- -
- 100%
- +
– Borowiecki, tak, z pewnością, w nim się wszystkie kobiety łódzkie kochają.
– Nie, nie; wydał mi się oschłym, dumnym i karierowiczem, nie, za bardzo zresztą podobny do was wszystkich.
– Oskar Meyer, baron, milioner i piękny, wprawdzie taki baron z meklemburskiej rasy, ale za to milioner najprawowitszy.
– Widziałam go raz i wydał mi się parobkiem przebranym. To musi być okropny człowiek, słyszałam o nim dużo!
– To jest dziki i wściekły człowiek, to jest prawdziwe pruskie bydlę! – mówił z nienawiścią.
– Aż tak? Zaczyna być interesującym.
– Daj spokój o tym chamie. A może Bernard Endelman podoba ci się?
– Żydziak! – szepnęła pogardliwie.
– A, jakiż ze mnie niedomyślny. Przecież tyś się wychowywała w Warszawie, żyłaś tam w polskich sferach i przeszłaś przez wszystkie warszawskie kółka i saloniki, to jakże mogą podobać ci się Żydzi lub łódzcy ludzie! – wołał ironicznie. – Przywykłaś do studentów rozczochranych, do tej deklamującej radykalii, oczekującej na spadek i na synekury biurowe, do tej wykwintnej atmosfery blagi i wspólnego obełgiwania się na wzniosły, szlachetny sposób. Ha, ha, ha, ja to przechodziłem i ile razy sobie wspomnę tamte czasy i tamtych ludzi umieram ze śmiechu.
– Daj spokój, Moryc. Mówisz z goryczą, więc nie bez stronności, nie chcę słuchać – wołała prędko, dotknięta bardzo, bo istotnie całym sercem jeszcze żyła w tamtej sferze, pomimo że od dwóch lat już mieszkała przy ojcu w Łodzi.
Wyszła i ukazała się po chwili już ubrana do wyjścia.
Zaraz też wyszli.
Otwarty powozik bardzo elegancki, czekał przed bramą.
– Dojedź tylko do Nowego Rynku, tam nie ma takiego błota, to pójdę pieszo.
Konie ruszyły ostro.
– A swoją drogą, ty mnie dziwisz, Mela.
– Czym?
– Tym właśnie, że jesteś taką – nie Żydówką. Ja znam nasze kobiety dobrze, ja je umiem cenić i cenię, ale je znam, one nie biorą takich różnych książkowych rzeczy na serio, jak ty je bierzesz. Znasz Adę Wasereng? ona tak samo żyła w Warszawie i w tych samych sferach, co ty, tak samo się zapalała do wszystkiego, tak samo była czynną we wszystkim, tak samo ze mną kłóciła się o równość, o wolność, o cnotę, o ideały.
– Ja się z tobą nie kłócę o to wszystko – przerwała mu prędko.
– Prawda, ale pozwól mi skończyć; otóż była najidealniejszą idealistką, ale jak wyszła za swojego Rosenblatta, to o wszystkich głupstwach zapomniała, idealizm to nie była jej specjalność.
– Tobie się to podoba?
– Mnie się to właśnie podoba, bo jak miała czas, to się bawiła w poezje, dlaczego nie miała się bawić, to dobrze jest widziane w polskich domach, nadaje pewien modny ton, no i nie jest tak nudne, jak chodzenie po teatrach i balach.
– Więc jesteś przekonany, że to tylko dla zabawy?
– Do Polek, ani do ciebie tego nie stosuję, to inny gatunek, ale do Żydówek – tak, wiem z pewnością. Pomyśl tylko, co je to wszystko może obchodzić? Mela, ja jestem Żyd, ja się tego nigdy i nigdzie nie wstydziłem, ani nie wypierałem, co za interes się wypierać! Mnie tak samo nic nie obchodzi poza moim własnym interesem, jak naszych wszystkich, bo ja tego nie mam wprost we krwi. Masz, taki Borowiecki, to jest dziwny człowiek, to jest mój kolega z gimnazjum w Warszawie, mój kolega z Rygi, mój przyjaciel, my razem mieszkamy tyle lat, mnie się zdawało, że go znam, że to nasz człowiek. On ma ostre pazury, on jest zupełnie człowiek łódzki, on lepszy macher niż ja, a on czasem zrobi coś takiego, czego ja nie rozumiem, czego żaden z naszych nie zrobi; on jest Lodzermensch, a on pomimo to ma różne takie bziki ideowe, utopijne marzenia, dla których gotów jest dać rubla, jak ma dwa przy sobie, a dla których ja bym dał dziesiątkę, jakby się już nie można wykręcić, ja…
– Do czego prowadzisz? – przerwała mu znowu, dotykając parasolką stangreta, żeby przystanął.
– Że ty masz właśnie w sobie coś takiego, co mają oni, Polacy.
– Czy to czasem nie nazywa się duszą – powiedziała wesoło, wyskakując na trotuar.
– To za duży szemat.
– Pójdziemy Średnią, chcę się przejść trochę.
– Najbliżej będzie dojść do Widzewskiej, a stamtąd do Cegielnianej.
– Wybierasz krótsze, żeby prędko odbyć pańszczyznę.
– Wiesz przecie, Mela, że ja z wielką przyjemnością ci towarzyszę.
– Czy dlatego, że tak cierpliwie słucham?
– Tak, a i dlatego, że jesteś bardzo ładna z tą ironią na ustach, bardzo ładna.
– Komplement twój jest mniej piękny, bo tak en gros88 podany.
– Lubisz warszawskie en detaile89, a na krótkie terminy i z dobrem żyrem.
– Wystarczy dobre wychowanie i uczciwość.
– Ale pomimo to nie zaszkodzi się obwarować intercyzą – rzucił ironicznie, wciskając binokle.
– A, tuś doprowadził! – szepnęła niezadowolona.
– Chciałaś!
– Chciałam, żebyś mnie poprowadził do Róży przede wszystkim – podkreśliła zdanie.
– Ja bym cię wszędzie doprowadził, gdybyś zechciała! – zawołał, pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim owładnęło, ostrym śmiechem.
– Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi – odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.
Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
– Znudziłam cię, żeś zamilkł? – szepnęła po pewnym czasie.
– Bałem się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.
– Bądź pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może dosięgnąć.
– Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy, mnie dałaś szczutka90 i sama się pochwaliłaś.
– A chciałam tylko jedno – powiedziała z uśmiechem.
– Mnie uderzyć, prawda?
– Tak i zrobiłam to z przyjemnością.
– Ty mnie bardzo nie lubisz, Mela? – pytał trochę dotknięty.
– Nie, Moryc – kręciła głową i uśmiechała się złośliwie.
– Ale mnie i nie kochasz?
– Nie, Moryc.
– My robimy ładny kawałek flirtu – powiedział, zirytowany tonem jej odpowiedzi.
– Pomiędzy kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.
Przystanęła, aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie okręconej w łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i głośno żebrzącej.
Moryc spojrzał drwiąco, ale sam prędko wydobył jakiś pieniądz i dał.
– I ty dajesz biednym? – zdziwiła się
– Pozwoliłem sobie na taką miłosierną operację, bo miałem akurat fałszywą złotówkę – zaczął się śmiać serdecznie z jej oburzenia.
– Ty się z cynizmu już nie wyleczysz! – szepnęła, przyśpieszając nieco kroku.
– Mam jeszcze czas i żebym miał jeszcze sposobność i takiego, jak ty, doktora…
– Do widzenia, Moryc.
– Szkoda, że już.
– Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?
– Nie wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
– Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
– A dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także ode mnie, że jest błazen.
Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.
Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.
Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las potężnych pni czerwonych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.
– Wariatka! Ja bym się z nią ożenił „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć – szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.
VII
– Co się stało Morycowi dzisiaj? – myślała Mela, wchodząc do wielkiego, dwupiętrowego domu narożnego, nazwanego pospolicie pałacem Szai. – Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta gwałtowna czułość.
Nie mogła już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn, nieznacznie utykając na prawą nogę.
– Miałam już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się doczekać.
– Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi komplementa, no i tam dalej.
– Żydziak – rzuciła pogardliwie Róża, rozbierając ją i ciskając lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę, jak zdejmowała to z Meli.
– Przesyła ci ukłony bardzo uniżone.
– Głupi! Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie kłaniał.
– Nie lubisz go? – pytała, przygładzając powichrzone włosy przed wielkim zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwiema olbrzymimi sztucznymi palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.
– Nie cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!
– Wilhelm jest?
– Są wszyscy i wszyscy się nudzą, oczekując na ciebie.
– A Wysocki? – zapytała ciszej i trochę niepewnie.
– Jest i przysięga, że mył się cały przed samą wizytą. Słyszysz, cały.
– Przecież nie będziemy sprawdzać…
– Musimy wierzyć na słowo – przygryzła usta.
Ujęły się pod ręce i szły przez szereg pokojów, zalanych mrokiem nadchodzącego wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.
– Co robisz, Róża?
– Nudzę się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią, a ty?
– Nic nie udaję przed nikim i także się nudzę.
– Okropne życie! – szepnęła Róża z westchnieniem. – I dokąd się to ma ciągnąć?
– Ty wiesz najlepiej dokąd, do śmierci chyba.
– Ach, co ja bym dała, żebym się mogła zakochać, co ja bym dała.
– Siebie i miliony w dodatku.
– Chciałaś powiedzieć: miliony i siebie w dodatku – powiedziała cierpko a drwiąco.
– Róża! – szepnęła Mela z wyrzutem.
– No, cicho, cicho! – ucałowała ją serdecznie. Weszły do niewielkiego pokoju, zupełnie czarnego, bo meble, obicia ścian, portiery, wszystko było pokryte czarnym pluszem lub czarną, matową farbą.
Pokój robił wrażenie kaplicy przedpogrzebowej.
Dwóch, zupełnie nagich, przegiętych w tył olbrzymów, z ciemnego brązu, unosiło w herkulesowych rękach, nad głową wielkie gałęzie dziwacznie poskręcanych storczyków, o kryształowych białych kwiatkach, z których mżyło na pokój elektryczne światło.
Na czarnych kanapkach i fotelikach niskich siedziało kilka osób w milczeniu i w najswobodniejszych pozach, a nawet jeden z mężczyzn leżał na dywanie, pokrywającym całą posadzkę; dywan był także czarny, miał tylko w środku wyhaftowany olbrzymi bukiet czerwonych storczyków, które, niby potworne, dziwaczne, powyginane robaki, zdawały się pełzać po pokoju.
– Will, na przywitanie Meli mógłbyś wywrócić koziołka – zawołała Róża.
Wilhelm Müller, olbrzymi jasnowłosy drab, w obcisłym kostiumie cyklisty, podniósł się z fotelu, rzucił na dywan, przekręcił się trzy razy w powietrzu z wprawą gimnastyka zawodowego i stanął na środku pokoju, kłaniając się po cyrkowemu.
– Brawo, Müller! – zawołał leżący na dywanie pod oknem, zapalając papierosa.
– Mela, chodź mnie pocałować – mówiła rozrośnięta panna, leżąca na niskim, biegunowym krześle, leniwie nadstawiając policzek. Mela ją pocałowała i usiadła na kanapce obok Wysockiego, który, pochylony nad małą, szczupłą, różową blondynką, trzymającą nogi na taburecie, szeptał po cichu i co chwila otrzepywał klapy, chował w głąb rękawów dość brudne mankiety, wykręcał energicznie wąsiki blond i dowodził:
– Z punktu właśnie feministycznego nie powinno być żadnych różnic prawnych pomiędzy kobietą a mężczyzną.
– No tak, ale ty Mieciek jesteś nudny! – skarżyła się żałośnie blondynka.
– Nie witasz się ze mną, Mieciek! – szepnęła Mela.
– Przepraszam panią, panna Fela właśnie nie da się przekonać.
– Wysocki płaci podwójną karę: Meli powiedział pani, a Feli panna, płać Mieciek! – wołała Róża, przyskakując do niego.
– Zapłacę, Róża, zaraz zapłacę – zaczął się rozpinać i szukać po wszystkich kieszeniach.
– Mieciek, nie rozpinaj no się zupełnie, to nie jest zabawne – szczebiotała Fela.
– Ja za ciebie zapłacę, jeśli nie masz pieniędzy.
– Dziękuję ci Mela, pieniądze mam, byłem dzisiaj w nocy wzywany do chorego.
– Róża, dlaczego ja się potrzebuję nudzić? – jęknęła Toni z fotelu biegunowego.
– Will, zabaw Toni, słyszysz, próżniaku!
– Nie chcę, muszę się przeciągnąć, bo mnie krzyż boli.
– Dlaczego ciebie boli krzyż?
– Toni, jego z tych samych powodów boli krzyż, co ciebie – śmiała się Fela.
– Trzeba go wymasażować.
– Ja bym chciała mieć twoją fotografię, Will, ty dzisiaj mocno wyglądasz – szepnęła Róża, w jej szarych wielkich oczach zaczęły skrzyć się zielonawe błyski, przygryzła usta bardzo szerokie i wąskie, co niby kresa czerwona przecinały jej twarz długą, biało-przeźroczystą, okoloną nimbem najczystszej miedzi, włosami rozdzielonymi na środku głowy i zaczesanymi na skronie i na uszy, że tylko ich różowe końce migotały olbrzymimi szafirami, oprawnymi w brylanty.
– Fotografujcie mnie w takiej pozie – wołał, kładąc się w znak na dywanie i z rękami podwiniętymi pod głowę leżał w całej swojej długości, śmiejąc się dźwięcznym, wesołym śmiechem.
– Siądźcie dziewczynki obok mnie! Chodźcie sikorki!
– On jest zupełnie dzisiaj ładny – szepnęła Toni, pochylając się nad jego jasną, młodą, typowo niemiecką twarzą.
– On jest młody – wołała Fela.
– Wolisz Wysockiego?
– Kiedy Wysocki ma takie cienkie nogi.
– Cicho, Fela, nie gadaj głupstw.
– Dlaczego?
– No, wprost dlatego, że nie wypada.
– Moja Róża, dlaczego nie wypada? Ja wiem, co mężczyźni opowiadają o nas, mnie wszystko Bernard mówi, on mi opowiadał taki jeden zabawny kawał, że umierałam ze śmiechu.
– Powiedz go Fela – szepnęła Toni, ziewając z nudów.
– Mała, jak opowiesz przy mnie, to ci już nigdy nic nie opowiem – zaoponował Bernard, leżący na dywanie.
– On się wstydzi! ha, ha, ha! – zerwała się z kanapki, zaczęła biegać po pokoju jak wariatka, przewracała sprzęty, zataczała się na Tonię.
– Fela, co ty wyrabiasz?
– Ja się nudzę. Róża, ja się wściekam z nudów.
Usiadła na stosie pluszowych, czarnych poduszek, jakie jej podsunął lokaj.
– Skąd ty, Wilu, masz tę szramę? – pytała, wodząc palcem długim i cienkim po czerwonej prędze przecinającej mu twarz od ucha do małych rozstrzępionych wąsików.
– Od szabli – odpowiedział, usiłując złapać jej palec zębami.
– O kobietę?
– Tak. Niech Bernard opowie, on mi sekundował tak głośno, że wszystkie bumsy berlińskie wiedziały o tej sprawie.
– Powiedz Bernard.
– Dajcie mi spokój, nie mam czasu – mruknął Bernard, przewrócił się z boku na wznak i patrzył w sufit, po którym leciały za złotym wozem Aurory gromady nagich, skrzydlatych nimf; palił papierosa za papierosem, które mu podawał i zapalał stojący w drzwiach lokaj, ubrany w czerwoną francuską liberię – zresztą to sprawa za bardzo skandaliczna.
– Will, umawialiśmy się przecie, zawiązując nasze zebranie, że mamy mówić sobie wszystko, wszystko – mówiła Toni, przysuwając się bliżej z fotelem.
– Mów, Wilhelm, wyjdę za ciebie za mąż w nagrodę – rozśmiała się dziwnie.
– A ja bym cię wziął, Róża, ty masz w sobie grubego diabła.
– I jeszcze grubszy posag – rzuciła drwiąco.
– Kiedy to takie nudne! Will, zrób świnię, mój drogi, zrób świnię! – jęczała Toni, przeciągając się w fotelu z taką siłą, aż wielki guzik, imitujący kameę, oderwał się jej od stanika.
Czuła się tak znudzoną bezbrzeżnie, że żałosnym głosem prosiła wciąż uparcie, jak dziecko:
– Zrób świnię, Will, zrób świnię!
Wilhelm stanął na czworakach, wygiął grzbiet i zaczął w krótkich, sztywnych podskokach, doskonale imitujących ruchy starej świni, oblatywać pokój, pokwikując od czasu do czasu.
Tonia zanosiła się szalonym śmiechem. Róża klaskała w dłonie z całych sił, a Fela biła piętami o dywan i trzęsła się z radości. Krótkie jej włosy rozplatały się i niby jasną wiechą zakryły jej twarz różową, rozbawioną niesłychanie.
Mela rzucała poduszkami w Müllera, również porwana ogólną wesołością, a Müller po każdym uderzeniu podskakiwał, wyrzucał zabawnie tylnymi nogami i kwiczał przeciągle, wreszcie zmęczony zaczął się wypałączonym grzbietem czochrać o nogi Róży, wreszcie położył się na środku dywanu, wyciągnął nogi i zupełnie niby świnia zmęczona chrząkał, mruczał i pokwikiwał jak przez sen.
– Nieporównany! Wyborny! – wołały z uniesieniem rozbawione panny.
Wysocki wytrzeszczonymi oczami, zdumiony przypatrywał się po raz pierwszy tej cyrkowej zabawie znudzonych milionerek; zapomniał strzepywać klapy, nie wciskał mankietów w rękawy, nie kręcił wąsików, tylko wodził oczami po twarzach kobiet i mruknął z obrzydzeniem:
– Błazen.
– Z jakiego punktu? – zapytała Mela, która najpierw się uspokoiła.
– Ze wszystkich ludzkich punktów – odpowiedział twardo i podniósł się, oglądając za kapeluszem, w który Fela próbowała wsadzić obydwie nogi.
– Uciekasz, Mieciek? – pytała zdumiona jego surowym spojrzeniem.
– Muszę iść, bo muszę się wstydzić tego, że jestem człowiekiem.
– François, otworzyć wszystkie drzwi, bo obrażone człowieczeństwo wychodzi – wołał drwiąco Bernard, który przez cały czas popisów Müllera leżał najspokojniej i palił papierosy.
– Róża, Mieciek się obraził i chce wyjść, nie pozwól mu.
– Mieciek, zostań! Co ci się stało? dlaczego?
– Dlatego, że ja nie mam czasu, przyrzekłem komuś, że przyjdę – tłumaczył się miękko, usiłując ściągnąć swój biedny cylinder z nóg Feli.
– Mieciek, zostań, proszę cię bardzo, przecież obiecałeś mnie odprowadzić do domu – szeptała gorąco Mela i bladą jej twarz pokrył rumieniec wzruszenia.
Pozostał, ale siedział chmurny i nawet nie odpowiadał na drwiące uwagi Bernarda, ani na burszowskie dowcipy Müllera, który znowu się położył u nóg Róży.
Zapanowała zupełna cisza.
Elektryczność drgała w kryształowych kwiatach i mżyła błękitnawym pyłem światła na pokój, na matowe czarne ściany, z których, niby błękitne oczy, patrzyły cztery włoskie akwarele, oprawne w aksamitne czarne ramy, zawieszone na jedwabnych sznurach, na te znudzone próżniactwem głowy, co żółtawymi plamami odcinały się od czarnego tła ścian i mebli, skrzyły się na ozdobach pianina z zielonawego brązu, stojącego w jednym rogu, które z odkrytą klawiaturą było podobne do jakiegoś potworu91, połyskującego długimi, żółtawymi kłami.
Przez zamknięte okiennice wewnętrzne i zapuszczone ciężkie czarne portyery, nie dochodziły z miasta żadne głosy, prócz huczącego, słabego szmeru i drgań bezdźwięcznych, co niby ledwo wyczute bicie pulsu rozlewały się po pokoju.
Dym, jaki ustawicznie puszczał kłębami Bernard, snuł się sinawym, rzadkim obłokiem, przysłaniał złoty wóz Aurory i nimfy nagie, niby najcieńszą bengaliną, opadał, czepiał się ścian i darł się w długie włókna o plusze i wypływał do dalszych pokojów drzwiami, w których, niby ostry krzyk w tej czarnej symfonii, czerwieniła się jaskrawo liberia lokaja, gotowego na każde skinienie.
– Róża, ja się nudzę, ja się śmiertelnie nudzę zajęczała Toni.
– A ja się bawię wesoło – zaczęła wołać Fela, podrzucając nogą cylinder Miecia.
– Ja się bawię najlepiej, bo wcale nie potrzebuję zabawy – powiedział ironicznie Bernard.
– François, każ dawać herbatę! – rzuciła Róża.
– Róża, nie chodź, ja ci dokończę kawał.
Uniósł się na łokciu i szeptał, całując raz po raz różowy koniec ucha.
– Nie ugryź mi kolczyka! Za mocno! Masz takie gorące usta! – szeptała, przechylając głowę ku niemu, zagryzła usta, a spod przymkniętych, ciężkich, sinawych powiek zaczęły się skrzyć zielonawe błyski.
– Ze strachu zaczął się żegnać – szeptał głośniej Will.
– Cóż to – on katolik?
– Nie, ale co to szkodzi się zabezpieczyć.
Wysłuchała reszty kawału i nie roześmiała się znudzona.
– Wilhelm, ty jesteś dobry, kochany – mówiła, głaszcząc go po twarzy – ale twoje anegdoty są za bardzo berlińskie, nudne i głupie. Ja zaraz przyjdę, a tymczasem może Bernard co zagrasz.
Bernard powstał, pchnął nogą taburet do pianina i zaczął ze wściekłą brawurą grać trzecią figurę kadryla.
Ocknęli wszyscy z milczenia i nudy.
Wilhelm podniósł się i zaczął tańczyć trzecią figurę z Felą, tańczyli kontredansa z zacięciem kankana, włosy Feli trzęsły się jak pęk słomy na wichurze, zasłaniały jej oczy, opadały aż na brodę, fruwały za nią, odgarniała je ręką i tańczyła do upadłego.
Toni leżała w fotelu i znudzonym wzrokiem goniła za ruchami Willa.
Lokaj ustawiał z boku małe, hebanowe stoliczki, inkrustowane wytwornie perłową masą i kładł zastawę do herbaty.
Róża przeciągnęła się leniwie i utykając, i kołysząc szerokimi biodrami, szła ku drzwiom i zatrzymała się chwilę przy Wysockim, który półgłosem mówił:
– Słowo pani daję, że to nie dekadencja, to jest zupełnie co innego.
– Cóż to jest zatem? – pytała Mela, przytrzymując Wysockiemu ręce, żeby nie mógł otrzepywać się i wpychać mankietów.
– Ja bym chciała być dekadentką. Mieciek, czy ja mogę być dekadentką? Mieciek, ja chcę być dekadentką, bo ja się nudzę – wołała Toni.
– To jest tylko próżniactwo, pochodzące ze zbytku czasu i zbytku pieniędzy! Nuda jest chorobą bogaczów. Ty, Mela, nudzisz się, Róża się nudzi, Toni się nudzi, Fela się nudzi, no i z wami nudzą się te dwa bałwany, a poza wami połowa córek i żon milionerów nudzi się. Wszystko was nudzi, bo wszystko mieć możecie, co kupić można. Was nic nie obchodzi, chcecie się tylko bawić, a najszaleńsza zabawa kończy się również nudą. Z punktu socjalnego…
– Mieciek, ale ty o mnie źle nie myślisz? – przerwała, gładząc mu ręce.
– Nie robię wyjątków, zresztą tak samo należysz do rasy zdegenerowanej, ze wszystkich ras najbardziej odbiegłej92 od natury, a to się mści na was samych.
– Słuchaj go, Mela, a on ci uczenie będzie dowodził ze wszystkich znanych sobie punktów, że największą zbrodnią na świecie jest posiadać majątek.
– Usiądź, Róża przy nas.
– Zaraz przyjdę, zajrzę do ojca.
Wyszła i z przedpokoju już oświetlonego elektrycznymi żyrandolami poszła na górę do gabinetu ojca, w którym było prawie ciemno.
Szaja Mendelsohn, okryty w rytualne szaty do modlitwy, z obnażoną lewą ręką, okręconą paskami, siedział na środku pokoju, modlił się półgłosem i pochylał poważnie.
W dwóch oknach stało dwóch starych, z siwymi brodami śpiewaków bóżniczych, okrytych w takie same rytualne zasłony, w białe i czarne pasy i wpatrzeni w ostatnie różowe brzaski dnia, jakie się barwiły na szarym tle nieba, kiwali się ustawicznie, śpiewając jakąś dziwnie namiętną i dziwnie smętną psalmodię.
Głosy były nabrzmiałe skargą i bólem i niby głosy trąb miedzianych, brzmiały wrzaskliwą żałością, to huczały głuchą rozpaczą, wybuchały jękiem beznadziejnym, wznosiły się krzykiem ostrym, przejmującym, który długo drgał w ciszy mieszkania; to znowu zniżali głosy do szeptu i płynęła długa, słodka, melodia, jakby fletów śpiewających w wielkiej ciszy ogrodów kwitnących, wśród cieniów, dyszących aromatami ambry, w półśnie pełnym ekstatycznych marzeń miłości, przez które wiły się akcenty wyraźne tęsknot i westchnień, jakby do palmowych ogrodów Jeruzalem, do pustyni smutnych i nieobjętych, do palących żarów słońca, do ojczyzny straconej, a tak kochanej.
Pochylali się coraz rytmiczniej, oczy im gorzały ekstazą i długie, siwe brody trzęsły się ze wzruszenia. Porywały ich własne głosy i te rytmy śpiewów, co się rozlewały z ich piersi na pusty, cichy, omroczony pokój i łkały, prosiły, błagały, drgały skargą przepojoną niedolą i sławiły dobroć i moc Pana nad Pany.
Poza oknami panowała cisza.
Wielkie koszary robotnicze po drugiej stronie ulicy, wprost okien gabinetu, zaczęły błyskać światłami na wszystkich piętrach, a z drugiej strony okien, bo gabinet był w narożniku, czernił się park zbitą gęstwą świerków, które przedzielały pałac od fabryk i bieliły się w zmroku, pomiędzy niskimi krzewami gazonów płaty nieroztopionego jeszcze śniegu.