Ofiara Broni

- -
- 100%
- +
Wiatr targał jego włosy, a Godfrey odczuł wypite wino, które szumiało teraz w głowie, gdy pędził ku pewnej śmierci, zastanawiając się, w co też się wpakował.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Thor siedział na wierzchowcu u boku swego ojca. Po drugiej stronie miał McClouda, a nieopodal Rafiego. Za nimi na koniach siedziały dziesiątki tysięcy żołnierzy Imperium, trzon armii Andronicusa, zdyscyplinowany i cierpliwie czekający na jego rozkaz. Znajdowali się na wzniesieniu, z którego spoglądali na Pogórze i jego okryte śniegiem szczyty. W górze leżało jedno z miast McClouda, Wysoka Osada. Thor naprężył się jak struna na widok tysięcy żołnierzy opuszczających miasto i jadących w ich kierunku, gotując się do bitwy.
Nie byli to ludzie MacGila, ani żołnierze Imperium. Nosili zbroje, które Thorowi zdało się, iż rozpoznaje; lecz gdy zacisnął dłoń na rękojeści swego nowego miecza, nie był do końca pewien, kim są ani dlaczego ich atakują.
– McCloudowie. Moi dawni ludzie – wyjaśnił McCloud Andronicusowi. – Dobrzy żołnierze. Mężczyźni, których niegdyś szkoliłem i u boku których walczyłem.
– Teraz jednakże zwrócili się przeciwko tobie – zauważył Andronicus. – Gnają, by spotkać się z tobą w boju.
McCloud łypnął gniewnie jednym okiem, które mu pozostało. Połowę jego twarzy przykrywało wypalone godło Imperium. Wyglądał groteskowo.
– Wybacz, panie – rzekł. – Nie moja to wina. To sprawka mego syna, Bronsona. On to nastawił mych własnych ludzi przeciw mnie. Gdyby nie on, dołączyliby do mnie w twej wielkiej sprawie.
– To nie sprawka twego syna – poprawił go Andronicus głosem zimnym jak stal, zwracając się ku niemu. – Lecz twa własna. Lichy z ciebie dowódca i jeszcze lichszy ojciec. Skoro twój syn jest nieudacznikiem, i ty nim jesteś. Powinienem był wiedzieć, że nie będziesz w stanie zapanować nad swymi ludźmi. Powinienem był ukatrupić cię dawno temu.
McCloud nerwowo przełknął ślinę.
– Panie, zważ także, iż nie tylko przeciw mnie walczą, lecz także przeciw tobie. Chcą pozbyć się Imperium z Kręgu.
Andronicus pokręcił głową, przesuwając palcami po naszyjniku ze skurczonych głów.
– Lecz teraz jesteś po mojej stronie – rzekł. – Zatem walka ze mną jest zarazem walką z tobą.
McCloud dobył swego miecza, patrząc gniewnie na nadciągającą armię.
– Będę walczył i zabiję każdego jednego z mych własnych ludzi – oznajmił.
– Wiem, że tak będzie – rzekł Andronicus. – W przeciwnym razie ukatrupię cię własnymi rękoma. Nie żebym potrzebował twej pomocy. Moi ludzie są w stanie wyrządzić szkody znacznie większe, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić – zwłaszcza, gdy dowodzi nimi mój własny syn, Thornicus.
Thor siedział na swym wierzchowcu, słysząc niewyraźnie ich rozmowę, a zarazem nie słysząc ani słowa. Był otumaniony. W jego umyśle roiło się od obcych myśli, których nie rozpoznawał, myśli, które krążyły mu w głowie i nieustannie przypominały o lojalności, którą poprzysiągł swemu ojcu, o jego obowiązku walki za Imperium, o jego przeznaczeniu jako syna Andronicusa. Myśli kłębiły się w jego głowie bez ustanku i choć starał się jak mógł, nie potrafił rozumować jasno, myśleć samodzielnie. Jak gdyby stał się jeńcem we własnym ciele.
Gdy Andronicus się odzywał, każde z jego słów dostawało się do umysłu Thora, stając się wpierw sugestią, następnie rozkazem, a potem jakimś sposobem stawało się jego własnymi myślami. Thor mocował się ze sobą, jakaś niewielka jego cząstka starała się wyrzucić z umysłu te napastliwe uczucia i odzyskać jasność rozumowania. Lecz im bardziej się mocował, tym trudniejszym stawało się to zadanie.
Siedząc na koniu obserwował, jak nadciągająca armia mknie w ich kierunku. Czuł przepływającą przez jego żyły krew i mógł myśleć jedynie o swej lojalności względem ojca, o potrzebie zmiażdżenia każdego, kto stanie na drodze jego ojcu. O swym przeznaczeniu, by władać Imperium.
– Thornicusie, czyś mnie słyszał? – rzekł nagląco Andronicus. – Czy jesteś gotów pokazać, na co cię stać w bitwie dla swego ojca?
– Tak, ojcze – odrzekł Thor ze wzrokiem utkwionym przed sobą. – Zmierzę się z każdym, kto zechce zmierzyć się z tobą.
Andronicus uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się przodem do swych ludzi.
– MĘŻOWIE! – rozgrzmiał jego głos. – Nadszedł czas, by stawić czoła wrogowi, by wyplewić Kręg z pozostałych tu jeszcze buntowników, raz na zawsze. Zaczniemy od tych ludzi McClouda, którzy ośmielają się okazywać nam nieposłuszeństwo. Mój syn, Thornicus, poprowadzi nas do bitwy. Podążajcie za nim, jak podążalibyście za mną. Oddajcie za niego życie, jak oddalibyście je za mnie. Jeśli zdradzicie jego, to tak, jakbyście mnie zdradzili!
– THORNICUS! – krzyknął Andronicus.
– THORNICUS! – rozległo się echo chóru dziesięciu tysięcy żołnierzy Imperium.
Thor, ośmielony, uniósł wysoko swój miecz, miecz imperialny, ten, który podarował mu jego ukochany ojciec. Czuł przepływającą przez niego moc, moc jego krwi, jego ludzi, wszystkiego, czym miał się stać. W końcu znalazł się w domu, na powrót ze swym ojcem. Dla niego Thor był zdolny do wszystkiego. Nawet by rzucić się na śmierć.
Thor wydał z siebie okrzyk bitewny, kopniakiem ponaglając konia, i przypuścił szarżę w dół doliny, jako pierwszy rzucając się w bój. Za jego plecami rozległ się donośny okrzyk bitewny, gdy dziesiątki tysięcy mężczyzn poszły w jego ślady, gotowe pójść za Thornicusem na śmierć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Mycoples siedziała skulona, zaplątana w ogromną akronową sieć, nie mogąc podnieść się ani rozpostrzeć skrzydeł. Siedziała nieopodal steru i choć starała się z całych sił, nie potrafiła unieść łba, poruszyć łapami ani wysunąć szponów. Nigdy jeszcze nie czuła się tak źle, jak tego dnia, nigdy nie czuła się tak skrępowana, tak bezsilna. Zwinęła się w kłębek i powoli mrugała oczyma, przygnębiona, choć bardziej przez wzgląd na Thora niż na siebie.
Mycoples wyczuwała energię Thora nawet z tak dużej odległości, nawet gdy statek niósł ją przez morze, kołysząc się na ogromnych falach. Ciało smoczycy unosiło się i opadało, gdy fale wdzierały się na pokład. Mycoples czuła, iż Thor się zmienia, staje się kimś innym, że nie jest już tym, którego kiedyś znała. Była zdruzgotana. Nie potrafiła odegnać wrażenia, iż w jakiś sposób go zawiodła. Kolejny raz spróbowała się wyrwać, tak bardzo chcąc polecieć do niego, ocalić go. Lecz nie potrafiła się uwolnić.
Ogromna fala wdarła się na pokład i spienione wody Tartuwianu wślizgnęły się pod sieć, spychając Mycoples na drugą stronę, aż uderzyła łbem o drewnianą burtę. Skuliła się i syknęła, pozbawiona dawnego ducha i siły. Poddała się swemu nowemu losowi, wiedząc, iż zamierzają ją zabić, albo – co gorsza – umieścić w niewoli. Nie dbała o to, co się z nią stanie. Pragnęła jedynie, by nie wyrządzili krzywdy Thorowi. I pragnęła szansy – jednej, ostatniej – by dokonać zemsty na swych prześladowcach.
– Tam jest! Prześlizgnęła się przez pół pokładu! – zawołał jeden z żołnierzy Imperium.
Mycoples poczuła nagłe, bolesne dźgnięcie na delikatnych łuskach pyska i ujrzała dwóch żołnierzy Imperium z włóczniami długimi na trzydzieści stop w dłoniach, poszturchujących ją z bezpiecznej odległości przez sieć. Spróbowała się na nich rzucić, lecz sieć przytrzymała ją w miejscu. Warczała, gdy dźgali ja raz po raz, śmiejąc się z uciechy.
– Już nie taka straszna, co? – spytał jeden drugiego.
Drugi roześmiał się, zbliżając włócznię do jej ślepia. Mycoples odsunęła się w ostatniej chwili, uniemożliwiając mu wyłupienie go.
– Muchy by nie skrzywdziła – rzekł.
– Słyszałem, że wystawią ją na pokaz w nowej stolicy Imperium.
– Ja słyszałem co innego – odparł tamten. – Słyszałem, że chcą wyrwać jej skrzydła i torturować za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziła naszym ludziom.
– Chciałbym tam być i to ujrzeć.
– Czy istotnie musimy dowieźć ją nietkniętą? – spytał pierwszy.
– Takie są rozkazy.
– Nie pojmuję, czemu nie mielibyśmy choć odrobinę jej okaleczyć. Wszak nie potrzebuje tak naprawdę dwóch ślepi, czyż nie?
Drugi roześmiał się.
– Skoro tak to ująłeś… Chyba nie – odrzekł. – Dalej. Udanej zabawy.
Mężczyzna zbliżył się i uniósł wysoko włócznię.
– Nie ruszaj się, dzieweczko – powiedział żołnierz.
Mycoples wzdrygnęła się, gdy żołnierz rzucił się naprzód, gotując się, by zatopić długą włócznię w jej ślepiu.
Nagle kolejna fala wlała się przez burtę; woda przewróciła żołnierza i mężczyzna ślizgając się sunął wprost na jej twarz, z oczyma szeroko rozwartymi z przerażenia. Ogromnym wysiłkiem Mycoples zdołała unieść jeden ze swych szponów wystarczająco wysoko, by żołnierz zmieścił się pod nim; a wtedy smoczyca opuściła go i przebiła mu gardło.
Żołnierz krzyknął, a dokoła trysnęła krew i zmieszała się z wodą. Mężczyzna wyzionął ducha pod jednym z jej szponów. Mycoples odczuła niejakie zadowolenie.
Drugi żołnierz Imperium odwrócił się i odbiegł, wzywając pomocy. W ciągu kilku chwil pojawił się tuzin żołnierzy Imperium, a każdy z nich dzierżył w dłoni długą włócznię.
– Ukatrupić ją! – wykrzyknął jeden z nich.
Wszyscy zbliżyli się, by ją zabić i Mycoples była przekonana, iż tak właśnie się stanie.
Poczuła, jak wzbiera w niej nagły gniew, niepodobny do żadnego, który wcześniej czuła. Przymknęła powieki i wzniosła prośbę do Boga, by dał jej jeszcze jeden, ostatni przypływ siły.
Z wolna czuła, jak w jej brzuchu narasta ciepło i przepływa przez jej gardło. Uniosła pysk i wydała z siebie ryk. Ku swemu zaskoczeniu, plunęła strumieniem ognia.
Płomienie przeszyły sieć i choć nie zniszczyły akronu, ściana ognia pochłonęła tuzin zbliżających się ku niej mężczyzn.
Krzyknęli, gdy ich ciała zajęły się ogniem; większość osunęła się na pokład, a ci, którzy nie zginęli od razu, puścili się biegiem i wyskoczyli za burtę. Mycoples uśmiechnęła się.
Pojawił się kolejny tuzin żołnierzy, tym razem dzierżących maczugi i Mycoples po raz wtóry spróbowała ziać ogniem.
Tym razem jednakże nie udało jej się. Bóg wysłuchał jej prośby i raz obdarzył ją łaską. Teraz jednak nie mogła już zrobić nic więcej. Była wdzięczna za to, co otrzymała.
Tuziny żołnierzy z maczugami rzuciły się naprzód i spadł na nią grad ciosów. Mycoples z wolna czuła, jak opuszczają ją siły, a powieki opadają coraz niżej. Zwinęła się w ciasny kłębek, zrezygnowana, zastanawiając się, czy jej czas na tym świecie dobiegł końca.
Wkrótce jej świat wypełnił się ciemnością.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Romulus stał za sterem swego ogromnego okrętu o wymalowanym na złoto i czarno kadłubie, na maszcie którego śmiało powiewała bandera Imperium, lew z orłem w paszczy. Wsparł ręce na biodrach – przez co jego muskularna sylwetka zdawała się jeszcze szersza – i stał w bezruchu, jak gdyby wrośnięty był w pokład. Wpatrywał się w kołyszące się, okryte połyskliwą poświatą fale Ambreku. W oddali, na widnokręgu, rysowały się brzegi Kręgu.
Najwyższa pora.
Serce Romulusa zabiło szybko, niecierpliwie, gdy jego oczy po raz pierwszy spoczęły na ziemiach Kręgu. Na statku płynęło z nim kilka tuzinów najświetniejszych, wybranych przez niego osobiście mężczyzn, a za nimi tysiące najlepszych okrętów, jakimi dysponowało Imperium. Tworzyły sporą armadę, rozciągniętą na morzu pod banderą Imperium. Płynęli już długo, zataczając koło wokół Kręgu, by przybić do brzegu na ziemi McCloudów. Romulus zamierzał samotnie wkroczyć do Kręgu, zakraść się do swego dawnego przywódcy, Andronicusa, i zabić go, gdy będzie się tego najmniej spodziewał.
Uśmiechnął się na tę myśl. Andronicusowi ani się śniło, jak potężny i przebiegły jest jego zastępca, i przekona się o tym w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Nie powinien był go nigdy lekceważyć.
Morze toczyło ogromne fale obok statku i Romulus upajał się zimną mgiełką, która opadała na jego twarz. W dłoni ściskał magiczną pelerynę, którą otrzymał w lesie. Przeczuwał, iż zadziała i dzięki niej przebędzie Kanion. Wiedział, iż gdy ją przywdzieje, stanie się niewidzialny i będzie mógł przebić się przez Tarczę i w pojedynkę wkroczyć do Kręgu. Jego misja będzie wymagała ostrożności, przebiegłości i elementu zaskoczenia. Jego ludzie, rzecz zrozumiała, nie mogli podążyć za nim, lecz nie potrzebował ich: gdy znajdzie się już w Kręgu, odnajdzie żołnierzy Andronicusa – żołnierzy Imperium – i zgrupuje ich, by pomogli mu w jego sprawie. Podzieli ich i stworzy własną armię, wywoła wojnę domową. Wszak imperialni żołnierze kochali Romulusa z równą siłą, jak Andronicusa. Wykorzysta ludzi Andronicusa przeciw niemu samemu.
Wtedy Romulus znajdzie jakiegoś MacGila, przeprowadzi go przez Kanion, jak wymaga peleryna i – zakładając, iż legenda głosi prawdę – Tarcza zostanie zniszczona. Gdy Tarcza opadnie, wezwie swych ludzi i wszyscy przybyli z nim żołnierze wtargną na ziemie Kręgu i zmiażdżą go na dobre. Wtedy Romulus w końcu zostanie jedynym władcą świata.
Odetchnął głęboko. Nieomal czuł smak swego zwycięstwa. Całe życie walczył o tę chwilę.
Romulus podniósł wzrok na krwistoczerwone niebo. Drugie słońce, ogromna kula na widnokręgu, chyliło się już ku zachodowi, o tej porze dnia rzucając bladą, błękitną poświatę. O tej porze dnia Romulus modlił się do swych bogów, Boga Ziemi, Boga Morza, Boga Nieba i Boga Wiatru – i, nade wszystko, do Boga Wojny. Wiedział, iż musi udobruchać każdego z nich. Przygotował się: wiózł ze sobą wielu niewolników, których zamierzał złożyć im w ofierze, wiedząc, iż krew, którą przeleje, zapewni mu moc.
Fale rozbijały się o burtę. Zbliżali się już do brzegu, lecz Romulus nie czekał, aż opuszczą liny – wyskoczył za burtę, gdy tylko kadłub dotknął ziemi. Wylądował dobre dwadzieścia stóp niżej, na nogach, po pas w wodzie. Nawet się nie wzdrygnął.
Niespiesznym, pewnym krokiem ruszył ku brzegowi, jak gdyby ten należał do niego, odciskając głębokie ślady w piasku. Jego ludzie opuścili liny i poczęli schodzić na brzeg, a kolejne imperialne okręty dobijały do ziem Kręgu.
Romulus przyjrzał się swemu dziełu i uśmiechnął. Zmierzchało już i dotarł do brzegu w odpowiednim momencie, by złożyć ofiarę. Wiedział, iż musi podziękować za to bogom.
Odwrócił się przodem do swych ludzi.
– OGIEŃ! – wykrzyknął.
Mężczyźni rozbiegli się spiesznie, by wznieść ogromne ognisko, wysokie na piętnaście stóp. Przygotowali ogromną stertę drewna, pod którą później podłożą ogień. Miała kształt gwiazdy o trzech szpicach.
Romulus skinął głową i jego ludzie wyprowadzili naprzód tuzin skrępowanych razem niewolników. Przywiązano ich do drewna, zacieśniono sznury. Niewolnicy patrzyli na innych oczyma szeroko otwartymi z przerażenia. Krzyczeli i szarpali się, przerażeni, widząc gotowe pochodnie i zdając sobie sprawę, iż za kilka chwil spłoną żywcem.
– NIE! – krzyknął jeden z nich. – Błagam! Nie, wszystko, tylko nie to!
Romulus nie zważał na nich. Miast tego odwrócił się tyłem do wszystkich, postąpił kilka kroków naprzód, rozpostarł szeroko ramiona i wyciągnął szyję ku niebiosom.
– OMARUSIE! – zawołał. – Obdarz nas światłem, byśmy przejrzeli! Przyjmij mą ofiarę. Bądź mym towarzyszem w wyprawie do Kręgu. Daj mi jakiś znak. Rzeknij, czy mi się powiedzie!
Romulus opuścił ręce, a wtedy jego ludzie pospieszyli naprzód i cisnęli pochodnie na drewno.
Rozległy się potworne krzyki, gdy niewolnicy płonęli żywcem. Iskry sypały się na wszystkie strony, a Romulus stał, przyglądając się widowisku. Płomienie rozświetlały jego twarz.
Romulus skinął głową i jego ludzie przyprowadzili do niego staruchę o jednym oku, pomarszczonej twarzy i wygiętym w pałąk ciele. Kilku mężczyzn przyciągnęło ją w rydwanie. Starucha pochyliła się w kierunku płomieni. Romulus obserwował ją, cierpliwie czekając na przepowiednię.
– Odniesiesz sukces – rzekła. – Chyba że ujrzysz, jak dwa słońca schodzą się w jedno.
Na twarzy Romulusa pojawił się szeroki uśmiech. Dwa słońca schodzą się w jedno? To nie zdarzyło się od tysiąca lat.
Nie posiadał się z radości, a w jego piersi zapłonęło uczucie ciepła. Tylko tyle chciał usłyszeć. Bogowie mu sprzyjali.
Romulus schwycił swą pelerynę, dosiadł konia i pogonił go mocnym kopniakiem. Wierzchowiec ruszył z miejsca galopem przez piasek, ku drodze prowadzącej do Wschodniego Przejścia, przez Kanion – a wkrótce do samego serca Kręgu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Selese szła przez pozostałości pola bitwy z Ileprą u boku. Chodziły od ciała do ciała, sprawdzając, czy ktoś przeżył. Droga z Silesii była długa i męcząca, i podczas niej Selese i Illepra dotrzymywały sobie towarzystwa, podążając za trzonem armii i zajmując się rannymi i poległymi. Odłączyły się od pozostałych uzdrowicielek i zbliżyły do siebie, zacieśniając więź pośród trudności. W naturalny sposób zwróciły się ku sobie – były w podobnym wieku, jedna przypominała drugą i – co być może najistotniejsze – obie zakochane były w MacGilu. Selese kochała Reece’a, a Illepra, choć niechętnie to przyznawała, Godfreya.
Robiły, co w ich mocy, by dotrzymać kroku trzonowi armii, przekraczając pola, lasy i błotniste drogi, nieustannie rozglądając się w poszukiwaniu rannych żołnierzy MacGilów. Niestety znajdowanie ich nie należało do trudnych zadań; zaściełali ziemie gęsto. W niektórych przypadkach Selese była w stanie przywrócić ich do zdrowia; było jednak zbyt wiele przypadków, w których obie z Illeprą mogły jedynie opatrzyć ich rany, uśmierzyć ból swymi medykamentami i pozwolić odejść w spokoju.
Selese była zdruzgotana. Będąc uzdrowicielką w niewielkiej osadzie, przez całe życie nie zetknęła się z niczym tak ogromnym i poważnym. Zwykła opatrywać niewielkie otarcia, przecięcia i rany, czasem forsyckie ukąszenie. Nie przywykła jednak do tak ogromnego rozlewu krwi i śmierci, tak poważnych ran i tylu rannych. Do głębi ją to martwiło.
Zostając uzdrowicielką, Selese pragnęła uzdrawiać ludzi i widzieć ich w dobrym zdrowiu; jednakże odkąd opuściła Silesię nie widziała nic poza niekończącym się szlakiem krwi. Jak ludzie mogli wyrządzać sobie wzajemnie coś tak okropnego? Ci ranni byli czyimiś synami, ojcami i mężami. Jak ludzkość mogła być dla siebie tak okrutna?
Selese dręczyła jeszcze bardziej niemożność niesienia pomocy każdemu, kogo napotkała. Jej zaopatrzenie ograniczało się do tego, co była w stanie unieść, a zważywszy na to, jak długa była ich droga, nie było tego wcale wiele. Pozostałe uzdrowicielki rozpierzchły się po całym Kręgu; były armią same w sobie, lecz zbyt daleko rozciągniętą, o zbyt niewielkich zapasach. Bez odpowiednich wozów, koni i pomocników, Selese nie była w stanie nieść ze sobą zbyt wielu lekarstw.
Selese zamknęła oczy i oddychając głęboko, szła dalej. Twarze rannych przesuwały się jej przed oczyma. Zbyt wiele razy pielęgnowała śmiertelnie rannego żołnierza krzyczącego w męczarniach, patrzyła, jak oczy jego zachodzą mgłą i podawała mu blatoks. Skutecznie uśmierzał ból i skutecznie koił nerwy, lecz nie goił jątrzącej się rany ani nie zapobiegał zakażeniu. Bez wszystkich swych specyfików tylko tyle mogła zaradzić. Nachodziła ją ochota, by jednocześnie płakać i krzyczeć.
Selese i Illepra przyklęknęły przy dwóch rannych żołnierzach w odległości kilku stóp od siebie. Każda z nich zajęta była zaszywaniem rany igłą i nicią. Selese była zmuszona używać tej igły już wiele razy i żałowała, iż nie ma przy sobie czystej. Nie miała jednakże wyboru. Żołnierz krzyczał z bólu, gdy zszywała podłużną ranę wzdłuż jego ramienia, która otwierała się wciąż na nowo, i z której ciągle wyciekała krew. Selese docisnęła ją dłonią, starając się ją zatamować.
Była to jednakże płonna walka. Gdyby tylko dotarła do tego żołnierza dzień wcześniej, wszystko byłoby w porządku. Lecz teraz jego ręka miała zieloną barwę. Selese odwlekała to, co nieuniknione.
– Wszystko będzie dobrze – rzekła, pochylając się nad nim.
– Nieprawda – odrzekł, spoglądając na nią. W jego oczach czaiła się śmierć. Selese zbyt wiele razy widziała już to spojrzenie. – Rzeknij. Czy umrę?
Selese wzięła głęboki oddech i długo nie wypuszczała powietrza. Nie wiedziała, co odrzec. Nie cierpiała nieszczerości. Lecz nie była w stanie wyjawić mu prawdy.
– Nasze losy spoczywają w rękach naszych stwórców – rzekła. – Nigdy nie jest zbyt późno dla żadnego z nas. Pij – rzekła, wyjmując niewielką fiolkę blatoksu z przytroczonej do pasa sakwy z eliksirami. Przyłożyła mu ją do ust i odgarnęła kosmyki z jego czoła.
Mężczyzna wywrócił oczyma i westchnął, po raz pierwszy odczuwając spokój.
– Czuję się dobrze – rzekł.
Po kilku chwilach jego oczy się zamknęły.
Selese poczuła, jak po policzku spływa jej łza. Otarła ją szybko dłonią.
Illepra skończyła zajmować się rannym, przy którym klęczała, i obie podniosły się, znużone, i ruszyły dalej zdającym się nie mieć końca szlakiem, mijając kolejne trupy. Zmierzały wciąż dalej na wschód, podążając za trzonem armii.
– Czy nasza pomoc w ogóle coś zmienia? – spytała w końcu Selese po długiej ciszy.
– Oczywiście, że tak – odrzekła Illepra.
– Nie wydaje mi się, by tak było – powiedziała Selese. – Ocaliłyśmy tak niewielu, a tylu straciło życie.
– A ci, których ocaliłyśmy – odparła Illepra. – Czyż oni nie są nic warci?
Selese zamyśliła się.
– Oczywiście, że są – rzekła. – Lecz co z innymi?
Selese przymknęła powieki i spróbowała przywołać ich w pamięci; teraz jednakże były to tylko niewyraźne twarze.
Illepra potrząsnęła głową.
– Nie tak winnaś o tym myśleć. Jesteś marzycielką, zbyt naiwną. Nie da się ocalić wszystkich. Nie my rozpoczęłyśmy tę wojnę. My jedynie zbieramy to, co po niej pozostało.
Szły w milczeniu, wędrując coraz dalej na wschód, przez pola zapełnione ciałami. Selese cieszyło przynajmniej jedno: towarzystwo Illepry. Dotrzymywały sobie wzajemnie towarzystwa, niosły sobie pociechę i dzieliły się wiedzą i lekarstwami w drodze. Selese była zdumiona szerokim wyborem ziół Illepry, takich, których nigdy wcześniej nie widziała; Illeprę z kolei ciągle zaskakiwały unikatowe maści, które Selese przygotowywała w swej wiosce. Doskonale się dopełniały.
Szły dalej, od jednego ciała do kolejnego, a myśli Selese skierowały się ku Reece’owi. Mimo wszystkiego, co ją otaczało, nie potrafiła przestać o nim myśleć. Odbyła długą drogę do Silesii jedynie po to, by go odnaleźć, by być z nim. Jednakże los rozdzielił ich zbyt szybko, ta wstrętna wojna pchnęła ich w przeciwnych kierunkach. W każdej chwili zastanawiała się, czy Reece jest bezpieczny. Zastanawiała się, gdzie dokładnie się znajduje. A przy każdym trupie, którego mijała, rzucała szybkie, przerażone spojrzenie na twarz, modląc się, by nie był to Reece. Ściskało ją w dołku przy każdym ciele, do którego podchodziła, dopóki go nie przewróciła, nie ujrzała twarzy i nie przekonała się, iż to nie on. Za każdym razem oddychała z ulgą.
Jednak z każdym krokiem dręczył ją niepokój, lękała się nieustannie, iż dostrzeże go wśród rannych – albo, co gorsza, wśród martwych. Nie wiedziała, czy mogłaby żyć dalej, gdyby tak się zdarzyło.
Postanowiła go odnaleźć, żywego czy martwego. Odbyła niezwykle daleką wędrówkę i nie zamierzała zawrócić, nim nie dowie się, co się z nim stało.
– Nie widziałam ani śladu Godfreya – rzekła Illepra, kopiąc leżące na jej drodze kamienie.
Illepra mówiła o Godfreyu od czasu do czasu odkąd opuściły Silesię i było oczywiste, iż się w nim zadurzyła.
– Ani ja – powiedziała Selese.
Ich rozmowy nieustannie tak wyglądały, obie były zauroczone dwoma braćmi – Reece’em i Godfreyem – którzy nie mogliby się bardziej od siebie różnić. Selese nie pojmowała, co też Illepra widziała w Godfreyu. Zdawał się jej być jedynie pijaczkiem, wesołkiem, którego nie należało brać na poważnie. Był wesoły i zabawny, i z pewnością bystry. Nie był jednak mężczyzną, jakiego pragnęła Selese. Selese pragnęła mężczyzny prawdomównego, poważnego, pełnego pasji. Pragnęła mężczyzny, który był uosobieniem męstwa, honoru. Reece był tym, którego szukała.
– Po prostu nie pojmuję, jak mógłby przetrwać coś takiego – rzekła ze smutkiem Illepra.
– Kochasz go, prawda? – spytała Selese.
Illepra spłoniła się i odwróciła.
– Ani słowa nie rzekłam o miłości – rzekła, broniąc się. – Po prostu martwię się o niego. Jest mi przyjacielem.
Selese uśmiechnęła się.
– Ach tak? Dlaczego zatem nie przestajesz o nim mówić?
– Nie przestaję? – spytała zaskoczona Illepra. – Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
– Owszem, bez ustanku.
Illepra wzruszyła ramionami i zamilkła.
– Przypuszczam, iż coś mnie do niego przyciąga. Są chwile, w których doprowadza mnie do szaleństwa. Nieustannie wyciągam go z karczm. Za każdym razem przyrzeka mi, iż tam nie powróci. Lecz zawsze powraca. Jak słowo daję, doprowadza mnie do szału. Spuściłabym mu lanie, gdybym mogła.









