- -
- 100%
- +
Janka powróciła wkrótce, i zaczęła się pogawędka bardzo żywa, o niczem prawie. Zaleska częstowała tylko cukierkami i kolejno przysiadała się do każdej, aby kilka słów szepnąć do ucha w tajemnicy. Osiecka ustawicznie przyglądała się Jance. Janka poczuła ten wzrok ciekawy, podniosła dumnie głowę, spojrzenia ich się skrzyżowały zimno i badawczo, a Jankę owładnął jakiś lęk niewytłumaczony, zadrżała, bo oczy Osieckiej przewiercały ją nawskroś i wprost obmacywały całą jej postać, i śledziły z uwagą jej ruchy.
– Nie nudzi się pani na wsi? – spytała Zosi.
– Nie – odpowiedziała krótko i w zakłopotaniu spoglądała na Osiecką, pytając się oczyma, czy mówić może, ale i Janka nie pytała więcej, bo czuła, że myśli zebrać nie może, bo ten tubalny głos Osieckiej podrażniał ją, a te jej oczy, ustawicznie biegające, mieszały ją. Mękę jakąś czuła, jaką musi przechodzić ptak, hipnotyzowany przez grzechotnika; nie miała sił się podnieść i uciec, pomimo że pragnęła to zrobić; w głowie zaczynało się jej mącić, fale krwi uderzały do mózgu, tak osłabła, że była bliską omdlenia, a jednocześnie z pewnym strachem stwierdzała swój stan, bo nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczała. – Chora jestem! – myślała, rozcierając sobie skronie.
– Gdzież Henio? – zagrzmiała Osiecka.
– Mężuś? prawdopodobnie na służbie…
– Nieprawda. Tatuś śpi! – zaprzeczyła ze złośliwą radością siedząca dotąd cicho Hela.
– Tak… być może… nie uważałam – tłumaczyła się Zaleska, spoglądając błagalnie na córkę.
– Obudź go pani, to sobie małego preferka urządzimy; no, mówię małego, to małego! Pani gra w preferansa? – zapytała już spokojniej, zwracając się do Janki.
– Nie – wyszeptała z trudem, wstrząsając się nerwowo.
– Szkoda! Mój ś. p. mąż mawiał, że to jedna z najprzyjemniejszych gier; dla mnie ona jest, niestety, jedyną przyjemnością od czasu śmierci ś. p. męża; tak, jedyną biednej, samotnej wdowy przyjemnością; no tak, skoro mówię, że samotnej, biednej wdowy jedyną… przyjemnością… – powtórzyła z jakiemś łkaniem, wsparła się na stoliczku, aż zatrzeszczał, i łzy, niby wielkie krople tłuszczu, zaczęły płynąć z jej oczu niespodzianie.
– Cioteczko! niech się ciocia uspokoi.
– Droga pani wie, że jej każde wzruszenie szkodzi – prosiła błagalnie Zaleska.
– Szkodzi… oj, szkodzi, ale pani myślisz, że to biednej sierocie tak łatwo zapomnieć o swoim przyjacielu najlepszym, a wszystko mi ciągle przypomina, że jego już niema. Nie mogę podnieść łyżki do ust, aby nie pomyśleć, że ten mój kochany, ten niezapomniany! ten… – przysłoniła sobie tłustą, wielką, niby patelnia, ręką oczy i ciężko wzdychała, aż fotel trzeszczał, rozpierany jej kształtami, wstrząsanemi łkaniem sierocem. – Zosia całowała ją po rękach i szczebiotała słowa banalnych pociech, ale w oczach miała źle skrywaną niecierpliwość i znudzenie. – Zaleska biegała pomiędzy nią a tualetką, skąd przynosiła coraz nowe flaszki z perfumami i z całem namaszczeniem zlewała jej twarz i głowę kolońską wodą. Osiecka pozwoliła robić z sobą wszystko, co chciała. Odjęła ręce od twarzy i całym ciężarem zwiesiła się na poręczy fotelika z bezwładnością boleści nieutulonej.
Janka, pod wpływem tej sceny, która zrobiła na niej komiczne wrażenie, odzyskała nieco sił i przytomności i teraz patrzyła na profil Osieckiej z drwiącym uśmiechem.
– Dziękuję ci, Stefa! dziękuję! – szeptała Osiecka rozbolałym głosem. – Twoje współczucie budzi nowy żal, nowy ból szarpie mnie przypomnieniami, że to nie on, nie ś. p. mąż mój tak myśli o mnie; nie ś. p. mąż mój tak mnie pieści – zawołała energiczniej.
– Ależ nikt pani nie przeczy – powiedziała trochę szorstko Janka.
Osiecka uderzyła ją oczami, niby maczugą, i ciągnęła dalej narzekania łzawym głosem:
– Nie dziwię się obojętności ludzkiej, bo cóż kogo może obchodzić stara, samotna kobieta? Grzeczność! tak, grzeczność zimna tylko. To się dopiero później ocenia, kiedy się zostaje samą na świecie… sierotą… opuszczoną… Pani Stefo, każ zaraz robić kolację, bo tylko jedną partję dzisiaj zagramy, aby wcześniej jechać do domu, bo noce teraz są ciemne – są bardzo ciemne, jeśli się nie nie mylę. – Zwróciła się do Janki.
– Doprawdy, ale nie mogę tego potwierdzić, bo wieczorem już oddawna nie wychodziłam.
– Ach, pani chorowała, jeśli się nie mylę.
– Tak – powiedziała krótko Janka, bo ten wzrok przenikliwy Osieckiej zabolał ją i zmieszał.
– Pani Stefo, obudźno męża, czasby już zacząć grać; no, mówię, że czas, to czas.
– O, z pewnością, że czas – potwierdziła senna Zosia.
Zaleska wyszła, i po chwili w sąsiednim pokoju rozległ się gniewny, zaspany głos mężusia i pokorny, błagający żonusi; potem trzask wysuwanych i zamykanych szuflad, chlupot wody i potężne parskanie. W jakie pół godziny ukazał się Henio. Wyświeżony, w nowym mundurze, uśmiechnięty, różowy od snu i wody, podobny do młodego kurczaka, z tym nosem cienkim i długim, z grzywką naturalnie się wijących w pierścionki włosów blond, starannie rozczesanych przez środek głowy, aż do karku, z oczyma niebieskiemi z wypełzłej emalji, ze słodkim uśmiechem i elegancją kelnera, suwał nogami i przeginał wysoką, smukłą, dobrze uformowaną figurę. Ucałował ręce Osieckiej, która go pieszczotliwie poklepała po twarzy.
– Pani dziedziczka dobrodziejka raczyła zaszczycić nas swoją osobą, z czego ja i moja żona jesteśmy niezmiernie radzi, nieprawdaż, żonusiu? – Ucałował po raz drugi jej ręce, pochylił przepołowioną rozczesaniem głowę przed Zosią, i zwrócił się do Janki z poważnym, pełnym szacunku dla córki zwierzchnika, wyrazem twarzy.
– Nie miałem dotychczas sposobności i przyjemności poznać pani osobiście, chociaż tego pragnąłem bardzo, ja i moja żona, nieprawdaż, żonusiu? Tak mówię, bo jestem pewny, że mam przed sobą pannę Janinę Orłowską, córkę naszego drogiego, szanownego naczelnika, z czego jesteśmy, ja i moja żona, niezmiernie szczęśliwi, niezmiernie jesteśmy dumni, że możemy panią powitać u siebie. – Stanął w drugiej pozycji, wyciągnął rękę, jak w kontredansie, uścisnął jej dłoń, skłonił się tak nisko, że zobaczyła jego czerwony kark, i usiadł pomiędzy Janką a żoną. Uśmiech nie schodził mu z ust i rozpromienienie z twarzy.
– Jaki on piękny! jak on mi przypomina ś. p. mojego męża – rozrzewniła się Osiecka, całując go oczyma. – Panie Henryku! usiądź pan przy mnie, bo mam taki szum w głowie, że zdaleka wyrazów niektórych nie dosłyszę.
Przysunęła się do niego tak blisko, że prawie pół jej osoby, zwieszającej się przez trzcinowe poręcze fotelika, opadło i pokryło jego nogi.
– Żonusiu! może każesz naszykować stolik do kart.
– Jakże panu idzie trening? – zapytała Zosia.
– Bliski jestem celu, bardzo bliski – zawołał żywo. – Robię już dwadzieścia kilometrów w minut pięćdziesiąt, i jeśli tak dalej będę postępował, to wiosenny pierwszy rekord mój z pewnością, bo dotychczas jeszcze nikt tak szybko nie jeździł. – Rozpromienił się, z żywością zaczął rozmawiać o maszynach, gumach pełnych, pneumatykach, oliwiarkach, szosach, rekordach i startach. Przytaczał szczegóły z ostatnich wyścigów, opowiadał anegdotki ze sportowego życia. Prawił z wielkiem lekceważeniem o niezwyciężonym dotychczas, polskim championie cyklistów. Pokazywał nogami i rękami niektóre finishowe ruchy, które powinien robić jeździec, jeśli chce pierwszy stanąć u celownika. Siadał na krześle, niby na maszynie, i mówił, mówił, sam śmiał się z własnych dowcipów pierwszy, a nogami bezwładnie pedałował i poręcz krzesła ściskał, i kręcił, jakby kierownikiem. Zosia słuchała z otwartemi ustami, Osiecka co chwila wybuchała potężnym śmiechem, aż fotelik trzeszczał i, aby okazać mu swoje zadowolenie, klepała go po twarzy, lub szczypała nieznacznie w wyrobione, stwardniałe bicepsy.
– A smyk! a zuch chłopak! – szeptała, zachęcając go do coraz nowych opowiadań. Zaleska w otwartych drzwiach do jadalnego pokoju ukazywała się co chwila, patrzyła na mężusia z dumą, słuchała, uśmiechała się delikatnie z jego blagierstwa i znikała, krzątając się dalej około kolacji. Jankę znudziło prędko to towarzystwo, więc, pomimo bardzo gorących próśb, aby została dłużej, pożegnała się i poszła do mieszkania.
IV
Zastała ojca przy herbacie i Świerkoskiego, coś żywo rozmawiających. Na stole stał w bardzo pięknym, bronzowym wazonie wielki bukiet z róż kremowych i czerwonych goździków. Przywitała się ze Świerkoskim i ze zdziwieniem oglądała bukiet ze wszystkich stron, a unikając spojrzeń ojca, spojrzała pytająco na Janową, która stawiała przed nią herbatę.
Orłowski podsunął jej list i wymownym ruchem wskazał jedność z bukietem, odwrócił się do Janowej i półgłosem powiedział:
– Niech Janowa powie, że to z Krosnowy! Owszem! z przyjemnością, panie Świerkoski, pożyczę panu tych czterystu rubli – zaczął mówić prędko do dozorcy.
– Za dwa miesiące od daty dzisiejszej zwrócę, lecz, jak mówiłem, mam teraz wypłaty za te kamienie chłopom, którzy mi je dostawiają, i całą gotówkę już wydałem. Za dwa miesiące będę mógł wziąć zaliczkę, to zwrócę. – Zamilkł gwałtownie, podniósł się i zaczął liczyć w bukiecie kwiaty. – Trzydzieści pięć róż – szepnął, zapisując tę cyfrę na mankiecie. Sześćdziesiąt dwa goździki. – Policzył raz jeszcze i postawił tę cyfrę obok poprzedniej. – Trzy tysiące pięćset sześćdziesiąt dwa! bardzo dobry numer, bardzo dobry. Połowa stanowi: tysiąc siedemset osiemdziesiąt jeden. Śliczna cyfra – szeptał, zapisując mankiet. – Jak się państwu ta pierwsza cyfra podoba? – zapytał, pokazując kolejno brudny mankiet Orłowskiemu i Jance.
– Doprawdy nie wiem, co panu mam powiedzieć, bo na mnie żadne cyfry nie robią wrażenia – odpowiedziała Janka, zdumiona jego zachowaniem.
– To dla pani martwe, tak! do mnie zaś mówią wyraźnie, ot ta cyfra, którą tutaj wyciągnąłem z ilości kwiatów, mówi mi, żebym poszukał tegoż numeru w jakiejkolwiek loterji, bo wygra z pewnością los główny. Dziękuję panu serdecznie za pożyczkę – zwrócił się do Orłowskiego. – Bardzo przepraszam, ale iść już muszę; przypomniał mi się bardzo pilny interes. – Pożegnał się śpiesznie, świsnął na psa i wybiegł: leciał do domu, aby w samotności rozmyślać nad temi cyframi i pisać do swoich loteryjnych dostawców o los z takim numerem.
– Bzika ma, przysięgam Bogu, zupełny fiksat – mruknął Orłowski.
– Bardzo ładne kwiaty! – szepnęła Janka, oglądając raz jeszcze bukiet.
– Umyślnie jeździł po nie do Warszawy – szepnął Orłowski, szarpiąc brodę, bo mu było ciężko mówić wprost do niej; zaczął chodzić naokoło stołu z założonemi na plecach rękoma i z czułością spoglądał na Jankę, która długo czytała list Grzesikiewicza, skończyła i w milczeniu podała go ojcu.
„Szanowna Pani. Niewłaściwie postępuję, ale z tak szczeremi intencjami, że Pani mi wybaczyć musi. Od ojca wiem, iż Pani powróciła do zdrowia, więc jeśli moja osoba nie sprawia Pani wstrętu, jeśli jej nie jestem nienawistnym, to bardzo serdecznie proszę o pozwolenie odwiedzenia się”. – List był długi i cały w tym tonie błagalnym, a szczerym. Prosił wkońcu o słówko choćby odpowiedzi, bo bez niej nie miałby odwagi przyjechać; że jeśli nie zechce go widzieć, to on się zgodzi na to, ale tak błagał, tak zgóry zobowiązywał się skryć w sobie, zdusić wszelkie samolubne uczucia, byle tylko pozwoliła mu przyjechać. Załączał pozdrowienie od rodziców.
– Poczciwy chłop, przysięgam Bogu, poczciwy Jędrek – szeptał Orłowski, a Janka słuchała jakby w płomieniach; zaczął ją przepalać jakiś bolesny ogień, jakiś cichy, głęboki żal zatargał nią. Wpatrywała się w bukiet, wchłaniała bladą, jesienną woń tych kwiatów i zobaczyła przed sobą dobrą, poczciwą twarz tego, który jej te kwiaty ofiarował. Poczuła głęboką wdzięczność i jakieś słodkie zadowolenie miłości własnej, że pomimo wszystkiego on ją kocha jeszcze, ale ta wdzięczność jej serca zaczęła się mieszać powoli z jakąś troską, z jakimś nieuchwytnym żalem, z jakimś, niewiadomo skąd płynącym, lękiem; serce jej podobne było do palety pełnej farb, które rozciekały, mieszały się z sobą, przenikały wzajemnie i, pomieszane, tworzyły jakąś brudną plamę.
Wieczór ciągnął się posępnie.
Nie mówili do siebie, ale coraz głębiej czuli, że im tak źle, że potrzebują koniecznie powiedzieć jakieś słowo, które ich zjednoczy i wzmocni. Serca ich wzbierały pragnieniem wypowiedzenia się.
Orłowski wciąż chodził naokoło stołu z ponurą twarzą. Chwytał brodę zębami, przystawał i miał już to słowo na ustach, już chciał je wymówić, ale obawa, że ona się rozgniewa i pójdzie do swojego pokoju, mroziła go, rzucał ramionami, oczy błyskały mu boleścią i nie odzywał się. Janka także nie mogła usiedzieć na miejscu, próbowała czytać, szyć, coś robić, nie mogła, co wzięła, wysuwało się jej z rąk. Zdenerwowanie trzęsło nią całą. Wpadła w jakiś bolesny stan, pełen przeczuć i niepokojów nieznanych. Słuchała szumów leśnych, wdzierających się przez okna, to monotonnego skrzypu zegara, ale na niczem nie mogła skupić uwagi, o niczem myśleć nie mogła, bo pierzchały jej myśli, jak stado ptactwa, płoszone przez coś niewytłumaczonego. Patrzyła na list, leżący na stole, na który kwiaty rzucały lekki różowawy refleks, czytała go po kilka razy i miała tylko jedno słowo, które samo wracało ciągle i dźwięczało w jej mózgu bez udziału nawet świadomości.
– Nie! nie! nie!
Poszła spać. Orłowski patrzył za nią krwawemi, błagającemi oczyma, nie spojrzała nawet na niego, przechodząc; zapomniała, że oprócz niej jest jeszcze ktoś w pokoju. Postawiła bukiet na stole, zgasiła lampę i leżała wpatrzona w świat, zalany potokami księżycowego światła, które wielkim i długim, pokratowanym przez fugi okienne, pasem, lśniło się na posadzce. Wpatrywała się później z usilnością w stary, wyblakły portret matki, wiszący na przeciwnej ścianie, po którego oszkleniu i czarnych ramach ślizgało się światło i wydobywało łagodne kontury rysów, zatopionych w cieniach, jak się tylko w pamięci rysują dawno umarłe postaci; patrzyła się w matkę i jakby żądała od niej jakiej rady, jakiegoś słowa mocnego, którego pragnęła, którego potrzebowała, i jakby się modliła do niej głębią nieświadomą tylko, bo usta szeptały: – Co robić? co robić… – i, nie znajdując odpowiedzi w sobie, ani nie słysząc jej z zewnątrz, zapadała w chaos splątanych myśli, scen i marzeń, jakie w tej ciszy nocy szły do niej z przestrzeni, wychylały się z ciemnych nor mózgu i przepełniały jej duszę gwarem bolesnym, uczuciem opuszczenia, smutkiem, niemocą; i wtedy miała tylko tyle siły, aby sobie powtarzać w duszy: – Nie, nie, nie! – Bała się, nie śmiała nawet sobie zdać sprawy, dlaczego myśli to – nie. – O! nie mogła, bo natychmiast, gdy unosiła się wewnętrznie, gdy zaczynała rozplątywać, i myśli układały się w pewien wniosek, z jakichś głębin wyłaniała się twarz tego nienawistnego, podłego, którego z całą gwałtownością swojej natury przeklinała, i wisiała jej przed oczyma, i wlokła za sobą wszystkie zapomniane sceny jej upadku, wstrętne sceny! przypomnienia wszystkich łez i cierpień.
Zerwała się z łóżka i boso, w bieliźnie tylko, z zaciśniętemi palcami, chodziła po pokoju. Rozpuszczone na noc włosy, jak złoty ogon komety, biegały za nią, zamiatając kurz posadzki, i w księżycowem świetle skrzyły się elektrycznemi skrami.
Okryła się chustką i poszła do stołowego; przez drzwi do kuchni przeciskało się światło, weszła tam. Janowa siedziała na ziemi, przed skrzynką otwartą.
– Panienka nie śpi jeszcze? A ja se panienko oglądam, a jakże, oglądam se. A to te materje dała mi pani córka – mówiła, rozwijając z papieru jakiś rdzawego koloru materjał. – Spódnicaby była i kaftan, ale ja sobie to każę zrobić dopiero na śmierć, a na śmierć, panienko. Dziecińskie podarunki najmilsze do trumny, panienko. Jak się przed Ojcem Przedwiecznym stanie, to choćby tu i pani córka nagrzeszyła, to jak ja, matka, powiem: dała mi to obleczenie, kochała mnie! to ta już odpuszczone będzie.
Janka w milczeniu przypatrywała się jej starej, pomarszczonej twarzy, o sinych, obwisłych ustach, z poza których wychylały się spróchniałe zęby, podobnej do krowiej gęby, a pełnej macierzyńskiej miłości, którą jaśniały małe, głęboko schowane oczy, świecące pod czołem, okręconem żółtą chustką. Poczuła szacunek dla tej prostej, głupiej kobiety, która umiała tylko kochać, dla której cały świat i życie całe streszczało się w dziecku.
Wyszła z kuchni, bo poczuła jakiś żal, że jej nikt tak bezgranicznie nie kochał. Zajrzała do saloniku, w którym księżyc świecił przez okno i złocił jakby wyszczerzone, zielonkawe zęby klawjatury otwartej. Janka weszła i, nie myśląc, poco idzie, pchnęła ostatnie drzwi do pokoju ojca; nie słyszał jej wejścia, siedział pochylony nad biurkiem i pisał.
– Może mi ojciec poradzi, co mam odpisać Grzesikiewiczowi? – zapytała cicho.
Orłowski zerwał się gwałtownie, popatrzył na nią targnął brodę i szepnął:
– Co chcesz, co tylko chcesz; ja cię do niczego nie zmuszam, na nic nie nalegam. Zechcesz iść za niego, idź, nie chcesz, dobrze. – Zamilkł, bo go wzruszenie dławiło, odwrócił się i zaczął bibułą wyciągać atrament z pisma.
Jance zrobiło się przykro, wzięła jego ruch za niechęć, jego szorstki głos za głos gniewu i nienawiści, więc się nie odzywała, tylko szła zpowrotem.
– Janiu! – zawołał, ale tak miękko, tak pieściwie, z takim smutkiem i miłością, i żalem, i strachem w głosie, że odwróciła się szybko i, porwana tym głębokim akcentem, który zatargał ją do głębi, rzuciła mu się w ramiona.
– Ojcze mój! Ojcze! Ojcze!
– Moje dziecko! moje dziecko! – szeptali, obejmując się ramionami. Zmieszali z sobą łzy i pocałunki i nie mówili nic więcej ponad te słowa, tylko serca biły im zgodnie.
V
– Panienko, oto Bartek z Krosnowy przyszedł i powiada, że go dziedzic przysłali po list.
– Niech Janowa każe mu przyjść do mnie.
– Hale!… wczoraj podłoga myta, a tam bez las takie błocko, takie… możeby…
– Zawołać go zaraz, podłogę Janowa wytrze.
Bartek przyszedł i stał przy drzwiach, obracając nieśmiało czapkę, a Janowa ze stołowego pokoju spoglądała na jego buty z jakąś komiczną nienawiścią, bo istotnie zostawiały grube ślady na woskowanej posadzce.
Janka pisała, ale co chwila darła arkusiki i zaczynała na nowo. Chciała podziękować Grzesikiewiczowi za pamięć i odpisać kilka słów uprzejmych, a nic nieznaczących. Wreszcie po długich usiłowaniach skleiła odpowiedź.
– Dawno jesteście u pana Grzesikiewicza? – zapytała, pieczętując list.
– He! he!.. a zawdy byłem, nikaj indziej nie służyłem.
– Starsza pani zdrowa?
– He! he!.. zdrowa, musi być zdrowa, bo jeszcze rano Jewkę sprała po gębie – śmiał się głupowato Bartek, obracając coraz szybciej czapkę, i okrągła, pucołowata twarz, wygolona starannie, z szerokiemi ustami, małym noskiem, okrągłemi oczyma i z grzywką żółtawych włosów, równo obciętych nad czołem, krzywiła mu się zadowoleniem.
– Oddajcie list i kłaniajcie się państwu. Jak się nazywacie?
– He! he!.. a Bartek! To panienka nie wiedzą? a przecież wszyscy wiedzą! – Bartek list obwinął w chusteczkę, wsadził ją w zanadrze, pochylił się do nóg, pochwalił Boga i wyszedł.
W kuchni czyhała na niego Janowa.
– Bartek, ty zapowietrzony, a nie mogłeś to se niezdaro bucisków obmyć w wodzie, co? to do pokojów będziesz chodzić w takich gnojach, co? Drugi raz to cię przetrącę.
– He! he!.. ożynię się z wami, kobito, i pogodziwa się!
– Hale! będziesz się tu, pokrako jedna, prześmiwać! – i oglądać się zaczęła za miotłą.
Bartek sunął prędzej do drzwi i walił nogami tak silnie, że błoto kawałami odpadało mu od butów na czystą podłogę kuchni, największą troskę i chlubę Janowej.
Zabrał gazety z poczty, wsadził je do parcianej torby, którą sobie przewiesił przez ramię, popatrzył przed stacją na trenującego się Zaleskiego i ruszył przez las do domu. Leciał prędko, ale im bliżej był Krosnowy, tem większa markotność i niepokój przepełniały mu duszę. Przystawał, zdejmował czapkę i drapał się frasobliwie po głowie. – I… raz kozie śmierć – mruczał, naciskał głębiej czerwoną, krakowską rogatywkę, ucierał nos w palce, obciągał szeroki, nabijany mosiężnemi blaszkami skórzeń i szedł wolniej, bojaźliwem spojrzeniem badając drogę, wybiegającą z lasu na wielkie pola, pofalowane wzgórzami, pocięte długiemi obszarami zbóż ozimych, podorówek i rdzawych, wytartych ugorów i ściernisk. Lasy wielkiem kołem, jakby obręczą niebieskawą, ściskały obszary pól, z majaczącą wśród nich wsią dużą, przez której domy i sady, w połowie ogołocone z liści, błyskała szeroka, wijąca się kapryśnemi skrętami rzeka, płynąca z lasów do wielkiego stawu przy dworskim ogrodzie, skąd wylewała się na młyńskie koła i płynęła niżej przez wielki park, przecinała drogę i migotała błyszczącą w słońcu wstęgą na łąkach żółtawych, pomiędzy kępami czarnych olszyn i długich plam trzcin poschniętych.
Bartek most przeszedł i wspaniałym z lip olbrzymich szpalerem, sadzonym w kierunku nasypu, trzymającego rzekę na wodzy, biegł ku dworowi, zdaleka już bielejącemu wielką kolumnadą podjazdu, nad którą okna piętra, zakończonego bardzo śpiczastym dachem o dwóch kondygnacjach, odbijały jaskrawo promienie słońca. Przeszedł skośnie wielki klomb, otoczony niskim, berberysowym żywopłotem, porozrywanym i uschłym w połowie, w którym zamiast trawników i kwiatów rosły kartofle, i poszedł wbok, do dużej oficyny, stojącej w cieniu kasztanów, połączonej z dworem gankiem krytym, pełnym powybijanych szyb, obdartym z szalowania, jakiem niegdyś był obity. Zajrzał przez otwarte okno do kuchni.
– Magda, a kaj pani gospodyni?
Magda wskazała mu głową na sień i tłukła dalej kartofle w wielkiej cebratce, buchającej kłębami pary.
Na progu sieni, do której się schodziło przez czworokątne zagłębienie, tworzące wpuszczony w dom ganek, siedziała Grzesikiewiczowa na starym, podartym fotelu, z którego wyłaziło włosie. Darła pierze w przetak, trzymany na kolanach, i co chwila rzucała oczyma na klomb i na drugie podwórze, oddzielone od paradnego wyplatanym płotem chróścianym i rządem wysmukłych, z poschłemi wierzchołkami, topoli, otoczone z trzech stron budynkami gospodarskiemi.
Bartek w ganku czapkę zdjął, torbę przekręcił i wyjmował gazety.
– Masz list od panienki? – zapytała łagodnym głosem, podnosząc ku niemu siwe, bystre oczy i twarz wybladłą i pomarszczoną.
– Jużci, że mam. Panienka kazała mi przyjść do pokoju, kazała list oddać i kazała grzecznie się kłaniać państwu, he! he…
– I zdrowa panienka, co?
– Musi być, co tam o tem w liście stoi, alem widział, że sielnie bledziuchna na gembie, kiej miesiąc na nowiu, i tak miętko gada, com ledwie usłyszał. Pytała się mnie, czy dawno służę u państwa? – he! he! – śmiał się cicho, bo mu się dziwnem wydawało, że ona nie wie – przecież cały świat wiedział, nawet w Miechowie Żydzi wiedzieli, że się on u nich chował od dzieciństwa. – Pytała się, czy starsza pani, to niby gospodyni, zdrowa? Pedziałem, że zdrowa. Kazała się kłaniać i przyszedłem.
– Nic więcej nie mówiła? – spytała się, bo ogromnie lubiła wypytywać ludzi.
– He! he!.. a dyć mówiła: Jak się nazywacie? A Bartek! odrzekłem. A dawno służycie? A zawzdy, pedam, he! he… A starsza pani zdrowa? – powtarzał wkółko.
– Bartek, idźże do kuchni, pomożesz Magdzie zanieść świniom, a potem pójdziesz do kopców, tylko się nie gzij, bo zobaczysz… – pogroziła mu.
Bartek torbę powiesił w sieni i poszedł, ale powrócił zaraz, miął czapkę w ręku, drapał się po głowie, przestępował z nogi na nogę i nieśmiało patrzył się na starą.
– Czego chcesz?
– A to… możeby pani gospodyni – pochylił się i pocałował ją w kolano – wstawili się do pana dziedzica, bo mi się cosik we łbie pokręciło i te listy, co mi dziedzic dali na pocztę, pójdą na maszynę dopiero jutro, a bez to dopiro jutro pójdą nie dzisia, że pan dziedzic powiedzieli: modry na maszynę, a biały do naczelnika. Baczyłem do lasu, ale potem tak mi się we łbie pokiełbasiło, że myślałem, co modry la naczelnika, a biały na maszynę, inaczej ich dać nie chciałem. Naczelnik mnie skrzyczał, bo modry był na maszynę, a biały do naczelnika! Baczyłem do lasu, a w lesie to mi się widziało, że modry był…
– Dobrze, dobrze – przerwała mu prędko, bo nie zrozumiała, o co mu idzie. Odstawiła pierze z gazetami i listami, które wzięła przez czerwoną zapaskę samodziałową, jaką była opasana, przeszła kuchnię i tym gankiem krytym poszła do dworu, do pokoju syna, położonego na piętrze, w rogu domu. Szła cicho przez wspaniale kiedyś urządzone pokoje, pełne jeszcze starożytnych, stylowych mebli, malowideł i złoceń na sufitach poczerniałych, obrazów zakurzonych na ścianach.
Dwór był prawdziwie pański, Grzesikiewicz kupił go na licytacji ze wszystkiem, co w sobie zawierał, bo majątek ogromny obszarem ziemi i lasów, po śmierci właściciela, który się zastrzelił w przystępie obłędu, poszedł pod młotek na rzecz niezliczonych wierzycieli. Starzy Grzesikiewiczowie mieszkali w oficynie; dwór był za wielki i za paradnie urządzony dla nich, nie umieli chodzić po posadzkach i dywanach, ani też poruszać się wśród aksamitów, jedwabiów, bronzów i wielkopańskiego, wytwornego wykwintu; czuli się w tym domu skrępowani, jakby w kościele. Andrzej tylko zajmował dwa pokoje na piętrze, bo stamtąd miał całe podwórze i kawał pól na oczach, a reszta stała pustkami. W jednej połowie poskładano wszystkie meble bezładnie, a druga służyła za śpichlerz, skład uprzęży i starego żelastwa.




