- -
- 100%
- +
Odwróciła się i odeszła, przyspieszając kroku, ale wyczuła, że mężczyzna podążył za nią.
Zanim zdążyła się odwrócić, może sekundę później, mężczyzna chwycił ją od tyłu w niedźwiedzim uścisku. Był szybszy i silniejszy, niż sobie wyobrażała. Wyczuła też jego paskudny oddech dolatujący znad ramienia.
Oprych był jednak również pijany. Zataczał się, nawet trzymając ją w objęciu. Caitlin skupiła się, przypomniała sobie treningi, uchyliła się i zwaliła go z nóg, używając jednej z technik walki, których nauczył ją Aiden na Pollepel. Mężczyzna poleciał w dół i wylądował na plecach.
Nagle w Caitlin odżyło wspomnienie Rzymu, Koloseum, jej walki na arenie z wieloma napastnikami naraz. Było takie sugestywne, że przez chwilę zapomniała, gdzie się znajduje.
Doszła jednak do siebie w samą porę. Pijany mężczyzna zdołał wstać i ruszyć do ataku, słaniając się na nogach. Caitlin odczekała do ostatniej chwili, po czym zeszła mu z drogi i mężczyzna poleciał w przód, wprost na twarz.
Był zamroczony i zanim zdążył stanąć ponownie na nogi, Caitlin pospiesznie oddaliła się. Była zadowolona, że mimo wszystko poradziła sobie z nim, jednak wydarzenie to wstrząsnęło nią do głębi. Zmartwiła się, że nadal niepokoiły ją przebłyski pamięci o przygodach w Rzymie. Nie czuła też swoich nadludzkich mocy. Była równie słaba, jak zwykły człowiek. Myśl ta przeraziła ją ponad wszystko. Rzeczywiście musiała teraz radzić sobie sama.
Rozejrzała się dokoła, odchodząc od zmysłów z niepokoju, gdzie teraz powinna pójść, co robić. Nogi piekły ją od długiej wędrówki i zaczęła poddawać się rozpaczy.
I wówczas to ujrzała. Podniosła wzrok i przed sobą zobaczyła ogromne wzgórze. Na jego szczycie wznosiło się wielkie, średniowieczne opactwo. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafiła wytłumaczyć, czuła, że budowla przyciągała ją do siebie. Rozmiar wzgórza nie zachęcał do wspinaczki, ale nie miała innego wyboru.
Wspięła się na nie, czując zmęczenie ponad wszystko, czegokolwiek do tej pory doświadczyła, żałując, że nie może latać.
W końcu dotarła do frontowych drzwi opactwa i objęła wzrokiem masywne, dębowe podwoje. Miejsce wyglądało na antyczne. Nie mogła wyjść z podziwu, że kościół ten, chociaż był dopiero rok tysiąc siedemset osiemdziesiąty dziewiąty, wyglądał, jakby stał tu od tysięcy lat.
Czuła, że coś, nie wiedząc co, przyciąga ją do niego. Nie wiedząc, gdzie indziej mogłaby się udać, zebrała się na odwagę i zapukała cicho.
Nie było żadnej odpowiedzi.
Spróbowała użyć klamki i ze zdziwieniem stwierdziła, że drzwi nie były zamknięte. Weszła do środka.
Antyczne wrota zaskrzypiały, otwierając się powoli. Minęła chwila, zanim oczy Caitlin przyzwyczaiły się do ogromnej, zacienionej świątyni. Zlustrowała wnętrze. Jego rozmiary i panujący tu nastrój wywarły na niej silne wrażenie. Wciąż była jeszcze późna noc i ten prosty, surowy kościół, niemal w całości zbudowany z kamienia, ozdobiony witrażami, rozświetlały wszechobecne, wielkie, dopalające się świece. Na drugim, odległym końcu znajdował się prosty ołtarz, wokół którego umieszczono dziesiątki kolejnych świec.
Poza tym wszystkim, kościół zdawał się opustoszały.
Caitlin zastanowiła się, co ona w ogóle tu robi. Czy był jakiś wyjątkowy ku temu powód? Czy też jej umysł płatał figle?
Nagle otworzyły się boczne drzwi i Caitlin obróciła się na pięcie.
Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła zakonnicę – niską, słabowitą, ubraną w zwiewne białe szaty i biały kaptur – która ruszyła w jej kierunku. Kobieta podeszła powoli wprost do Caitlin.
Ściągnęła kaptur, spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Miała ogromne, błyszczące niebieskie oczy i wyglądała na zbyt młodą, by być zakonnicą. Kiedy jej uśmiech się powiększył, Caitlin poczuła emanujące od niej ciepło. Wyczuła również, że zakonnica należała do jej rodzaju: była wampirem.
– Siostra Paine – powiedziała cicho zakonnica. – To zaszczyt gościć cię tutaj.
ROZDZIAŁ DRUGI
Miała wrażenie, że wkroczyła w nierzeczywisty świat. Szła za zakonnicą prowadzącą ją długim korytarzem przez opactwo. Miejsce to było przepiękne i najwyraźniej tętniło życiem. Wszędzie krzątały się zakonnice w białych szatach, tak jakby gotując się do porannych posług. Jedna z nich szła, wymachując przed sobą karafką i roztaczając wokół delikatną woń, podczas gdy inne cicho i śpiewnie recytowały poranne modły.
Po kilku minutach wędrówki w ciszy, Caitlin zaczęła się zastanawiać, dokąd zakonnica ją prowadziła. W końcu zatrzymały się przed pojedynczymi drzwiami. Zakonnica otworzyła je i ich oczom ukazał się niewielki, skromny pokój z widokiem na Paryż. Caitlin przypomniała sobie od razu izbę, w której spała, kiedy była w klasztorze w Sienie.
– Na łóżku znajdziesz przebranie – powiedziała zakonnica. – Na dziedzińcu jest sadzawka, w której możesz się obmyć. I dodała, wskazując palcem – A to jest dla ciebie.
Caitlin podążyła wzrokiem za palcem i zauważyła niewielki, kamienny piedestał w rogu pomieszczenia, na którym spoczywał srebrny kielich wypełniony białym płynem. Zakonnica uśmiechnęła się do niej.
– Masz tu wszystko, czego potrzeba, by odpocząć i porządnie się wyspać. Później sama podejmiesz decyzję, co dalej.
– Decyzję? – spytała Caitlin.
– Powiedziano mi, że masz już jeden klucz. Będziesz musiała odszukać pozostałe trzy. Jednak decyzja o tym, czy podejmiesz się wypełnienia swojej misji i kontynuowania podróży zawsze należeć będzie do ciebie.
– To dla ciebie.
Wyciągnęła dłoń i wręczyła Caitlin cylindryczne puzderko wysadzane klejnotami.
– To list od twojego ojca. Przeznaczony tylko dla twoich oczu. Strzegłyśmy go od stuleci. Nigdy nie został otwarty.
Caitlin wzięła go ze zdziwieniem, czując jego ciężar na dłoni.
– Naprawdę ufam, że będziesz kontynuowała swoją misję – powiedziała cicho. – Potrzebujemy cię, Caitlin.
I nagle odwróciła się, gotowa odejść.
– Zaczekaj! – krzyknęła Caitlin.
Kobieta zatrzymała się.
– Jestem w Paryżu, zgadza się? W tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym roku?
Zakonnica uśmiechnęła się.
– Tak, zgadza się.
– Ale dlaczego? Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego teraz? Dlaczego w tym mieście?
– Obawiam się, że sama musisz się tego dowiedzieć. Jestem jedynie zwykłą służką.
– Ale dlaczego akurat ten kościół zwabił mnie do siebie?
– Jesteś w opactwie św. Piotra. Na Montmartre – powiedziała kobieta. – Nasz klasztor stoi tu od setek lat. To bardzo święte miejsce.
– Dlaczego? – naciskała Caitlin.
– To tu spotykali się wszyscy, by złożyć przysięgę pieczętującą założenie Towarzystwa Jezusowego. To tutaj narodziło się chrześcijaństwo.
Caitlin wlepiła w nią wzrok i stała oniemiała. Zakonnica uśmiechnęła się do niej w końcu i powiedziała
– Witamy.
To powiedziawszy, ukłoniła się nieznacznie i odeszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Caitlin odwróciła się i zlustrowała wnętrze. Była wdzięczna za gościnę, za odzież, w którą mogła się przebrać, za możliwość wzięcia kąpieli, za wygodne łóżko stojące w rogu. Wydawało się jej, że nie da rady zrobić już chociażby jednego kroku. W gruncie rzeczy, była tak zmęczona, że mogłaby zasnąć na wieki.
Trzymając wysadzane drogimi kamieniami puzderko w dłoni, podeszła do narożnika i odstawiła je. Zwój mógł poczekać. Jej głód nie.
Podniosła przelewający się niemal kielich i przyjrzała mu uważnie. Wyczuła już, co zawierał: to była biała krew.
Przyłożyła do ust i zaczęła pić. Była słodsza od zwykłej krwi i łatwiej spływała do gardła – i szybciej też krążyła w jej żyłach. Po chwili czuła się, jak nowo narodzona, silniejsza niż kiedykolwiek. Mogłaby pić ją już zawsze.
W końcu odstawiła pusty kielich i zabrała srebrne puzderko ze sobą do łóżka. Położyła się i zorientowała, jak bardzo obolałe były jej nogi. Już samo położenie się do łóżka przyniosło jej wielką ulgę.
Odchyliła się, oparła głowę o niewielką, prostą poduszkę i zamknęła oczy, tylko na chwilę. Była zdecydowana otworzyć je w następnej sekundzie i przeczytać list od ojca.
Jednak w chwili, kiedy jej oczy się zamknęły, ogarnęło ją niewiarygodne zmęczenie. Nie była w stanie otworzyć ich znowu, nawet gdyby spróbowała. Po sekundzie spała już głębokim snem.
*Stała na arenie Rzymskiego Koloseum w pełnym bojowym rynsztunku z mieczem w dłoni. Była gotowa zmierzyć się z każdym napastnikiem, jaki by się nadarzył – naprawdę czuła chęć podjęcia walki. Kiedy jednak obróciła się wokół, spojrzała we wszystkie strony, zauważyła, że arena była pusta. Podniosła wzrok na rzędy siedzeń i zobaczyła, że całe to miejsce było opustoszałe.
Zamrugała powiekami, a kiedy otworzyła oczy, nie była już w Koloseum, ale w Watykanie, w Kaplicy Sykstyńskiej. Nadal dzierżyła miecz, tym razem jednak przyodziana była w szatę. Rozejrzała się po sali i zobaczyła setki wampirów ustawionych w idealnych rzędach, ubranych w białe szaty, spoglądających swymi błyszczącymi, niebieskimi oczyma. Stali cierpliwie wzdłuż ścian, w ciszy, idealnie na baczność.
Caitlin upuściła miecz w pustej komnacie i broń wylądowała ze szczękiem na ziemi. Podeszła powoli do głównego kapłana, wyciągnęła dłonie i wzięła od niego srebrny kielich wypełniony białą krwią. Zaczęła pić, a płyn przelał się i pociekł jej po policzkach.
Nagle znalazła się na pustyni. Całkiem sama. Szła, brodząc gołymi stopami w prażącym piachu, w piekącym słońcu, a w dłoni trzymała ogromny klucz. Ale był on tak wielki – tak nienaturalnie duży – że jego ciężar przytłaczał ją do ziemi.
Szła i szła, łapiąc ciężko powietrze w tej spiekocie, aż w końcu dotarła do ogromnej góry. Na jej szczycie zauważyła stojącego mężczyznę, który spoglądał w dół i uśmiechał się do niej.
Wiedziała, że to ojciec.
Ruszyła pędem, biegnąc ze wszystkich sił, starając się wbiec na górę, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do niego. W tej samej chwili słońce wzeszło wyżej na nieboskłon i zaczęło prażyć dotkliwiej, dusić ją. Mogłoby wydawać się, że świeci wprost zza jej ojca. Jakby on sam był słońcem, a ona biegła wprost ku niemu.
Wchodząc coraz wyżej, czuła, jak gorąc rośnie z każdą chwilą. Im bliżej była, tym trudniej było jej zaczerpnąć tchu. Ojciec zaś stał z otwartymi ramionami i czekał, by wziąć ją w objęcia.
Ale wzgórze stało się zbyt strome, a ona była po prostu już bardzo zmęczona. Nie mogła zrobić kolejnego kroku i osunęła się na ziemię tam, gdzie stała.
Zamrugała powiekami, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła swego ojca stojącego nad nią, pochylonego, z ciepłym uśmiechem na twarzy.
– Caitlin – powiedział. – Córko moja. Jestem z ciebie taki dumny.
Spróbowała wyciągnąć dłoń i chwycić go, ale klucz spoczywał teraz na niej i był zbyt ciężki, przygniatał ją do ziemi.
Podniosła wzrok na ojca, próbując przemówić, lecz jej usta były spierzchnięte, a gardło zbyt suche.
– Caitlin?
– Caitlin?
Poderwała się ze snu, całkiem zdezorientowana.
Podniosła wzrok i zauważyła mężczyznę siedzącego przy jej łóżku, spoglądającego w dół na nią i uśmiechającego się do niej.
Wyciągnął rękę i delikatnie odsunął jej włosy z oczu.
Czy to nadal był sen? Czuła zimny pot na czole, jego dotyk na swoim nadgarstku i modliła się, żeby to jednak nie był sen.
Ponieważ ujrzała przed sobą, uśmiechającego się do niej, miłość swego życia.
Caleba.
ROZDZIAŁ TRZECI
Sam poderwał się ze snu. Przed oczami miał niebo i pień ogromnego dębu. Zamrugał powiekami, zastanawiając się, gdzie jest.
Czuł coś miękkiego pod plecami, coś, dzięki czemu było mu bardzo wygodnie. Obejrzał się i zorientował, że leżał na kępie mchu, na leśnej wyściółce. Podniósł wzrok ponownie i dostrzegł dziesiątki wysokich drzew kołyszących się na wietrze. Usłyszał szum wody, a kiedy się odwrócił, zobaczył strumyk powoli płynący kilka stóp od jego głowy.
Usiadł i rozejrzał się wokół, spoglądając we wszystkie strony i chłonąc każdy szczegół otoczenia. Znajdował się w gęstym lesie, był sam, a jedynym źródłem światła były promienie słoneczne przedzierające się przez konary drzew. Popatrzył na siebie i zobaczył, że wciąż miał ten sam bitewny strój, który założył w Koloseum. Wokół panowała cisza, zakłócana jedynie odgłosami strumyka, ptaków i jakichś zwierząt w oddali.
Zdał sobie sprawę, że podróż w czasie na szczęście się udała. Najwyraźniej był w innym miejscu i czasie – chociaż nie miał pojęcia ani gdzie, ani kiedy.
Powoli zbadał całe ciało i stwierdził, że nie odniósł większych obrażeń i że był w jednym kawałku. Poczuł okropny głód, ale mógł z tym jeszcze poczekać. Najpierw musiał zorientować się, gdzie jest.
Sięgnął rękoma w dół, chcąc sprawdzić, czy ma przy sobie jakąś broń.
Niestety, nic nie przetrwało podróży w czasie. Mógł znowu polegać tylko na sobie, a jego jedynymi narzędziami były gołe dłonie.
Zaczął zastanawiać się, czy nadal ma w sobie wampirze moce. Wyczuwał niezwykłą siłę krążącą w żyłach i miał wrażenie, że nadal je posiada. Jednakże, nie mógł do samego końca być pewien.
A koniec nadszedł wcześniej, niż przypuszczał.
Usłyszał trzask gałęzi, odwrócił się i ujrzał wielkiego niedźwiedzia sunącego niezdarnie w jego stronę, powoli, wyzywająco. Znieruchomiał. Zwierzę łypało na niego spode łba, obnażyło kły i zaryczało.
W następnej sekundzie rzuciło się do biegu, nacierając bezpośrednio na Sama.
Sam ani nie miał już czasu na ucieczkę, ani też, dokąd uciekać. Nie miał wyboru. Zdał sobie sprawę, że mógł jedynie zmierzyć się ze zwierzęciem.
Co dziwne, zamiast strachu, poczuł gniew, szał, który zawładnął całym jego ciałem. Był wściekły na zwierzę. Nie podobało mu się, kiedy ktoś atakował go zanim zdołał chociażby ogarnąć się trochę. Dlatego też rzucił się również na niedźwiedzia bez namysłu, gotowy stoczyć z nim walkę w ten sam sposób, w jaki rozprawiłby się z człowiekiem.
Starli się w połowie drogi. Niedźwiedź rzucił się do przodu, Sam wycofał się gwałtownie. Czuł moc krążącą w żyłach, czuł, jak podpowiadała mu, że jest niezwyciężony.
Kiedy starł się z niedźwiedziem w powietrzu, zrozumiał, że miał rację. Chwycił niedźwiedzie łapy, zamachnął się i cisnął zwierzę w powietrze. Niedźwiedź poleciał w tył między drzewami kilkanaście stóp i grzmotnął o drzewo.
Stojąc w miejscu, Sam zaryczał dziko, głośniej nawet od niedźwiedzia. Poczuł, jak jednocześnie napęczniały mu mięśnie i żyły.
Zwierz wstał powoli na nogi i chwiejąc się, spojrzał na Sama z wyrazem szoku. Zaczął kuśtykać, a po kilku niepewnych krokach odwrócił się i rzucił do ucieczki.
Lecz Sam nie miał zamiaru tak łatwo go puścić. Był wściekły i czuł, że nic w świecie nie byłoby w stanie ostudzić jego gniewu. Był też głodny. Niedźwiedź musiał dostać za swoje.
Zerwał się do biegu i wkrótce z zadowoleniem zauważył, że był szybszy od zwierzęcia. W kilka chwil dogonił go, skoczył w powietrze i wylądował na jego grzbiecie. Nachylił się, po czym zatopił kły głęboko w jego karku.
Niedźwiedź zawył z bólu, zaczął rzucać się na wszystkie strony, ale Sam nie puścił. Zatopił kły jeszcze głębiej i po chwili poczuł, jak niedźwiedź osunął się pod nim na kolana. W końcu przestał się poruszać.
Sam leżał na nim, pijąc, czując, jak życiodajna siła zaczyna krążyć w jego żyłach.
W końcu odchylił się i oblizał usta, po których ściekała krew. Nigdy jeszcze nie czuł się tak orzeźwiony. Dokładnie takiego posiłku było mu trzeba.
Wstawał właśnie na nogi, kiedy usłyszał kolejny trzask gałązki.
Obejrzał się i zobaczył stojącą nieopodal na polanie, młodą dziewczynę, na oko siedemnastoletnią, ubraną w cienki, biały materiał. Stała tak, trzymając kosz, i wpatrywała się w Sama zszokowana. Jej skóra była biała i półprzejrzysta, a jej długie, jasne włosy oplatały twarz o wielkich, błękitnych oczach. Była piękna.
Patrzyła na Sama równie jak on zaskoczona.
Zdał sobie sprawę, że musiała bać się, że i ją zaatakuje; Uświadomił sobie, jak paskudnie musiał wyglądać, leżąc na niedźwiedziu, z krwią na ustach. Nie chciał jej wystraszyć.
Zeskoczył zatem ze zwierzęcia i podszedł do niej kilka kroków.
Ku jego zdziwieniu, dziewczyna ani wzdrygnęła się ani też nie próbowała uciekać. Raczej nadal mu się przyglądała, bez jakiejkolwiek obawy.
– Nie martw się – powiedział. – Nie zrobię ci nic złego.
Uśmiechnęła się. Czym go zadziwiła. Nie tylko była piękna, ale również rzeczywiście się go nie bała. Jak to w ogóle było możliwe?
– Oczywiście, że nie – odparła. – Jesteś jednym z nas.
Sama znów ogarnęło zdziwienie. Jednak już w chwili, kiedy to powiedziała, wiedział, że to prawda. Wyczuł coś, kiedy tylko ją zobaczył, a teraz zrozumiał cała resztę. Była taka, jak on. Była wampirem. I dlatego nie było w niej lęku.
– Niezły chwyt − powiedziała, wskazując na niedźwiedzia. – Nieco niechlujny, prawda? Dlaczego nie zapolować na jelenia?
Sam uśmiechnął się. Nie tylko była piękna – do tego jeszcze zabawna.
– Może następnym razem tak zrobię – odparł.
Uśmiechnęła się.
– Czy mogłabyś powiedzieć mi, który jest rok? – zapytał. – Albo przynajmniej wiek?
Dziewczyna uśmiechała się tylko, potrząsając głową.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak sam się tego dowiesz. Gdybym ci powiedziała, zepsułabym całą zabawę, nie sądzisz?
Spodobała się mu. Była seksowna. I czuł się swobodnie w jej towarzystwie, jakby znał ją od zawsze.
Podeszła bliżej i wyciągnęła dłoń. Sam chwycił ją i zakochał się w jej gładkiej, przezroczystej skórze.
– Jestem Sam – powiedział, potrząsając dłonią, trzymając ją nieco za długo.
Uśmiechnęła się szerzej.
– Wiem – powiedziała.
Sam był skonsternowany. Skąd niby mogła to wiedzieć? Czy spotkali się już gdzieś wcześniej? Nie mógł sobie przypomnieć.
– Wysłano mnie po ciebie – dodała.
Nagle odwróciła się i zaczęła iść leśnym szlakiem.
Sam ruszył za nią, chcąc ją dogonić, przypuszczając, że właśnie tego od niego oczekiwała. Nie patrząc pod nogi szedł za nią i wkrótce potknął się o gałąź. I usłyszał jej chichot.
– A więc? – powiedział zachęcającym tonem. – Nie powiesz mi swego imienia?
Znów zachichotała.
– Cóż, mam oficjalne imię, ale rzadko je używam – odparła.
Po czym odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem, czekając, aż się z nią zrówna.
– Jeśli już musisz wiedzieć, wszyscy wołają na mnie Polly.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Caleb przytrzymał ogromne, średniowieczne drzwi i Caitlin wyszła z opactwa, stawiając pierwsze kroki we wczesnym, porannym słońcu. Mając Caleba u boku, spojrzała w kierunku, gdzie wstawał właśnie świt. Tu, wysoko na szczycie wzgórza Montmartre mogła rozejrzeć się i zobaczyć cały, rozpościerający się przed nią Paryż. To piękne rozległe miasto było mieszaniną klasycznej architektury i zwyczajnych domostw, brukowanych ulic i polnych dróg, terenów zalesionych i miejskich. Niebo mieniło się setkami kolorów sprawiając, że miasto wyglądało jak żywe. Było cudowne.
Jeszcze cudowniejsza była dłoń, która objęła jej dłoń. Obejrzała się i zobaczyła stojącego obok niej Caleba, który również rozkoszował się widokiem. Nie mogła uwierzyć, że to działo się naprawdę. Nie mogła uwierzyć, że to rzeczywiście był on, że naprawdę byli tu razem oboje. Że wiedział, kim ona jest. Że pamiętał ją. Że ją znalazł.
Kolejny raz zaczęła zastanawiać się, czy aby na pewno zbudziła się już ze snu, czy aby wciąż nie spała.
Stojąc tak, poczuła jak ścisnął jej dłoń jeszcze mocniej. Wiedziała już, że była w pełni przebudzona. Nigdy jeszcze nie była tak niezmiernie szczęśliwa. Tak długo brnęła, cofnęła się w czasie o całe stulecia, przebyła całą tę drogę tylko po to, by z nim być. Tylko po to, by upewnić się, że żyje. Kiedy we Włoszech stwierdził, że jej nie pamięta, zdruzgotało ją to doszczętnie.
Teraz jednak, kiedy już tu był, cały i żywy i ją pamiętał – i należał tylko do niej, sam, bez Sery w pobliżu – jej serce wzbierało nowym uczuciem i nową nadzieją. Nigdy, w najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie, że wszystko tak idealnie się ułoży, że rzeczywiście tak będzie. Była taka wzruszona. Nie wiedziała, od czego zacząć lub co powiedzieć.
Caleb odezwał się zanim zdążyła przemówić.
– Paryż – powiedział, odwracając się do niej z uśmiechem na ustach. – Z pewnością jedno z piękniejszych miejsc, by spędzić wspólne chwile.
Uśmiechnęła się.
– Całe życie pragnęłam je zobaczyć – odparła.
Chciała dodać z kimś, kogo kocham, ale się powstrzymała. Miała wrażenie, że upłynęło dużo czasu, od kiedy ostatni raz była u jego boku, że w zasadzie znów zaczął ją onieśmielać. Pod niektórymi względami czuła, jakby spędziła z nim całą wieczność – a nawet dłużej – jednak z drugiej strony odnosiła wrażenie, jakby znowu spotykała go po raz pierwszy.
Wyciągnął rękę dłonią skierowaną ku górze.
– Zechcesz zwiedzić je razem ze mną? – spytał.
– To długa droga w dół – powiedziała, spoglądając w dół stromego wzgórza, wiele mil spadzistej nawierzchni prowadzącej do Paryża.
– Myślałem raczej o bardziej widokowym rozwiązaniu – odparł. – Polecimy.
Rozsunęła łopatki, chcąc sprawdzić, czy jej skrzydła się rozwiną. Czuła się odmłodzona, taka ożywiona po tym napoju, po białej krwi – ale wciąż nie była pewna, czy może latać. A nie była skora, by rzucić się z wysokości w nadziei, że jej skrzydła złapią wiatr.
– Sądzę, że nie jestem jeszcze na to gotowa – powiedziała.
Spojrzał na nią ze zrozumieniem.
– Poleć ze mną – powiedział i dodał z uśmiechem – jak za starych czasów.
Uśmiechnęła się, podeszła do niego od tyłu i objęła jego ramiona. Tak miło było poczuć jego muskularne ciało.
Nagle wzbił się w powietrze tak szybko, że ledwie zdążyła przytrzymać się go.
Zanim zdążyła się zorientować, już lecieli, ona trzymając się jego, opierając głowę na jego łopatce. Przeszył ją znajomy dreszczyk, kiedy mknęli w dół, nisko nad powierzchnią miasta o wschodzie słońca. Aż zaparło jej dech w piersiach.
Nic z tego jednak nie było aż tak oszałamiające jak to, że znów była w jego ramionach, obejmowała go, po prostu z nim była. Upłynęła zaledwie godzina, a ona już zaczęła się modlić, by nigdy więcej się nie rozstali.
*Paryż, nad którym lecieli, ten z tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku, na wiele sposobów przypominał Paryż, który widziała na obrazkach w dwudziestym pierwszym wieku. Rozpoznawała wiele budynków, kościoły, iglice, pomniki. Mimo, że miały już setki lat, wyglądały niemal dokładnie tak samo jak w dwudziestym pierwszym wieku. Podobnie jak w przypadku Wenecji i Florencji, niewiele się zmieniło przez tych kilkaset lat.
Jednak pod niektórymi względami różnił się i to znacznie. Nie był tak rozbudowany. Choć niektóre drogi były brukowane, było też wiele zwykłych, przypominających polne. Nawet w przybliżeniu nie był tak zagęszczony, a między budynkami widniały kępy drzew, jakby miasto zbudowano w lesie. Zamiast samochodów, po ulicach poruszały się konie i powozy, ludzie spacerowali lub pchali fury. Wszystkiemu towarzyszył większy spokój, większa swoboda.
Caleb zniżył lot tak, że lecieli kilka stóp nad budynkami. Kiedy minęli ostatni, nagle niebo otworzyło się przed nimi i ujrzeli rzekę Sekwanę, przepływającą przez sam środek miasta. Mieniła się żółto we wczesnym, porannym słońcu. Caitlin zaparło dech w piersi.
Caleb ponownie zanurkował w powietrzu, a Caitlin nie mogła wyjść z podziwu dla piękna tego miasta, jego romantycznej aury. Przelecieli nad niewielką wyspą Ile de la Cite i Caitlin rozpoznała leżącą poniżej katedrę Notre Dame, jej ogromna iglicę wznoszącą się wysoko ponad wszystko inne.
Caleb zniżył lot jeszcze bardziej, szybując tuż nad powierzchnią wody. Wilgotne powietrze utrzymujące się nad rzeką schłodziło ich ciała w ten gorący lipcowy poranek. Caitlin rozglądała się, kiedy przelatywali nad i pod rozlicznymi, niewielkimi, łukiem zwieńczonymi mostkami spinającymi obydwa brzegi rzeki. W pewnej chwili Caleb podleciał ku jednemu z nich i wylądował łagodnie za wielkim drzewem, z dala od spojrzeń jakichkolwiek przechodniów.
Rozejrzała się i zauważyła, że zabrał ją do ogromnego, wytwornego parku z ogrodem, który zdawał się rozpościerać na dziesiątki mil tuż przy brzegu rzeki.
– Tuilerie – powiedział Caleb. – Dokładnie takie samo, jak w dwudziestym pierwszym wieku. Nic się nie zmieniło. Nadal najbardziej romantyczne miejsce w Paryżu.
Wyciągnął rękę z uśmiechem i chwycił jej dłoń. Zaczęli iść niespiesznie jedną ze ścieżek wijących się przez cały ogród. Nigdy jeszcze nie była taka szczęśliwa.
Tak bardzo paliła się, by spytać go o tyle rzeczy. Nie mogła doczekać się, by powiedzieć mu wszystko. I nie wiedziała, od czego zacząć. Ale od czegoś musiała, więc pomyślała, że wspomni o tym, co ostatnio przyszło jej na myśl.






