ona nie może, i niesiona siłą rozpędu, musi być posłuszną przypadłościom drogi, którą przebywać zaczęła. Genealogia zbrodni młodego Kalińskiego ułożyła się w méj myśli porządkiem następującym: tam, gdzie jest natura ognista, żądz i namiętności pełna, a niéma woli, rozumu i czynnéj działalności ku dobrze określonym skierowanych celom, tam musi być życie burzliwe, niesforne i nieporządne; gdzie życie jest nieporządne, muszą być orgie; gdzie są orgie, muszą być spory i kłótnie; a gdzie są spory i kłótnie zabójstwo być może.
Gdyby laska młodego chłopca nie miała na sobie żelaznego nagłówka, wypadek cały byłby tylko karczemną burdą; nie ten przecież kawał metalu spowodował zbrodnią, ale nastrój, miejsce i towarzystwo, umożebniające, z konieczności niejako wywołujące – burdę.
Podniosłem oczy i spotkałem się z utkwioném we mnie spojrzeniem więźnia. Spojrzenie to, jak i cała twarz jego, posiadały wyraz, jakiego nie spostrzegłem w nim wprzódy. Była w nim dziwna łagodność, rodzaj rzewnéj nieledwie czułości.
– Jaki pan jesteś dobry! – zawołał z cicha, – jak mi dobrze, że zwierzyłem się panu, że zrzuciłem z serca ten kamień rozpalony, który na niém leżał, odkąd po raz piérwszy skłamałem przed sądem! Jestem pewny, czuję, że pan mi źle nie życzysz…
Więcéj, niż kiedy, pojąłem w téj chwili, że wszystkie słowa, jakie słyszałem o węźle, wiążącym ludzi z ludźmi, najmniéj choćby znanymi i najsrożéj występnymi, nie są czczym sentymentalizmem ani bezsensownym frazesem. Uczułem w sobie drganie braterskiéj litości nad tém nieszczęsném, zgubioném dzieckiem.
Pochyliłem się ku niemu i spytałem go łagodnie:
– Powiédz mi, czy nikt nigdy nie mówił ci o wielkich obowiązkach, jakie człowiek spełnić powinien na ziemi, o potrzebie panowania nad sobą, o konieczności pracy, o czystości myśli, rąk i sumienia? Czy nikt ci o tém nie mówił nigdy?
Patrzał na mnie oczyma, które czułość i łagodność uczyniły w téj chwili dziwnie spokojnemi i przezroczystemi.
– Nikt, – odpowiedział z cicha.
– Czy wcale a wcale nie wiedziałeś o tém, że uczuć twoich, czynów twoich, rozumu twego, wymaga od ciebie kraj twój i ziomkowie twoi?
Tym razem żywsze światło zamigotało mu w źrenicach.
– Słyszałem o tém, ale nie rozumiałem dobrze, co to ma znaczyć.
– I nikogo, – ciągnąłem, – nikogo nie kochałeś tak bardzo, tak silnie, aby miłość ta ustrzegła cię od złego? ani ojca, ani matki, ani brata, ni sióstr?
Wstrząsnął przecząco głową i rzekł:
– Nikogo!
Powstałem z miejsca, czując, że w oku mojém łza żalu pali się i wysycha w ogniu oburzenia.
Późno już było. Dozorca parę razy zajrzał do izby. O zapadającym zmroku musiano zamykać turmę.
Pożegnałem młodego więźnia, a gdy szedłem bramą ku wrotom, otwierającym się na ulicę miasta, widziałem, jak, stojąc w drzwiach parlatoryum, ścigał mię spojrzeniem.
Przestąpiłem próg więzienny z gorącą głową i ciężkiém sercem.
Los młodego Kalińskiego rozstrzygać się miał na posiedzeniu sądowém za dni ośm, czy dziewięć, a ja nie mogłem utworzyć stanowczego planu obrony więźnia, którego jednak postać i przeznaczenie tkwiły wciąż w méj pamięci. Była to jedna z najtrudniejszych praktyk, jakie spotkałem kiedykolwiek w ciągu niezbyt wprawdzie długiéj jeszcze méj karyery. Że był on sprawcą zbrodni, o którą go obwiniano, o tém, wobec własnego wyznania jego, wątpić nie mogłem, wyznanie to jednak musiało pozostać tajemnicą, z któréj przed sądem nie wolno mi było czynić użytku żadnego. Trwając przecież przy zaprzeczeniu faktowi, usunąć nie mogłem od przestępcy dowodów, świadczących jasno o dopełnionéj przez niego winie, tylko, że wina ta daleko sroższą i groźniéjszą dla niego przybierała postać, niż-by to było wtedy, gdyby cała historya przedstawioną być mogła w istotném jéj świetle. Prawo karne ogromną czyni różnicę pomiędzy zabójstwem, dokonaném w przystępie gniewu, lub w celu obrony osobistéj, a takiém, które dopełnioném zostało z zamiarem rabunku i kradzieży.
W istocie rzeczy Kaliński popełnił zbrodnię w chwili bezprzytomnego prawie uniesienia, i odpierając zadawane mu przez przeciwnika razy; ale pieniądze, znalezione przy nim, a ilością swą odpowiadającą tym, które widziano przedtém u szulera, nadawały jéj pozór taki, który musiał spowodować dla niego karę najcięższą. Moralne znaczenie występku zmieniało się téż ogromnie, według piérwszych lub drugich pobudek, jakim przypisać go miano. Gdyby można było udowodnić nieodparcie, że Kaliński znalezionych przy nim pieniędzy nie zdobył na zwłokach swéj ofiary, ale miał je zkąd inąd, miara wstydu i hańby zmniejszoną by dla niego była tak, jak surowość i trwanie pokuty. Tu jednak zachodziły trudności niezmierne. Dowieść, że zabity człowiek używał do gry kart fałszowanych, które właśnie wznieciły spór tak fatalnie zakończony, nie było najmniejszego sposobu; wszyscy bowiem świadczący w sprawie najmocniéj interesowani byli w tém, aby zakrywać brudne i występne rzeczy, dziejące się w miejscu, w jakiém przebywali.
Gospodyni zakładu była siostrą zabitego, goście jéj – jego przyjaciółmi i towarzyszami. Zabłąkany wśród mało-miasteczkowego motłochu, syn szlacheckiego dworu, był dla nich przedmiotem wyzyskiwania, lub rachuby, zasadzającéj się na spodziewaném jego dziedzictwie. Był on w tém gnieździe oszustów ptakiem obcym, na którego, gdy upadł, rzucili oni ślinę i kamienie dla własnéj obrony, przez skrytą może zawiść, ze zjadliwą radością.
Położenie moje było trudne. Nie mogłem, nie powinienem był biernie zgodzić się z tém, aby człowiek, którego obronę powierzało mi prawo, sądzony był za występek całkiem innéj natury, niż ten, który popełnił istotnie. Jedyny przecież dowód, mogący odsłonić, a przynajmniéj znacznie dopomódz do odsłonięcia prawdy, spoczywał w ręku kobiéty, bynajmniéj nieusposobionéj do złożenia go w ręce moje lub czyjekolwiek. Bez jéj zaś w tém współudziału, wszelkie twierdzenia moje pozostawać musiały gołosłownemi, a więc bezowocnemi. Nie myślałem téż ich używać, jako rzeczy, któréj prawo nie uwzględnia, a więc któréj prawnik bez śmieszności użyć nie może. Gdyby Dzięcierska skłonioną być mogła do wyznania prawdy… myśl ta błysnęła mi jak nić przewodnia, według któréj kierować bym się mógł daléj po trudnéj, lecz obowiązkowéj dla mnie, drodze bronienia, winnego zapewne, lecz mniéj winnego, niż o tém świadczyły pozory, człowieka. Gdzie jednak i jakie były środki ku zmiękczeniu i wzruszeniu kobiety, rozjątrzonéj i w ukryciu prawdy mocno zainteresowanéj? Nie powinnyż-by myśléć nad tém osoby najbliższe nieszczęsnemu chłopcu; ojciec jego, matka? nie powinniż-by dołożyć starań, aby syn ich nie został nieszczęśliwszym, niż na to zasłużył? Położenie ich społeczne, zarówno jak boleść ich rodzicielska, mogły-by zaimponować kobiécie, trzymającéj w swych ręku główny węzeł losu ich syna, lub wzruszyć ją, i ze słowami prawdy na ustach przed sąd przywieść. Prawo nie wzbraniało im tego, sumienie nakazywało to uczynić, serce nakazywać-by powinno…
Z innéj strony, główną okolicznością, łagodzącą tu winę, było zaniedbane i błędne wychowanie młodego winowajcy, nadewszystko zaś niezdrowa pod względem moralnym atmosfera próżniactwa, bezładu, nudy i suchości uczuć, śród któréj wzrósł on krzywo, i rozwinął się kaleko. Rozwijając przecież przed sądem tę okoliczność, musiałem z konieczności dotkliwe i zawstydzające czynić wyrzuty ludziom, których jednak osobiście nie znałem. A cóż, gdyby zarzuty te po części przynajmniéj były niesprawiedliwemi? gdybym, umniejszając niedoli i hańby występnemu synowi, rzucił niezasłużone brzemię wstydu i nowéj boleści na siwą głowę, niezbyt zapewne mądrego (było to już dla mnie zupełnie dowiedzioném) lecz uczciwego ojca, niezbyt może dzielnéj i troskliwéj, (nie ulegało to téż wątpliwości żadnéj) ale dobréj i kochającéj matki? Czułem, że, obwiniając rodziców w celu częściowego przynajmniéj uniewinnienia syna, ważyłem się na krok, ze wszech względów ważny, że kroku tego nie wolno mi było dokonywać lekkomyślnie. Zeznania młodego Kalińskiego i opowiadania jego o domu rodzinnym, wiele mi o nim powiedziały; posiadałem najsilniejsze przekonanie, że były one uczynione w najlepszéj wierze; ale przekonanie to nie starczyło ani sumieniu mojemu, ani rozumowi. Dobra wiara, z jaką człowiek twierdzi o czémś, nie jest zupełną rękojmią prawdziwości jego twierdzenia.
Można mówić nieprawdę, ani myśląc o kłamstwie; młody Kaliński mógł mówić i myśléć o rodzicach swych wiele rzeczy, których wistocie nie było, lub które były innemi, niż mu się wydawały. Nie mogłem ważyć się na przyjmowanie w obec sądu i własnego sumienia współudziału w przypuszczalnych bardzo jego omyłkach. Jeżeli obowiązek nakazywał mi już potępiać, potępienie to oprzéć musiałem, powinienem był, na sądzie samodzielnym, na faktyczném poznaniu osób i okoliczności.
Z takiemi-to myślami usiadłem, o bardzo wczesnéj, porannéj godzinie, na bryczkę pocztową, i udałem się drogą, wiodącą ku obszernemu, acz, jak słyszałem, niezmiernie zaniedbanemu i na-pół zrujnowanemu majątkowi Kalińskich. Nie miałem wcale czasu do stracenia. Napędzałem, jadąc, pocztylionów; w połowie drogi, dla większego pośpiechu, rozkazywałem na stacyach pocztowych zaprzęgać do lekkiéj bryczki po cztery konie. Szybko téż bardzo posuwałem się naprzód, i około godziny trzeciéj z południa, z głównego gościńca skręciłem w boczną aleję, wiodącą do kalinowieckiego dworu. Aleja ta osadzona była z dwóch stron włoskiemi topolami, z których jednak potowa zaledwie pozostawała przy życiu. Inne uschnięte były, lub poprostu zrąbane.
– To dopiéro śmieli i nieuczciwi ludzie, – rzekłem do pocztyliona, – żeby téż tak, tuż pod dworem, rąbać i kraść takie piękne drzewa…
Pocztylion, pochodzący ze stacyi, blizko z Kalinowein sąsiadującéj, uśmiechnął się i zapytał:
– A jakże-to pan myśli? kto zrąbał te drzewa?
– Naturalnie, – odpowiedziałem, – chłopi pewno z poblizkich wsi.
– Otóż-to, że nie! – śmiejąc się głośno, rzekł, – temi drzewami we dworze w piecu palą.
– Czy w Kalinowie lasu niéma?
– Héj! i jaki jeszcze, choć go rąbią na wszystkie strony! ale poco do lasu po drzewo jeździć, kiedy taki piękny opał tuż za bramą rośnie?
Im więcéj zbliżałem się ku dworowi, tém lepiéj spostrzegałem, że nietylko to, co rosło za bramą, ale i sama brama, wspólnie z towarzyszącém jéj ogrodzeniem dziedzińca, używaną być musiała na opał, lub inne doraźne gospodarskie potrzeby. Wytworną stolarską robotą wykonane sztachety podnosiły się do koła podwórza w znacznych od siebie odstępach; inne, wyjęte z podmurowania, całkiem prawie ogołoconego z tynku, pozostawiły po sobie szerokie próźnie, śród których pięły się i sterczały, zeschłe w téj porze, łodygi dzikiego chmielu i bujnéj dziewanny. Pod groźbą narażenia na zabicie się na jedném ze skrzydeł bramy, które, pozbawione górnéj zawiasy, swawolnie szamotało się z wiatrem, wjechaliśmy na dziedziniec.
Wjechaliśmy na dziedziniec ten bez szwanku i przeszkody, ale przebyć go nie okazało się bynajmniéj rzeczą nader łatwą. Psy, najrozmaitszych wielkości i gatunków, wywołane turkotem kół i dzwonkiem pocztowym, wypadać poczęły ze stron wszystkich i drogę nam zabiegać. Rzucały się one przed konie, ujadały, wyły, warczały, zębami klapały tak, że naprawdę począłem się obawiać, azali, jak Daniel, nie zostałem oddany zwierzętom na pożarcie. Pocztylion z całéj siły ściągnął lejce, z obawy, aby rwące się i wierzgające konie nie uniosły nas, albo nie zmiażdżyły kopytem którego z napastników. Piekielna wrzawa, któréj staliśmy się powodem, sprowadziła z domu i ze stajen dwóch czy trzech ludzi. Rozlegały się téż głośne wołania, gwizdania i cmokania.






