Przysięga Braci

- -
- 100%
- +
Sandara zauważyła, że Darius zacisnął słoń na rękojeści swojego miecza i gapił się na Zirka. Czym prędzej wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego nadgarstku.
– To moja decyzja – powiedziała do Zirka. – I w zasadzie już ją podjęłam – dodała. Przeszła przez nią fala oburzenia, która sprawiła, że momentalnie podjęła decyzję. Nie pozwoli tym ludziom, aby zdecydowali za nią. Pozwalała starszym kierować swoim życiem, odkąd tylko pamięta. A teraz nadszedł czas, aby to zmienić.
– Kendrick jest moją miłością – powiedziała odwracając się do Kendricka, który patrzył na nią z zaskoczeniem. Kiedy wypowiedziała te słowa, wiedziała, że są one prawdzie. Poczuła do niego przypływ ogromnej miłości. Dopadło ją również poczucie winy, że nie wybrała go wcześniej. – Jego ludzie są moimi ludźmi. On należy do mnie, a ja do niego. I nic, nikt, ani wy, ani ktokolwiek inny, nie ma prawa nas rozdzielać.
Odwróciła się do Dariusa.
– Żegnaj bracie, – powiedziała – dołączę do Kendricka.
Darius uśmiechnął się szeroko, a Zirk skrzywił mocno.
– Nigdy więcej nie waż się spojrzeć nam w twarz – rzucił, następnie odwrócił się i odszedł, a przedstawiciele starszyzny poszli w jego ślady.
Sandara odwróciła się do Kendricka i zrobiła coś, co chciała zrobić odkąd tu przyjechali. Otwarcie go pocałowała, bez strachu, na oczach wszystkich. Wreszcie mogła wyrazić swoją miłość. Ku jej wielkiej radości, odwzajemnił jej pocałunek i wziął ją w ramiona.
– Dbaj o siebie braciszku – powiedziała Sandara.
– Ty również siostrzyczko. Jeszcze się spotkamy.
– W tym świecie, albo w innym – powiedziała.
Następnie Sandara odwróciła się, chwyciła Kendricka za rękę i oboje dołączyli do jego ludzi, zwracając się w stronę Wielkiego Pustkowia. Szli na pewną śmierć, ale Sandara była gotowa iść gdziekolwiek w świat, tak długo, dopóki u jej boku znajdował się Kendrick.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Godfrey, Akorth, Fulton, Merek i Ario, przebrani w peleryny Finian, szli lśniącymi ulicami Volusii. Wszyscy mieli się na baczności, szli w skupieniu i dużym napięciu. Godfrey już dawno wytrzeźwiał. Teraz przemieszczał się nieznanymi ulicami, a złote worki kołysały się przy jego pasie. Przeklinał się w myślach, że zgłosił się do wypełnienia tej misji. Cały czas starał się skupić na tym, co dalej zrobić. Oddałby wszystko za coś do picia.
Jakim beznadziejnym i kretyńskim pomysłem było przyjście tutaj. Dlaczego, do cholery, miał ten idiotyczny przypływ rycerskości? A zresztą, czy to w ogóle była rycerskość? Chwila kierowania się pasją, bezinteresownością, szaleństwem. Wszystko to sprawiło, że miał teraz sucho w gardle, głowa pulsowała mu z bólu, a ręce całe mu się trzęsły. Nienawidził tego uczucia, nienawidził każdej sekundy tego stanu. Żałował, że nie trzymał gęby na kłódkę. Rycerskość nie była dla niego.
A może była?
Niczego na tym świecie nie był już pewien. Jedyne co wiedział na pewno to to, że chce przetrwać, przeżyć, napić się, być gdziekolwiek, byle nie tutaj. Oddałby teraz wszystko za kufel piwa. Oddałby możliwość wykonania najbardziej heroicznego zadania na świecie za jedną pintę ale.
– I komu dokładnie mamy zapłacić? – zapytał Merek, zbliżając się do Godfreya, podczas ich wspólnego marszu ulicami miasta.
Godfrey wysilił swój udręczony umysł.
– Potrzebujemy kogoś, kto należy do ich armii – odrzekł wreszcie. – Jakiegoś dowódcę, ale nie za wysokiego stopniem. Kogoś komu na złocie zależy bardziej, niż na zabijaniu.
– A gdzie znajdziemy taką osobę? – spytał Ario. – Chyba za bardzo nie możemy skierować się wprost do ich koszar?
– Z mojego doświadczenia wynika, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym znajdziemy kogoś o wątpliwej moralności – powiedział Akorth. – Jakaś karczma.
– Wreszcie mówisz… – powiedział Fulton. – Wreszcie ktoś tu mówi z sensem.
– Moim zdaniem to jest beznadziejny pomysł – odparował Ario. – Wynika mi z tego, że po prostu masz ochotę się napić.
– Jasne, że mam – powiedział Akorth. – I nie za bardzo wiem, co w tym złego.
– I jak to sobie wyobrażasz? – nie ustępował Ario. – Myślisz, że wejdziesz sobie do karczmy, znajdziesz dowódcę i tak go przekupisz? Myślisz, że to takie łatwe?
– Hmmm, w końcu dzieciak ma w czymś rację – wtrącił się Merek. – To nie jest dobry pomysł. – Spojrzą na nasze złoto, zabiją nas i całe je sobie wezmą.
– I właśnie dlatego nie weźmiemy ze sobą złota – zadecydował Godfrey.
– Cooo? – zapytał Merek, zwracając się do Godfreya. – W takim razie co z nim zrobimy?
– Ukryjemy je – odpowiedział Godfrey.
– Ukryjemy całe to złoto? – spytał Ario. – Oszalałeś? Mamy go zbyt wiele. Wystarczy, aby kupić pół miasta.
– I właśnie dlatego je ukryjemy – powiedział Godfrey, któremu ten pomysł coraz bardziej się podobał. – Znajdziemy odpowiednią osobę, za odpowiednią cenę. Kogoś, komu będziemy mogli zaufać. I tej osobie powierzymy złoto.
Merek wzruszył ramionami.
– To jest robota głupiego. Od początku był to zły pomysł, a z każdą chwilą okazuje się jeszcze gorszy. Przystąpiliśmy do ciebie, Bóg jeden wie dlaczego. Zaprowadzisz nas do grobu.
– Przystąpiliście do mnie, ponieważ wierzycie w honor i odwagę – powiedział Godfrey. – Podążacie za mną, ponieważ w chwili, w której podjęliśmy się wykonania tej misji, staliśmy się braćmi. Kompanią braci. A bracia nigdy się nie opuszczają.
Wszyscy zamilkli i szli dalej. Godfrey zaskoczył samego siebie. Nie rozumiał w pełni tego aspektu swojej osobowości, ale co pewien czas wyłaniał się on na powierzchnię jego zachowań. Czy to ojciec przez niego przemawiał? A może on sam?
Skręcili za róg i rozpostarło się przed nimi miasto. Piękno tego miejsca po raz kolejny przytłoczyło Godfrey’a. Wszystko lśniło, ulice wysadzane złotem przeplatały się z pełnymi morskiej wody kanałami. Światło było wszędzie, odbijało się od złota, oślepiając chłopaka. Ulice tętniły tu życiem – zdumiony Godfrey wmieszał się w tłum. Co chwila ktoś go szturchał, starał się więc skupić na tym, aby trzymać głowę nisko, aby nie wykryli go żołnierze Imperium.
Żołnierze, we wszelkiego rodzaju zbrojach, maszerowali we wszystkich kierunkach. Pomiędzy nimi przemykali dostojnicy i obywatele Imperium – ogromni mężczyźni z łatwą do zidentyfikowania żółtą skórą i małymi rogami. Wielu z nich miało podstawki, na których sprzedawali różne towary na ulicach Volusii. Godfrey zobaczył tu też kobiety imperialnej rasy, pośród tych wszystkich mężczyzn po raz pierwszy widział kobiety. Były równie wysokie jak mężczyźni i miały równie szerokie ramiona. Były prawie tak duże jak co poniektórzy mężczyźni z Kręgu. Ich rogi były dłuższe, bardziej spiczaste i lśniły kolorem morskiego błękitu. Wyglądały bardziej dziko niż mężczyźni. Godfrey nie chciałby wdać się w bójkę, z którąkolwiek z nich.
– Skoro już tutaj jesteśmy, to może uda nam się zaciągnąć do łózka jakieś kobiety – powiedział Akorth, bekając.
– Myślę, że większą przyjemność sprawiłoby im podcięcie ci gardła – rzekł Fulton.
Akorth wzruszył ramionami.
– Może udałoby się namówić je do tego i tego – powiedział. – Przynajmniej człowiek umarłby szczęśliwy.
Tłum stawał się coraz gęstszy i spychał ich w różne ulice miasta. Godfrey cały się pocił, drżąc z niepokoju. Zmuszał się jednak, aby być silnym, odważnym. Aby myśleć o wszystkich tych ludziach w wiosce, o swojej siostrze, o tych, którzy potrzebowali pomocy. Przypomniał sobie, jak wielu ludzi los zależał właśnie od nich. Jeśli uda mu się wykonać tę misję, być może naprawdę będzie to miało znaczenie, być może naprawdę im wszystkim pomoże. Nie była to śmiała, chwalebna droga jaką podążali jego bracia wojownicy, ale była to jego własna droga, jedyna jaką znał.
Kiedy skręcili za kolejny róg, Godfrey wyjrzał daleko do przodu i zobaczył dokładnie to, czego szukał – w oddali, obok kamiennego budynku grupa mężczyzn biła się ze sobą, a zebrany wokół nich tłum dopingował ich zmagania. Wymieniali ciosy i potykali się w sposób jaki Godfrey rozpoznał w mgnieniu oka. Byli pijani. Pijani, pomyślał, na całym świecie wyglądają dokładnie tak samo. Była to bratnia cecha głupców. Ponad nimi zauważył niewielką czarną chorągiew, która powiewała w górze i od razu wiedział, co to jest.
– Tam – powiedział jakby patrzył na świątynię. – Tam jest to, czego szukamy.
– Najschludniej wyglądająca karczma jaką kiedykolwiek widziałem – powiedział Akorth.
Godfrey zauważył elegancką fasadę – nie sposób było się nie zgodzić z kolegą.
Merek wzruszył ramionami.
– Wszystkie karczmy wyglądają tak samo, kiedy już znajdziesz się w środku. Ich klienci będą tak samo pijani i tak samo głupi, jak w każdym innym miejscu na świecie.
– Moi ludzie – powiedział Fulton i oblizał usta jakby już czuł smak chłodnego ale.
– A w jaki sposób mamy zamiar się tam dostać? – zapytał Ario.
Godfrey spojrzał w dół i zobaczył to, czego się spodziewał – ulica kończyła się kanałem. Nie było szans, aby tamtędy przejść.
Patrzył jak mała, złota łódka przepływała u ich stóp, na pokładzie znajdowało się dwóch mężczyzn Imperium. Widział jak wyskakują, przywiązują liną łódź do brzegu i zostawiają ją tam, a sami udają się w miasto, w ogóle nie oglądając się do tyłu. Godfrey przyjrzał się ich zbrojom i zorientował się, że byli to dowódcy, którzy w najmniejszym stopniu nie musieli martwić się o swoją łódź. Doskonale wiedzieli, że nikt nie byłby tak głupi, aby ośmielić się ją ukraść.
Godfrey i Merek wymienili spojrzenia, doskonale wiedzieli, o co chodzi. Wielkie umysły, zrozumiał Godfrey, myślą w ten sam sposób. Albo przynamniej wielkie umysły, które odwiedziły lochy i podejrzane zaułki.
Merek wystąpił do przodu, wyciągnął swój sztylet i przeciął grubą linę. Następnie wszyscy po kolei wskoczyli na tę małą, złotą łódkę, która w odpowiedzi zakołysała się jak szalona. Godfrey odchylił się i odepchnął ich stopą od brzegu.
Sunęli po wodzie, kołysząc się na boki. Merek pochwycił długie wiosło i za jego pomocą sterował łodzią.
– To jakieś szaleństwo – powiedział Ario, patrząc w tył na dowódców. – W każdej chwili mogę wrócić.
Godfrey przytaknął, patrząc daleko przed siebie.
– W takim razie powinniśmy płynąć szybciej – powiedział.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Volusia stała pośród bezkresnej pustyni. Zielona gleba tego miejsca była wysuszona i popękana, twarda niczym głazy znajdujące się pod jej stopami. Władczyni patrzyła wprost przed siebie, kierując swój wzrok w stronę orszaku przybywającego z Dansk. Stała tam dumnie, tuzin jej najbliższych doradców znajdował się tuż za jej plecami i wspólnie mierzyli się z dwoma tuzinami typowych przedstawicieli Imperium. Ci byli wysocy, mieli szerokie ramiona, połyskującą żółtą skórę, błyszczące czerwone oczy i dwa małe rogi. Jedyna rzecz jaka odróżniała ludzi z Dansk to to, że na przestrzeni lat ich rogi zaczęły wyrastać na boki, a nie sterczały w górę.
Volusia spojrzała ponad ich ramionami i zobaczyła umiejscowione pośrodku pustyni miasto Dansk. Wysokie, niezwykle imponujące, wzrastające w niebo na sto stóp. Jego zielone mury, dokładnie w kolorze pustyni, wykonane były z kamieni bądź cegieł – Volusia nie potrafiła jednoznacznie określić budulca. Miasto zaprojektowane było w kształcie doskonałego okręgu, na szczycie murów znajdowały się balustrady. Co klika stóp rozmieszczeni byli tam żołnierze, rozglądający się w każdym kierunku, obserwujący, analizujący każdy skrawek pustyni. Miejsce wyglądało na nie do zdobycia.
Dansk położony był dokładnie na południe od Maltolis, w połowie drogi pomiędzy południową stolicą, a miastem szalonego Księcia. Była to twierdza usytuowana na skrzyżowaniu kluczowych dróg. Volusia wielokrotnie słyszała o tym miejscu od matki, ale nigdy tu nie była. Matka powtarzała zawsze, że nikt nie jest w stanie przejąć władzy nad Imperium, bez uprzedniego przejęcia władzy nad Danskiem.
Volusia spojrzała na ich przywódcę, który stał przed nią wraz ze swoim posłańcem. Był z siebie zadowolony i patrzył na nią z aroganckim uśmiechem. Wyglądał inaczej, niż pozostali. Wyraźnie było widać, że im dowodzi – budził wśród ludu zaufanie. Na twarzy miał więcej blizn niż inni, a jego dwa długie warkocze sięgały mu do pasa.
Stali w ten sposób, w ciszy, czekając aż odezwie się druga strona. Wokół nie było słychać żadnego dźwięku poza hulającym po pustyni wiatrem.
Musiał wreszcie zmęczyć się czekaniem i przemówił.
– A więc życzysz sobie wejść do naszego miasta? – zapytał. – Wraz ze swoimi ludźmi?
Volusia spojrzała na niego, dumna, pewna siebie i niewyrażająca emocji.
– Nie chcę wejść do waszego miasta, – powiedziała – chcę je przejąć. Przyszłam, aby zaoferować wam warunki na jakich będziecie mogli się poddać.
Przez kilka sekund patrzył na nią bez wyrazu, jakby starając się dokładnie przeanalizować to, co powiedziała. Następnie otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Odchylił się w tył i zaczął śmiać bez opamiętania. Volusia poczerwieniała ze wściekłości.
– My?! – powiedział. – Mamy się poddać?!
Śmiał się jak szalony, jakby właśnie usłyszał najśmieszniejszy dowcip na świecie. Volusia patrzyła na niego ze spokojem i zauważyła, że żaden z jego żołnierzy się nie śmieje – nawet się nie uśmiechali. Patrzyli na nią z powagą.
– Jesteś tylko młodą dziewczyną – powiedział wreszcie wyraźnie rozbawiony. – Nie wiesz nic o historii Danska, o naszej pustyni, o naszych ludziach. Gdyby było inaczej, wiedziałabyś, że nigdy się nie poddaliśmy. Ani nawet jeden raz. Nie przez ostatnich tysiąc lat. Nikomu. Nie poddaliśmy się nawet armii Atlowa Wielkiego. Dansk nigdy nie został podbity.
Jego uśmiech przekształcił się w grymas.
– A teraz przychodzisz ty, – powiedział – głupia młoda dziewczyna, która pojawia się znikąd z tuzinem żołnierzy i mówi, że mamy się poddać? Dlaczego miałbym cię teraz nie zabić, albo nie wtrącić cię do lochów? Myślę, że to raczej ty powinnaś negocjować warunki, na jakich się poddasz. Jeśli odprawię cię z kwitkiem, ta pustynia cię zabije. A jeśli cię wpuszczę, sam będę mógł cię zabić.
Volusia pozostawała spokojna, nie cofając się nawet na krok.
– Nie będę dwukrotnie powtarzać mojej oferty – powiedziała ze spokojem. – Poddajcie się teraz, a oszczędzę was wszystkich.
Patrzył na nią oniemiały, jakby właśnie do niego dotarło, że ona mówi poważnie.
– Kierują tobą złudzenia, młoda dziewczyno. Zbyt długo byłaś wystawiona na działanie słońca pustyni.
Popatrzyła na niego, a jej oczy pociemniały.
– Nie jestem młodą dziewczyną – odpowiedziała. – Jestem Volusia z wielkiego miasta Volusia. Jestem Bogini Volusia. A ty i wszystkie istoty na świecie są mi podległe.
Spojrzał na nią, jego wyraz twarzy uległ zmianie. Przyglądał się jej, jakby była szalona.
– Nie jesteś Volusią – powiedział. – Volusia jest starsza. Osobiście ją spotkałem. Było to wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. A jednak widzę pewne podobieństwo. Ty jesteś… jej córką. Tak, teraz to widzę. Dlaczego twoja matka nie przychodzi, aby z nami rozmawiać. Dlaczego przysyła ciebie, swoją córkę?
– Ja jestem Volusią – powiedziała. – Moja matka nie żyje. Zadbałam o to.
Jego wyraz twarzy stał się teraz poważny. Po raz pierwszy wydawał się niepewny.
– Być może byłaś w stanie zamordować swoją matkę, – powiedział – ale jesteś nierozważna, grożąc nam. Nie jesteśmy bezbronną kobietą, a twoi ludzie są daleko stąd. Byłaś naiwna, zapuszczając się tak daleko od swojego miasta. Wydaje ci się, że możesz przejąć nasze miasto mając przy sobie tuzin żołnierzy? – zapytał łapiąc za rękojeść swojego miecza, jakby rozważał zabicie jej.
Uśmiechnęła się powoli.
– Nie przejmę go z tuzinem żołnierzy, – powiedziała – ale z dwustoma tysiącami już tak.
Volusia wysoko w górę uniosła dłoń, w której trzymała Złote Berło. Podnosiła je coraz wyżej, nie odwracając wzroku od twarzy swojego rozmówcy. Kiedy to zrobiła, patrzyła jak dowódca posłańców Danska patrzy za nią, a w jego oczach pojawiają się zdziwienie i panika. Nie musiała odwracać się, aby sprawdzić, na co patrzył – a patrzył na kilkaset tysięcy maltolijskich żołnierzy, którzy na jej znak pojawili się na wzgórzu i zakryli całą przestrzeń, aż po horyzont. Teraz dowódca Danska zdał sobie sprawę, na co narażone jest jego miasto.
Całemu jego orszakowi włosy zjeżyły się ze strachu. Z przerażeniem patrzyli przed siebie, gotowi, by uciec i schronić się w swoim mieście.
– Armia maltolijska – powiedział ich dowódca, a w jego głosie po raz pierwszy dało się słyszeć strach. – Co oni tutaj robią? Z tobą?
Volusia uśmiechnęła się.
– Jestem boginią, – powiedziała – więc dlaczego nie mieliby mi służyć?
Spojrzał na nią teraz z wyrazem podziwu i zaskoczenia.
– Jednak wciąż nie odważysz się zaatakować Danska – powiedział drżącym głosem. – Jesteśmy pod bezpośrednią ochroną stolicy. Armia Imperium składa się z milionów żołnierzy. Jeśli przejmiesz nasze miasto, będą zobowiązani do odwetu. Wszyscy zostaniecie wyrżnięci w pień. Nie masz szans wygrać. Czy jesteś tak lekkomyślna? Bądź taka głupia?
Wciąż się uśmiechała, delektując się jego dyskomfortem.
– Może po trochu z każdego – powiedziała. – A może mam potrzebę wypróbowania mojej nowej armii i sprawdzenia na was jej możliwości. Macie niezwykłego pecha, że wasze miasto leży na drodze pomiędzy moimi ludźmi, a stolicą. A nic, absolutnie nic, nie stanie mi drodze.
Spojrzał na nią gniewnie, po czym uśmiechnął się szyderczo. Pomimo tego, po raz pierwszy, była w stanie dostrzec w jego oczach prawdziwą panikę.
– Przyszliśmy, aby omówić warunki, ale ich nie akceptujemy. Przygotowujemy się do wojny, jeśli właśnie tego sobie życzysz. Tylko pamiętaj – sama to na siebie ściągnęłaś.
Nagle krzyknął i spiął swojego zerta. Odwrócił się wraz z innymi i ruszył przed siebie galopem, a jego konwój zniknął w chmurze pyłu.
Volusia od niechcenia zeszła ze swojego zerta, podniosła dłoń i pochwyciła krótką, złotą włócznię, którą podał jej Soku, jej dowódca.
Podniosła jedną rękę, aby wyczuć wiatr, poczuła jego powiew, zmrużyła oko i wycelowała.
Następnie odchyliła się i rzuciła bronią.
Obserwowała jak włócznia leci w powietrzu wysokim łukiem, przez dobre pięćdziesiąt jardów, po czym usłyszała głośny krzyk i niezwykle satysfakcjonujący ją odgłos grotu przebijającego ludzkie ciało. Z zachwytem zobaczyła, że broń wbiła się dowódcy w plecy. Ten wrzasnął, spadł ze swojego zerta i wylądował na piasku pustyni, koziołkując jeszcze przez chwilę.
Jego towarzysze zatrzymali się i z przerażeniem spojrzeli w dół. Siedzieli na swoich zertach jakby zastanawiając się, czy się zatrzymać i go podnieść. Spojrzeli w tył i zobaczyli wszystkich ludzi Volusii, którzy maszerowali teraz w ich kierunku. Najwyraźniej ten pomysł nie wydał im się najlepszy. Odwrócili się i pogalopowali w stronę bram swojego miasta, pozostawiając własnego przywódcę leżącego na pustyni.
Volusia podjechała ze swoją świtą do umierającego przywódcy. Zeszła z zerta i stanęła przy boku mężczyzny. W oddali słyszała trzask żelaza, zauważyła, że jego ludzie dotarli do Danska. Zaraz za nimi spuszczono ogromną żelazną kratę, która się teraz zatrzasnęła. Ogromne, podwójne żelazne wrota miasta zatrzasnęły się, dopełniając metalową fortecę.
Volusia spojrzała w dół na umierającego przywódcę, który odwrócił się na plecy i wijąc się z bólu patrzył na nią w szoku.
– Nie możesz ranić posłańca, który przyszedł negocjować warunki – powiedział w gniewie. – To jest niezgodne z wszystkimi prawami Imperium! Nikt nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego.
– Nie mam zamiaru cię zranić – powiedziała, klękając obok niego, wyciągając rękę i dotykając drzewca włóczni. Pchnęła ją mocno, głęboko w jego serce, nie puszczając aż do momentu, w którym przestał się wić, wydając przy tym ostatnie tchnienie.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Mam zamiar cię zabić.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Thor stał na dziobie niewielkie łodzi, jego bracia byli tuż za jego plecami. Serce waliło mu z podniecenia, kiedy patrzył jak zbliżają się do niewielkiej wyspy, która znajdowała się wprost przed nimi. Spojrzał w górę i z zaciekawieniem przyglądał się klifom. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Ich ściany były całkowicie gładkie, wykonane z białego, solidnego granitu. Błyszcząc w promieniach obu słońc, wznosiły się w górę na wysokość kilkuset stóp. Sama wyspa miała kształt okręgu, jej posady wyłożone były głazami, o które fale rozbijały się z takim hukiem, że trudno było tu zebrać myśli. Miejsce to wyglądało na niemożliwe do zdobycia przez jakąkolwiek armię.
Thor przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy od rażącego go słońca. Wydawało się jakby klify się w pewnym momencie kończyły, jakby przechodziły w płaskowyż położony na wysokości kilkuset stóp. Ktokolwiek żył tam na górze, pomyślał sobie Thor, jest bezpieczny na wieki. Jeśli w ogóle ktoś tam rzeczywiście mieszkał.
Na samej zaś górze, znajdował się krąg chmur, które mieniły się kolorami jasnego różu i fioletu. Unosiły się nad wyspą niczym aureola, ochraniając ją od uciążliwych promieni słońca. Wyglądało to jakby sam Bóg postanowił włożyć na skronie tego miejsca koronę. Nawet stąd Thor potrafił wyczuć, że dzieje się tu coś specjalnego. Wszystko to wydawało się magiczne. Nie czuł się w ten sposób od chwili, w której dotarł do zamku swojej matki.
Pozostali również spoglądali w górę. Na ich twarzach malowało się zdumienie.
– Jak sądzicie, kto tu może mieszkać? – zapytał na głos O’Connor, będąc ciekawy co sądzą na ten temat jego przyjaciele.
– „Kto”, czy może raczej „co”? – zapytał Reece.
– Może nikt – powiedziała Indra.
– Może powinniśmy płynąć dalej – rzekł O’Connor.
– I nie skorzystać z zaproszenia? – zdziwił się Matus. – Widzę siedem lin, a nas jest właśnie siedmioro.
Thor przyjrzał się klifom, a kiedy popatrzył uważniej, zobaczył siedem złotych lin, które zwisały ze szczytu wybrzeża i połyskiwały w słońcu. Zaczął się zastanawiać.
– Może ktoś się nas spodziewa – powiedział Elden.
– Albo nas kusi – dorzuciła Indra.
– Ale kto? – zapytał Reece.
Thor spojrzał na sam szczyt, wszystkie te myśli kłębiły się teraz w jego głowie. Zastanawiał się, któż mógł wiedzieć, że nadpływają. Czy może jakimś cudem byli obserwowani?
Stali teraz w milczeniu, kołysząc się na falach, a prąd prowadził ich coraz bliżej wyspy.
– Najważniejsze pytanie brzmi – powiedział wreszcie Thor, przełamując ciszę – czy są oni nastawieni przyjaźnie, czy może jest to tylko pułapka.
– A czy ma to jakiekolwiek znaczenie? – zapytał Matus, podchodząc bliżej Thora.
Thor pokręcił głową.
– Nie, – odpowiedział, zaciskając dłoń na rękojeści swojego miecza – złożymy im wizytę niezależnie od tego. Jeśli okażą się przyjaciółmi, sprzymierzymy się z nimi, a jeśli wrogami, to ich zabijemy.
Długie, przełamujące się fale uniosły ich łódź w stronę pokrytej czarnym piaskiem plaży, która okalała to miejsce. Ich łódź delikatnie uniosła się w górę i wylądowała na miejscu, po czym wszyscy naraz wyskoczyli na ląd.
Thor pochwycił rękojeść swojego miecza i rozejrzał się we wszystkich kierunkach. Na plaży nie było żywego ducha. Słychać było jedynie dźwięk fal, odbijających się od brzegu.
Thor podszedł do podstaw klifów, położył na nich swoje dłonie, poczuł jak bardzo były gładkie, poczuł ich ciepło i bijącą od nich energię. Sprawdził liny, które zwisały z góry, schował swój miecz i chwycił jedną z nich.
Uwiesił się na niej. Nie zerwała się.
Pozostali dołączali do niego, jedno po drugim. Każdy łapał za linę i uwieszał się na niej.
– Wytrzymają? – zastanawiał się na głos O’Connor, patrząc pionowo w górę.
Wszyscy podążyli za jego wzrokiem, najwyraźniej zastanawiając się nad tym samym.
– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – powiedział Thor.
Chwycił linę obiema rękami, wskoczył na nią i zaczął się wspinać. Pozostali poszli w jego ślady – obskoczyli klify niczym górskie kozice.
Thor wspinał się bez ustanku, mięśnie dawały mu się we znaki, paląc się w słońcu. Pot spływał mu po karku, oczy go piekły, a wszystkie kończyny trzęsły się z wysiłku.
A jednak, było coś magicznego w tych linach, jakaś energia, która go wspierała – pozostałych również – i sprawiała, że wspinał się szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby liny podciągały go w górę.
Dużo szybciej niż przypuszczał, Thor znalazł się na szczycie klifu. Wspiął się na samą górę i, ku swojemu zaskoczeniu, zauważył, że pod jego rękami znalazły się trawa i gleba. Podciągnął się, przeturlał na miękką trawę i padł na plecy wycieńczony, oddychając ciężko i czując jak bolą go kończyny. Wokół niego zobaczył swoich towarzyszy, którzy również dotarli do celu. Udało im się. Coś popychało ich tu, na górę. Thor nie wiedział za bardzo czy to powód do radości, czy do obaw.