Przysięga Braci

- -
- 100%
- +
– Ten róg może nas wydać – powiedział Strom do Ereca.
– Komu? – zapytał Erec.
– Nie wiemy kto czai się we mgle. – odpowiedział jego brat.
Erec pokręcił głową.
– Być może, – rzekł – a jednak w chwili obecnej, największym zagrożeniem dla siebie jesteśmy my sami. Jeśli się zderzymy, cała flota może pójść na dno. Musimy dąć w rogi dopóki nie opadną mgły. W ten sposób możemy się ze sobą porozumiewać – i, co ważniejsze, pilnować, aby zanadto się od siebie nie oddalić.
Spomiędzy mgły dobył się dźwięk innego rogu – jeden ze statków Ereca odpowiadał, potwierdzając swoją lokalizację.
Alistair spojrzała we mgłę i zaczęła się zastanawiać. Wiedziała, że przed nimi jeszcze daleka droga. Że znajdują się na drugim końcu świata. Zastanawiała się czy zdołają na czas dotrzeć do Gwendolyn i Thora, jej brata. Zastanawiała się jak długo sokołom zajęło dotarcie do nich z tą wiadomością. I czy oni w ogóle jeszcze żyją. Zastanawiała się, co się stało z jej ukochanym Kręgiem. Nad tym, jak okropna śmierć spotkała wszystkich jego mieszkańców – umarli na obcych ziemiach, daleko od swojej ojczyzny.
– Imperium znajduje się po drugiej stronie świata, panie – powiedziała Alistair do Ereca. – To będzie długa podróż. Dlaczego ciągle stoisz tutaj, na pokładzie. Dlaczego nie zjedziesz na dół i nie zaznasz nieco snu. Nie spałeś od kilku dni – powiedziała, patrząc na jego ciemne, podkrążone oczy.
Pokręcił głową.
– Dowódca nigdy nie śpi – powiedział. – A poza tym, już prawie jesteśmy u celu.
– U celu? – zapytała ze zdumieniem.
Erec skinął głową i spojrzał we mgłę.
Popatrzyła w tym samym kierunku, ale niczego tam nie dojrzała.
–Wyspa Głazów, – powiedział – nasz pierwszy przystanek.
– Ale jak to? – zapytała. – Po co będziemy się zatrzymywać, przed dotarciem do Imperium?
– Potrzebujemy większej floty – wtrącił się Strom, wyręczając swojego brata. – Nie możemy przeciwstawić się Imperium mając zaledwie kilkadziesiąt statków.
– I znajdziemy flotę na Wyspie Głazów? – zapytała Alistair.
Erec skinął głową.
– Może – powiedział. – Tutejsi Wyspiarze mają statki i ludzi. I to w większej ilości, niż my. Gardzą Imperium. A w przeszłości służyli memu ojcu.
– Ale dlaczego mieliby ci pomóc teraz? – spytała zdziwiona. – Kim są ci ludzie?
– To najemnicy – odpowiedział Strom. – Twardzi ludzie, ukształtowani przez szorstką wyspę i wzburzone morze. Walczą tylko za najwyższe stawki.
– Piraci – rzekła Alistair z dezaprobatą, kiedy zrozumiała o kim mowa.
– Nie do końca – odpowiedział Strom. – Piraci walczą dla łupów. Ludzie z Wyspy Głazów żyją dla zabijania.
Alistair spojrzała wnikliwie na Ereca i zobaczyła w jego twarzy, że była to prawda.
– Czy szlachetnym jest walczenie o prawdę i sprawiedliwość mając u boku piratów? – spytała. – Najemników?
– Szlachetnym jest wygranie wojny. – odpowiedział Erec. – I walka w słusznej sprawie, takiej jak nasza. Sposoby prowadzenia tych walk, nie zawsze muszą być tak szlachetne, jakbyśmy sobie tego życzyli. Cel uświęca środki.
– Nie jest szlachetne umieranie – dodał Strom. – A o tym co jest szlachetne, decydują zwycięzcy, nie przegrani.
Alistair zmarszczyła czoło. Erec odwrócił się do niej.
– Nie każdy jest tak szlachetny jak ty, moja pani – powiedział. – Czy jak ja. Świat nie działa w ten sposób. Nie tak wygrywa się wojny.
– Czy można zaufać takim ludziom? – zapytała go wreszcie.
Erec westchnął i odwrócił się w stronę horyzontu. Położył ręce na biodrach i patrząc w dal, zastanawiał się dokładnie nad tym samym.
– Mój ojciec im zaufał – powiedział wreszcie. – A przed nim jego ojciec. Nigdy ich nie zawiedli.
– A czy to oznacza, że nie zawiodą również ciebie – zapytała.
Erec wpatrywał się w horyzont – w pewnym momencie mgła zaczęła powoli ustępować. Teraz przebijało się przez nią słońce. Perspektywa mocno się zmieniła, widoczność znacznie poprawiła. Nagle serce Alistair zaczęło bić dużo mocniej – w oddali zobaczyła bowiem ląd. Oto na horyzoncie wznosiła się wyspa o potężnych klifach. Wyrastała wprost w niebo. Wydawało się, że nie ma tu miejsca, do którego można by przybić, żadnej plaży, żadnego wejścia. W pewnym momencie Alistair popatrzyła w górę i zobaczyła łuk. Wrota wykute w górskiej skale. Fale roztrzaskiwały się tuż naprzeciw. Było to duże i imponujące wejście, strzeżone przez żelazne kraty, bramy te zostały wydrążone w skalnym murze. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego.
Erec patrzył w dal, przyglądał się temu, co widział. Promienie słoneczne opierały się na wrotach. Oświetlały je, jakby były one przejściem do innego świata.
– Zaufanie, pani, – odpowiedział wreszcie – jest dzieckiem potrzeby, nie zaś woli. I jest to bardzo niebezpieczna rzecz.
CHAPTER SEVEN
Darius stał na polu bitwy, trzymając w ręku stalowy miecz. Obracał się wokoło, przyglądając się krajobrazowi. To było całkowicie surrealistyczne. Pomimo tego, że wszystko widział na własne oczy, trudno było mu uwierzyć w to, co się właśnie stało. Pokonali Imperium. On, sam, w towarzystwie kilku setek miejscowych, bez żadnej prawdziwej broni plus kilkuset mężczyzn Gwendolyn – wspólnie pokonali zawodową armię Imperium, składającą się z setek żołnierzy. Tamci posiadali najlepsze zbroje, dzierżyli najdoskonalszą broń i mieli do swojej dyspozycji zerty. A on, Darius, ledwie uzbrojony, poprowadził ludzi do bitwy i ich wszystkich pokonał. To było ich pierwsze zwycięstwo nad Imperium w historii.
Tutaj, w tym miejscu, w którym spodziewał się umrzeć w obronie honoru Loti, stał teraz jako zwycięzca.
Jako zdobywca.
Kiedy Darius bliżej przyjrzał się pobojowisku, zobaczył, że pomiędzy zwłokami imperialistów leżą ciała jego własnych ludzi. Wokół leżały dziesiątki martwych mieszkańców wioski. Jego radość została stłumiona przez smutek i żal. Napiął mięśnie i poczuł własne świeże rany. Miecz prześlizgnął się po jego bicepsach i udach, na plecach czuł też ranę po uderzeniu batem. Pomyślał o zemście, która za to nadejdzie – wiedział, że ich zwycięstwo miało swoją cenę.
Ale z drugiej strony, zamyślił się, wszystko to zrobił w imię wolności.
Darius wyczuł ruch i się odwrócił – zobaczył, że w jego kierunku zmierzają Raj i Desmond. Obaj byli ranni, ale, co Darius przyjął z wielką ulgą, żywi. Dostrzegł w ich oczach inne spojrzenie, teraz patrzyli na niego inaczej – wszyscy jego ludzie patrzyli na niego inaczej. Spoglądali na niego z szacunkiem – nawet więcej niż z szacunkiem, w ich oczach malował się podziw. Był teraz niczym żywa legenda. Wszyscy widzieli co zrobił, samodzielnie stając przed armią Imperium. I ostatecznie ją pokonując.
Nie patrzyli już na niego jak na chłopca. Teraz widzieli w nim lidera. Wojownika. Było to spojrzenie, którego nigdy nie spodziewał się ujrzeć ze strony tych starszych chłopców, ze strony całego swojego ludu. Zawsze był tym, na którego nie zwracano uwagi, chłopcem, po którym niczego się nie spodziewano.
Do Raja i Desmonda dołączyły dziesiątki jego braci broni, którzy szli teraz w jego kierunku. Chłopcy z którymi ćwiczył i trenował dzień po dniu. Było ich może pięćdziesięciu. Otrząsnęli się z ran, wstali na nogi i zbierali się wokół niego. Wszyscy patrzyli na niego, stojącego tam ze stalowym mieczem w ręku i całego w ranach. Patrzyli na niego z podziwem. I z nadzieją.
Raj wystąpił do przodu i go objął. Jego pozostali towarzysze broni również do niego podchodzili i po kolei go ściskali.
– To było lekkomyślne – powiedział Raj z uśmiechem. – Nie sądziłem, że stać cię na coś takiego.
– Byłem pewien, że się poddasz – rzekł Desmond.
– Ledwie potrafię uwierzyć, że wszyscy tutaj stoimy – dodał Luzi.
Rozejrzeli się w zadumie, analizując krajobraz, wpatrując się, jakby zostali porzuceni na jakiejś innej planecie. Darius spojrzał na wszystkie te martwe ciała, na połyskujące w słońcu pancerze i broń. Usłyszał skrzeczenie ptaków, spojrzał w niebo i zobaczył, że sępy już krążą w górze.
– Weźcie ich broń – powiedział Darius, przejmując dowodzenie. Uczynił to niskim głosem, niższym niż ten, którego dotąd używał. W głosie tym niósł się autorytet, którego nigdy wcześniej w sobie nie dostrzegał – i pochowajcie naszych poległych.
Jego ludzie posłuchali, rozeszli się po polu bitwy – podchodzili po kolei do każdego żołnierza i po kolei odbierali im broń, każdy starał się wybrać jak najlepiej – niektórzy brali miecze, inni maczety, cepy bojowe, sztylety, siekiery i młoty. Darius trzymał w ręki miecz, który odebrał wcześniej dowódcy. Podziwiał go w słońcu. Podziwiał jego wagę, analizował rękojeść i ostrze. Prawdziwa stal. Nigdy nie spodziewał się, że kiedykolwiek w życiu będzie w posiadaniu takiego przedmiotu. Chłopak miał zamiar zrobić z niego odpowiedni użytek, zabić nim tylu ludzi Imperium, ilu tylko będzie w stanie.
– Darius! – usłyszał głos, który doskonale znał.
Odwrócił się i zobaczył jak Loti przedziera się przez tłum. W oczach miała łzy. Biegła do niego, mijając wszystkich innych. Rzuciła się na niego, mocno go objęła i ściskała z całej siły. Jej gorące łzy spływały po jego szyi.
On również mocno ją przytulił.
– Nigdy tego nie zapomnę – powiedziała szlochając, ściskała go ciągle, szeptając mu słowa do ucha. – Nigdy nie zapomnę tego, co dzisiaj zrobiłeś.
Pocałowała go, a on ten pocałunek odwzajemnił. Płakała i śmiała się w tym samym czasie. Dariusowi tak bardzo ulżyło, kiedy zobaczył, że Loti żyje. Cieszył się, że może trzymać ją w ramionach i że ten koszmar się skończył, przynajmniej na razie. Póki co Imperium nie mogło jej tknąć. Kiedy ją tulił, zdał sobie sprawę, że znów zrobiłby dla niej to samo i to wiele razy.
– Bracie – dał słyszeć się głos.
Ku swojej radości zobaczył swoją siostrę, Sandarę. Szła w jego kierunku z Gwendolyn i mężczyzną, którego kochała, z Kendrickiem. Darius dostrzegł, że z ramienia Kendricka sączy się krew, zobaczył też świeże wgniecenia na jego zbroi i mieczu – poczuł w stosunku do niego ogromną wdzięczność. Wiedział, że gdyby nie Gwendolyn, Kendrick i ich wojsko, jego ludzie polegliby dziś na polu bitwy.
Loti odsunęła się, a Sandara podeszła do przodu i objęła Dariusa, który odwzajemnił jej uścisk.
– Mam wielki dług wobec was wszystkich – powiedział Darius, spoglądając na nich. – Ja i wszyscy moi ludzie. Wróciliście po nas, chociaż wcale nie musieliście tego robić. Jesteście prawdziwymi wojownikami.
Kendrick wystąpił do przodu i położył dłoń na ramieniu Dariusa.
– To ty jesteś prawdziwym wojownikiem. Wykazałeś się ogromnym męstwem podczas dzisiejszej walki. Bóg wynagrodził cię za to zwycięstwem.
Gwendolyn również podeszła do przodu, chłopak ukłonił się jej, a ona odpowiedziała na jego ukłon.
– Sprawiedliwość zwyciężyła dziś zło i brutalność – powiedziała. – Z wielu powodów, oglądanie twojego dzisiejszego zwycięstwa było dla mnie ogromną przyjemnością i cieszę się, że mieliśmy szansę być częścią tej chwili. Jestem pewna, że mój mąż, Thorgrin, również byłby z tego zadowolony.
– Dziękuję pani – powiedział poruszony. – Słyszałem wiele wspaniałych rzeczy o Thorgrinie i mam nadzieję, że kiedyś uda mi się go poznać.
Gwendolyn skinęła głową.
– A co zamierzasz, jeśli chodzi o przyszłość twojego ludu? – zapytała.
Darius pomyślał co odpowiedzieć i zrozumiał, że nie ma zielonego pojęcia. Jak dotąd w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Szczerze mówiąc, nie sądził, że uda mu się przeżyć dzisiejszy dzień.
Zanim zdążył odpowiedzieć, powstało nagłe zamieszanie. Z tłumu wyłoniła się twarz, którą Darius doskonale znał – w jego kierunku zmierzał Zirk, jeden z jego trenerów. Był zakrwawiony, nie miał na sobie koszulki, co eksponowało jego pokaźne mięśnie. Podążało za nim pół tuzina mężczyzn wchodzących w skład starszyzny i dość pokaźna ilość innych mieszkańców wioski. Zirk nie wyglądał na zbyt zadowolonego.
Protekcjonalnie spojrzał z góry na Dariusa.
– I co, jesteś z siebie dumny? – zapytał z dezaprobatą. – Zobacz, co narobiłeś. Zobacz ilu naszych ludzi dziś tutaj zginęło. Wszyscy umarli bezsensowną śmiercią. Byli dobrymi ludźmi, a teraz są martwi – przez ciebie. Wszystko przez twoją dumę, pychę i miłość do tej dziewczyny.
Darius poczerwieniał ze złości. Zirk zawsze zachowywał się w ten sposób w stosunku do niego. Z jakiegoś powodu czuł się zagrożony przez Dariusa.
– Nie są martwi z mojego powodu – odpowiedział Darius. – Dzięki mnie mieli szansę żyć. Prawdziwie żyć. Zginęli z ręki Imperium, nie z mojej.
Zirk pokręcił głową.
– Nieprawda – odparł. – Jeśli byś się poddał, tak jak ci kazaliśmy, dziś nie mielibyśmy jedynie kciuków. Zamiast tego, część z nas utraciło swoje życie. Ich krew jest na twoich rękach.
– Nie masz pojęcia o czym mówisz! – krzyknęła Loti, broniąc chłopaka. – Wszyscy mieliście za mało odwagi, aby uczynić to, co zrobił za was Darius!
– Myślicie, że tak się to skończy? – kontynuował Zirk. – Imperium ma za sobą miliony mężczyzn. Zabiliście kilku. I co z tego? Kiedy się dowiedzą, wrócą z wielokrotnie większą siłą. I następnym razem, absolutnie każdy z nas zostanie zaszlachtowany, a wcześniej będziemy torturowani. Podpisałeś wyrok śmierci na nas wszystkich.
– Mylisz się! – krzyknął Raj. – Darius dał ci w życiu szansę. Szansę bycia honorowym. Dał ci zwycięstwo, na które nie zasługujesz.
Zirk odwrócił się do Raja, krzywiąc się.
– To są działania naiwnego i lekkomyślnego chłopca – odpowiedział. – Czy też grupy chłopców, którzy powinni słuchać starszyzny. Nigdy nie powinienem trenować żadnego z was!
– Otóż nie! – wrzasnął Loc, stając obok Loti. – To są działania mężczyzny. Mężczyzny, który sprawił, że obecni tu chłopcy również stali się mężczyznami. Ty tylko udajesz, ale tak naprawdę nie jesteś mężczyzną. To nie wiek świadczy o tym, kto jest mężczyzną, a odwaga i męstwo.
Zirk cały poczerwieniał, skrzywił się patrząc na niego, zacisnął dłoń na rękojeści swojego miecza.
– A mówi to kaleka – odpowiedział Zirk, stając wyzywająco naprzeciw niego.
Bokbu wystąpił z tłumu i wyciągnął dłoń, powstrzymując Zirka.
– Nie widzicie co Imperium z nami robi? – powiedział Bokbu. – Tworzą między nami podziały. Ale my jesteśmy jednym ludem. Ludem zjednoczonym w konkretnej sprawie. To oni są naszymi wrogami, a nie my sami. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy się zjednoczyć.
Zirk położył ręce na swoich biodrach i spojrzał na Dariusa.
– Jesteś tylko głupim chłopcem, który rzuca wielkimi słowami – powiedział. – Nigdy nie uda ci się pokonać Imperium. Nigdy. I nie jesteśmy zjednoczeni. Nie zgadzamy się z tym, co dzisiaj zrobiłeś. Nikt z nas się nie zgadza – powiedział wskazując na przedstawicieli starszyzny i grupę miejscowych, która przyszła tu wraz z nim. – Zjednoczenie z tobą oznacza śmierć, a nam zależy na tym, aby przeżyć.
– I w jaki sposób macie zamiar to zrobić? – odparował ze złością Desmond, stając przy boku Dariusa.
Zirk poczerwieniał, ale się nie odezwał. Dla Dariusa było oczywiste, że Zirk nie ma żadnego planu, podobnie jak pozostali. Że przemawiały przez niego strach, frustracja i bezsilność.
Bokbu wreszcie wystąpił naprzód i stanął pomiędzy nimi, rozładowując napięcie. Wszystkie oczy były teraz zwrócone na niego.
– Obaj macie rację i obaj się mylicie – powiedział. – Tym, co się teraz liczy, jest przyszłość. Darius, jaki masz plan?
Darius czuł, że wszystkie oczy patrzą w jego kierunku, a wokół zapanowała napięta cisza. Zaczął się zastanawiać, a w jego głowie powoli zaczynał formować się plan. Wiedział, że teraz można obrać tylko jedną drogę. Stało się zbyt wiele, aby istniała jakakolwiek alternatywa.
– Zaprowadzimy tę wojnę na próg Imperium – zawołał z entuzjazmem. – Zanim zdążą się zorganizować, sprawimy, że będą musieli zapłacić za swoje czyny. Wyzwolimy pozostałych niewolników i stworzymy armię. Pokażemy im, co to znaczy cierpieć. Może i stracimy życie, ale umrzemy jako wolni ludzie, walczący za swoją sprawę.
Wokół rozległ się doniosły wiwat, który dochodził głównie zza pleców Dariusa. Krzyczała zdecydowana większość jego ludu. Większość z nich pokładała w nim ogromną nadzieję. Niewielka grupa, która stała za Zirkiem, zaczęła się niepewnie rozglądać.
Zirk, pozostający w wyraźnej mniejszości, był wściekły. Puścił rękojeść swojego miecza, odwrócił się i ostentacyjnie odszedł, znikając w tłumie. Niewielka grupa miejscowych podążyła za nim.
Bokbu wystąpił do przodu i z pełną powagą spojrzał na Dariusa. Jego twarz pełna była zmartwień, wiek wyrył na jego twarzy zmarszczki, które widziały zbyt wiele. Patrzył na chłopaka oczyma pełnymi mądrości, ale i strachu.
– Nasi ludzie powierzyli się dziś twojemu przywództwu – powiedział ze spokojem. – To święta posługa. Nie strać ich zaufania. Jesteś młody, jak na kogoś kto ma poprowadzić armię. Jednak zadanie to zostało powierzone właśnie tobie. Rozpocząłeś tę wojnę. Teraz musisz ją zakończyć.
*Gwendolyn wystąpiła naprzód, a mieszkańcy wioski zaczęli się rozstępować. Wraz z nią szli Kendrick i Sandara, a także Steffen, Brandt, Atme, Aberthol, Stara oraz dziesiątki jej ludzi. Spojrzała z szacunkiem na Dariusa. Dostrzegła w jego oczach wdzięczność za to, że zdecydowała się wesprzeć go dziś na polu bitwy. Po ich zwycięstwie czuła się usprawiedliwiona. Wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, jakkolwiek trudna by ona była. Straciła dziś tutaj dziesiątki swoich ludzi i odczuwała ogromny żal z powodu tej straty. Jednak wiedziała, że gdyby nie zawrócili, zarówno Darius, jak i wszyscy pozostali byliby teraz martwi.
Widząc Dariusa, który tak dzielnie stanął do walki z Imperium, Gwen pomyślała o Thorgrinie, a na samą myśl o nim zaczęło krwawić jej serce. Zdecydowanie chciała nagrodzić odwagę tego chłopca, niezależnie od konsekwencji takiej decyzji.
– Jesteśmy gotowi, aby wesprzeć cię w walce o twoją sprawę – powiedziała Gwendolyn. Zwróciła tymi słowami uwagę Dariusa, Bokbu i wszystkich pozostałych, mieszkańcy wioski odwrócili się w jej kierunku. – Przygarnęliście nas, kiedy byliśmy w potrzebie, a teraz my stoimy tutaj, gotowi wspomóc was w chwili, w której tego potrzebujecie. Powierzamy wam siebie, powierzamy się waszej sprawie. Ostatecznie jest to bowiem również nasza sprawa. Chcielibyśmy powrócić do naszej ojczyzny jako wolni ludzie. Chcemy wyzwolić nasze ziemie spod obcego jarzma. Wszyscy zmagamy się z tym samym okupantem.
Darius spojrzał na nią wyraźnie poruszony. Bokbu wyszedł na środek grupy, która przyglądała jej się w napiętym milczeniu. Zgromadzeni obserwowali to, co się dzieje.
– Przekonaliśmy się dzisiaj, jak wspaniałą decyzję podjęliśmy, postanawiając przyjąć was pod nasz dach – powiedział z dumą. – Wynagrodziliście to nam dużo bardziej, niż kiedykolwiek mogliśmy się tego spodziewać. Wasza reputacja, reputacja ludzi Kręgu, jako wielkich wojowników, jest w pełni zasłużona. Będziemy wam za to wszystko dozgonnie wdzięczni.
Wziął głęboki oddech.
– Potrzebujemy waszej pomocy – kontynuował. – Jednak wcale nie potrzebujemy więcej ludzi do walki. To, że wasi mężczyźni wesprą nas na polu bitwy, wcale nie wystarczy. Nie w wojnie, która ma nadejść. Jeśli rzeczywiście chcecie nam pomóc, to tym, czego w istocie od was potrzebujemy jest znalezienie posiłków. Jeśli będziemy mieć szansę na walkę, będziemy potrzebować dziesiątek tysięcy mężczyzn, którzy będą stanowić nasze wsparcie.
Gwen spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczyma.
– I gdzie mamy znaleźć tych dziesiątki tysięcy rycerzy?
Bokbu popatrzył na nią ponuro.
– Jeśli gdzieś w Imperium istnieje miasto wolnych ludzi, miasto, które zechciałoby przyjść nam z pomocą – co stanowi wielką niewiadomą – to leży ono w Drugim Kręgu.
Gwen spojrzała na niego zupełnie zdezorientowana.
– O co nas prosisz? – zapytała.
Bokbu popatrzył na nią z największą powagą.
– Jeśli naprawdę chcecie nam pomóc, – powiedział – proszę, abyście podjęli się niewykonalnej misji. Proszę, abyście zrobili coś, co będzie nawet trudniejsze i bardziej niebezpieczne, niż dołączenie do nas na polu walki. Proszę was, abyście podążyli za swoim pierwotnym planem, na misję, w którą mieliście zamiar dzisiaj wyruszyć. Proszę was, abyście przeszli przez Wielkie Pustkowie, dotarli do Drugiego Pierścienia, a jeśli dojdziecie tam żywi, jeśli to miejsce w ogóle istnieje, abyście przekonali ich armie do walki w naszej sprawie. To jedyny sposób, w jaki jesteśmy w stanie wygrać tę wojnę.
Patrzył na nią gorzkim wzrokiem, w ciszy tak absolutnej, że Gwen słyszała wiatr, który szeleścił na pustyni.
– Nikt nigdy nie przeszedł przez Wielkie Pustkowie – kontynuował. – Nikt nigdy nawet nie potwierdził istnienia Drugiego Kręgu. Jest to zupełnie niewykonalne zadanie. To marsz samobójców. Proszenie was o to, jest dla mnie bardzo trudne. A jednak to właśnie to, czego w tej chwili najbardziej potrzebujemy.
Gwendolyn wnikliwie przyjrzała się Bokbu, zauważyła jak poważnie podchodzi do tego, co mówi. Długo rozważała jego słowa.
– Zrobimy to, co konieczne – powiedziała. – To, co najlepiej przysłuży się waszej sprawie. Jeśli sojusznicy znajdują się po drugiej stronie Wielkiego Pustkowia, to tak właśnie trzeba. Pójdziemy tam. I wrócimy z armią, która będzie na nasze rozkazy.
Bobku miał łzy w oczach. Podszedł do przodu i uścisnął Gwendolyn.
– Jesteś wspaniałą Królową – powiedział. – Twoi ludzie są niezwykłymi szczęściarzami, że cię mają.
Gwen odwróciła się do swoich ludzi i popatrzyła na nich solennie, ale i zdecydowanie. Wiedziała, że podążą za nią, cokolwiek rozkaże.
– Przygotujcie się do odejścia – powiedziała. – Przemierzymy Wielkie Pustkowie. Znajdziemy Drugi Krąg, albo umrzemy próbując.
*Sandara była zupełnie rozdarta patrząc na Kendricka i jego ludzi, przygotowujących się do podróży przez Wielkie Pustkowie. Z drugiej strony stał Darius i wszyscy jej ludzie. Ludzie, z którymi się wychowała, jedyni ludzie, których kiedykolwiek znała. Przygotowywali się do opuszczenia swojej wioski i wyprawę na wojnę z Imperium. Czuła kłucie w dołku i nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić. Nie mogła znieść faktu, że Kendrick zniknie na zawsze, nie mogła znieść też myśli, że mogłaby opuścić swój lud.
Kendrick skończył przygotowywać swoją broń i ostrzyć miecz. Spojrzał w górę i spotkał jej oczy. Wydawało się, że wie, o czym myśli Sandara – zawsze wiedział. Dostrzegła ból w jego wzroku. I nieufność, nie winiła go, wszak cały ten czas, kiedy byli w Imperium, trzymała dystans. Mieszkała w wiosce, a on w jaskiniach. Miała zamiar uszanować wolę starszyzny i nie wchodzić w małżeństwo z przedstawicielem innej rasy.
A jednak, zrozumiała teraz, w ten sposób nie szanowała miłości. Co jest ważniejsze? Uszanować rodzinne prawa, czy swoje serce? To pytanie dręczyło ją codziennie.
Kendrick podszedł do niej.
– Rozumiem, że zostaniesz tutaj ze swoimi ludźmi? – zapytał z rezerwą w głosie.
Spojrzała na niego, rozdarta, udręczona, i nie wiedziała co odpowiedzieć. Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie. Poczuła jak zamarza w tym miejscu i czasie, jak jej stopy wpuszczają korzenie w pustynną glebę.
Nagle pojawił się obok niej Darius.
– Siostro – powiedział.
Odwróciła się i skinęła głową. Była wdzięczna, że im przeszkodził. Zarzucił ręce wokół jej ramion i spojrzał na Kendricka.
– Kendricku – powiedział.
Ten z szacunkiem skinął głową.
– Wiesz jak wielką miłością cię darzę, – kontynuował Darius mówiąc do Sandary – samolubnie, życzyłbym sobie, abyś została wśród nas.
Wziął głęboki oddech.
– A jednak chciałbym cię prosić, abyś wyruszyła z Kendrickiem.
Sandara spojrzała na niego zszokowana.
– Ale dlaczego? – zapytała.
– Widzę miłość, którą go darzysz. I którą on darzy ciebie. Miłość taka jak ta, nie zdarza się dwa razy w życiu. Powinnaś podążać za swoim sercem, niezależnie od tego, co pomyślą twoi ludzie, niezależnie od naszych praw. To właśnie miłość liczy się najbardziej.
Sandara spojrzała na swojego młodszego brata. Była poruszona, zaimponowała jej jego mądrość.
– Naprawdę dojrzałeś, odkąd cię opuściłam – powiedziała.
– Nie waż się porzucać swojego ludu i nie waż się odchodzić z nim – usłyszeli nagle surowy głos.
Sandara odwróciła się i zobaczyła Zirka, który podsłuchał i rozmowę i szedł teraz w ich kierunku wraz z kilkoma przedstawicielami starszyzny.
– Twoje miejsce jest tutaj, wśród nas. Jeśli odejdziesz z tym mężczyzną, nie będziesz już tu mile widziana.
– A tobie co do tego? – zapytał wściekły Darius, stając w jej obronie.
– Ostrożnie, Darius, ostrożnie – powiedział Zirk. – Możesz chwilowo dowodzić tą armią, ale nie dowodzisz nami wszystkimi. Nie próbuj wypowiadać się w imieniu naszego ludu.
– Mówię teraz w imieniu mojej siostry – powiedział Darius – i będę wypowiadał się w imieniu każdego, kogo tylko zechcę.