- -
- 100%
- +
– Dzisiaj rano.
– Jakże ci poszedł sezon? – pytał, siadając obok niego na zielonej kanapce.
– Świeeeetnie! – wyciągnął nogi na krzesełku i rozpiął kamizelkę.
– Myślałem dzisiaj o tobie, a nawet wczoraj z Borowieckim mówiliśmy.
– Borowiecki! ten od Bucholca?
– Tak.
– On wciąż drukuje swoje bojki? Słyszałem, że ma założyć na siebie.
– Dlatego właśnie mówiliśmy o tobie.
– I co, wełna?
– Bawełna!
– Sama?
– Co to można dzisiaj wiedzieć.
– Pieniądze jest?
– Będą, a tymczasem jest coś więcej, kredyt…
– Do spółki z tobą?
– I z Baumem, znasz Maksa?
– Ojej! W tym wekslu jest feler, jeden żyrant niepewny! Borowiecki – dodał po chwili.
– Dlaczego?
– Polaczok! – rzucił dosyć pogardliwie i wyciągnął się prawie na kanapce i na krześle.
Moryc roześmiał się wesoło.
– To ty go wcale nie znasz. O nim dużo się w Łodzi będzie mówić. Ja w niego, że zrobi gruby interes, tak wierzę jak w siebie.
– A Baum, cóż to?
– Baum jest wół, jemu trzeba dać się wyspać i wygadać, a potem dać robotę, będzie robił jak wół, a zresztą on wcale nie jest głupi. Ty mógłbyś nam dużo pomóc i sam dużo byś zarobił. Nam już dawał oferty Krongold.
– Idźcie do Krongolda, to wielka osoba, on się zna ze wszystkimi bałaganami, które kupują długiego towaru za sto rubli rocznie; to jest wielki reisender49 na Kutno, na Skierniwice. Zróbcie z nim interes, ja się nie narzucam! Ja mam co sprzedawać, ja mam list przy sobie Bucholca, on mi chce powierzyć agenturę swoich towarów na cały Wschód, a jakie warunki mi daje! – i zaczął gorączkowo rozpinać się i szukać po wszystkich kieszeniach tego listu.
– Wiem o tym, nie szukaj. Borowiecki mi wczoraj mówił, bo to on poradził ciebie Bucholcowi.
– Borowiecki! Naprawdę? Dlaczego?
– Bo on jest mądry i myśli o przyszłości.
– I tak sobie, przecież za taki interes mógłby grubo zarobić. Ja sam dałbym dwadzieścia tysięcy bares geld50, jak tu siedzę. Co on w tym ma? i do tego my się prawie nie znamy.
– Co on w tym ma, to on ci sam powie, ale tylko tyle ci powiem, że gotówki nie weźmie.
– Szlachcic! – szepnął z pewnym drwiącym politowaniem Leon i splunął na środek pokoju.
– Nie, on tylko mądrzejszy od najmądrzejszych reisenderów i agentów na cały Wschód – odpowiedział Moryc, dzwoniąc nożem w kufel. – Dużoś sprzedał?
– Za kilkadziesiąt tysięcy, kilkanaście tysięcy gotówki, a reszta najlepsze weksle, bo na cztery miesiące z żyrem Safonowa! Jedwabny interes – uderzył Moryca w kolano z zadowolenia. – Mam i dla ciebie obstalunek. Widzisz, co to przyjaźń.
– Na ile?
– Razem ze trzy tysiące rubli.
– Długi czy krótki towar?
– Krótki.
– Weksel czy nachname51?
– Nachname? Zaraz ci dam zamówienie – zaczął przewracać w olbrzymim, zamykanym na klucz pugilaresie52.
– Co ci mam dać?
– Jeżeli gotówka, to wystarczy jeden procent, po przyjacielsku.
– Gotówki teraz potrzebuję na gwałt, mam wypłaty, ale w ciągu tygodnia zapłacę.
– Dobrze. Masz zamówienie. Wiesz, w Białymstoku spotkałem Łuszczewskiego, przyjechaliśmy razem do Łodzi.
– Gdzież ten hrabia jedzie?
– Przyjechał do Łodzi robić interes.
– On! Ma widać za dużo; trzeba się z nim zobaczyć.
– Nic nie ma, przyjechał się dorobić czego.
– Jak to nic nie ma, przecież jeździliśmy całą bandą z Rygi jeszcze do jego majątków. Był pan na gruby sposób! I nic mu już nie zostało?
– Zostało! trochę gumy z powozów na kalosze! Ha, ha, ha, kapitalny witz53 – uderzył go w kolano.
– Cóż zrobił z majątkiem? liczyli go lekko na dwieście tysięcy.
– A on teraz liczy sam, że ma ze sto tysięcy długów, a to skromny człowiek.
– Mniejsza z nim. Napijesz się?
– Warto by przed teatrem.
– Kelner, koniak, kawior, befsztyk po tatarsku, porter oryginalny, gallopp!
– Bum-Bum, chodź-no pan do nas! – krzyknął Leon.
– Jak się pan ma, jakże zdróweczko, jakże interesiki! – wykrzykiwał, ściskając mu rękę.
– Dziękuję, bardzo dobrze. Przywiozłem dla pana umyślnie z Odessy coś – wyjął z pugilaresu rysunek pornograficzny i podał.
Bum-Bum poprawił obu rękami binokle, wziął rysunek i zanurzył się w nim cały z lubością. Twarz mu poczerwieniała, mlaskał językiem, oblizywał swoje sine, opadnięte wargi, trząsł się cały z zadowolenia.
– Cudowne, cudowne. Niebywałe! – wykrzykiwał i powlókł się pokazywać wszystkim.
– Świnia – mruknął Moryc niechętnie.
– Lubi dobre rzeczy, a że jest znawcą…
– Nie poznałeś znowu kogo? – zapytał nieco ironicznie.
– Czekaj!… – trzaskał w palce, potem w kolano Moryca, uśmiechnął się i z pugilaresu, z pomiędzy rachunków i not wydobył fotografię kobiety.
– Co? Ładna maszyna? – mówił z najwyższym zadowoleniem, przymrużając oczy.
– Tak.
– Prawda! Ja zaraz pomyślał, że będzie ci się podobać. To Francuzeczka, a!
– Wygląda na Holenderkę, ale krowę,
– Keine54 gadanie. To droga sztuka, stówka za nic.
– Dałbym pięć za wyrzucenie jej za drzwi.
– Ty zawsze jesteś… no, już nie powiem.
– A ty masz reisenderowskie gusta, skąd takie bydlę, gdzieś poznał?
– W Niżnim ja sobie „pokutił niemnożeczko55” z kupcami, to oni mówią w końcu: „Chodź pan Lew w cafée concert!” Poszli. Nu, wódka, koniak, szampańskie pili prawie z beczki, a potem słuchali śpiewu, ona śpiewaczka – że…
– Zaczekaj, w tej chwili przyjdę! – przerwał Moryc, zerwał się i podszedł do tęgiego Niemca, który wszedł do restauracji i rozglądał się po sali.
– Gut Morgen56, panie Müller!
– Morgen! Jak się pan ma, panie… – odpowiedział niedbale i rozglądał się dalej.
– Pan szuka kogo? może ja będę mógł pana objaśnić – nastręczał się natarczywie Moryc.
– Szukam pana Borowiecki, tylko po to wszedłem.
– Będzie zaraz, bo ja właśnie czekam na niego. Może pan pozwoli do stolika. To mój kolega, Leon Kohn! – rekomendował.
– Müller! – rzucił z pewną dumą i przysiadł się.
– Kto by nie wiedział o tym! każde dziecko w Łodzi wie takie nazwisko – mówił prędko Leon, śpiesznie się zapinając i robiąc miejsce na kanapie.
Müller uśmiechnął się pobłażliwie i patrzał ku drzwiom, bo wszedł Borowiecki w towarzystwie, ale zobaczywszy go, towarzyszy zostawił przy drzwiach i z kapeluszem w ręku szedł do tego królika bawełnianego, po którego wejściu przyciszyło się w knajpie i wszyscy śledzili go z nienawiścią, zazdrością i dumą.
– Prawie czekałem na pana – zaczął Müller. Mam do pana interes. – Skinął głową Morycowi i Leonowi, uśmiechnął się do pozostałych, objął ręką w pas Borowieckiego i wyprowadził z knajpy.
– Telefonowałem do fabryki, ale mi odpowiedziano, że pan dzisiaj wyszedł wcześniej.
– Żałuję teraz bardzo – rzekł uprzejmie.
– Pisałem nawet do pana, sam pisałem – dodał mocniej, z wielką pewnością, chociaż na pewno wiedziano w mieście, że umiał zaledwie się podpisać.
– Nie odebrałem listu, bo zupełnie nie wstępowałem do mieszkania.
– Pisałem o tym, com już kiedyś wspominał. Ja jestem prosty człowiek, panie von Borowiecki, to ja powiem raz jeszcze i prosto: dam panu tysiąc rubli więcej, wstąp pan do mojego interesu.
– Bucholc dałby mi dwa tysiące więcej, abym tylko został – szepnął zimno.
– Dam panu trzy, no, dam panu cztery! słyszysz pan, cztery tysiące rubli więcej, to jest całe czternaście tysięcy rocznie, ładny grosz!
– Bardzo panu dziękuję, ale nie mogę przyjąć tak wspaniałej propozycji.
– Zostajesz pan u Bucholca? – zapytał prędko.
– Nie. Powiem otwarcie, dlaczego nie przyjmuję pańskiej oferty, ani nie zostaję w firmie – zakładam sam fabrykę.
Müller przystanął, odsunął się nieco, popatrzył i ciszej, z pewnym jakby szacunkiem zapytał:
– Bawełna?
– Nie powiem nic prócz tego, że żadnej konkurencji panu nie zrobię.
– Mnie jest ganz-pommade57, wszystkie konkurencje – wykrzyknął, uderzając się po kieszeni. – Co mi pan może zrobić, co mi kto może zrobić? Kto co zrobi milionom?
Borowiecki nic się nie odezwał, tylko uśmiechał się, zapatrzony przed siebie.
– Co to będzie za towar? – zaczął Müller, znowu ujmując go niemieckim obyczajem wpół. Spacerowali tak po asfaltowym, powybijanym chodniku, prowadzącym przez podwórze hotelowe do gmachu teatralnego, stojącego w głębi, oświetlonego wielką latarnią elektryczną.
Tłumy ludzi szły do teatru.
Powóz za powozem zajeżdżał przed hotelową bramę i wyrzucał ciężkich i przeważnie opasłych mężczyzn i bardzo wystrojone kobiety, które pootulane szły pod parasolami tym chodnikiem, oślizgłym od wilgoci, bo chociaż deszcz ustał już, ale gęsta lepka mgła opadała na ziemię.
– Pan mi się podoba, panie von Borowiecki – mówił Müller, nie doczekawszy się odpowiedzi – tak mi się pan podoba, że jak tylko pan zrobi klapę, to zawsze znajdzie pan u mnie miejsce na jakie parę tysięcy rubli.
– Teraz dałby mi pan więcej?
– No, bo teraz pan jesteś dla mnie więcej wart.
– Dziękuję za szczerość – uśmiechnął się ironicznie.
– Ale ja pana nie chciałem obrazić, ja mówię tak, jak myślę – usprawiedliwiał się gorąco, dojrzawszy ten uśmiech.
– Wierzę. Skoro zrobię klapę raz, to tylko dlatego, żeby drugi raz jej nie zrobić.
– Pan jesteś głowa, panie Borowiecki, pan mi się ogromnie podoba. My razem moglibyśmy robić dobre interesy.
– Cóż, kiedy musimy je robić osobno – zaśmiał się, kłaniając nisko jakimś damom przechodzącym.
– Ładne kobiety te Polki, ale mają. Moda też ładna.
– Bardzo ładna – powiedział poważnie, podnosząc na niego oczy.
– Ja mam myśl! ja ją panu kiedy indziej powiem – zawołał tajemniczo. – Masz pan miejsce w teatrze?
– Mam krzesło, przysłali mi dwa tygodnie temu.
– Nas tylko troje będzie w loży.
– Są i panie?
– One już w teatrze, a ja umyślnie zostałem, aby się widzieć z panem, no i na nic moje plany. Do widzenia, pan zajrzy do loży?
– Z pewnością, będzie to dla mnie bardzo przyjemnym obowiązkiem.
Müller zniknął w drzwiach teatru, a on powrócił do restauracji. Nie zastał już Moryca, który przez garsona kazał powiedzieć, że czeka w teatrze.
W bufecie, gdzie poszedł napić się wódki, bo czuł się dziwnie zdenerwowanym, nie było prawie nikogo, prócz Bum-Buma, który przysłonięty gazetą drzemał w kącie.
– Bum, nie idziesz pan do teatru?
– Te, po co mi to. Bawełnę oglądać, przecież ich znam. Pan idzie?
– A zaraz.
Jakoż i wyszedł, odnalazł swoje miejsce w pierwszym rzędzie obok Moryca i Leona, który zawzięcie kłaniał się i lornetował jakieś blondynki, siedzące na pierwszym piętrze.
– Krasawica pierwszy sort, ta moja blondynka, patrz Moryc.
– Znasz ją bliżej?
– Czy ja ją znam bliżej? ha, ha, ha, ja ją znam bardzo bliżej! Poznaj mnie z Borowieckim.
Moryc ich poznajomił zaraz.
Leon chciał coś mówić, już nawet klepnął w kolano Moryca, ale Borowiecki wstał i odwrócony twarzą do sali zapełnionej od góry do dołu najlepszą, na jaką tylko było stać Łódź publicznością, przyglądał się uważnie, co chwila kłaniając się to lożom, to krzesłom, niesłychanie dystyngowanym ruchem głowy.
Stał spokojnie pod ogniem lornetek i spojrzeń, jakie w niego uderzały ze wszystkich stron teatru, który wrzał niby ul świeżo obsadzonym rojem.
Jego wysoka, rozrośnięta, bardzo zgrabna postać rysowała się wykwintną sylwetką.
Piękna twarz, o bardzo typowym, wydelikaconym rysunku, ozdobiona prześlicznymi wąsami starannie utrzymywanymi i usta o spodniej wardze silnie wysuniętej i pewna niedbałość w ruchach i spojrzeniach, czyniły go typem dżentelmena.
Nikt nie mógłby był z jego powierzchowności wykwintnej poznać, że ma przed sobą człowieka, który jako chemik fabryczny, jako kolorysta, był niezrównanym w swojej specjalności; człowieka, o którego toczyły się wojny pomiędzy fabrykami bawełnianymi, by go zdobyć dla siebie; był takim, który w tym dziale fabrykacji robił przewroty.
Szare, z niebieskawym odcieniem oczy, twarz sucha, brwi prawie ciemne, czoło twardo modelowane nadawały mu coś drapieżnego.
Czuć było w nim silną wolę i nieugiętość.
Patrzył dosyć wyniośle na teatr zalany światłem i na tę barwną, błyszczącą brylantami publiczność.
Loże podobne były do żardinierek58 wybitych wiśniowym aksamitem, na którego tle niby kwiaty siedziały strojne kobiety, skrzące się drogimi kamieniami.
– Karol, ile może być dzisiaj milionów w teatrze? – zapytał cicho Moryc.
– Będzie ze dwieście – odpowiedział tak samo, z wolna ogarniając znane twarze milionerów.
– Tu rzeczywiście pachnie milionami – wtrącił Leon, wciągając w siebie powietrze przesycone zapachem perfum, kwiatów świeżych i błota przyniesionego z ulicy.
– Cebulą i kartoflami przede wszystkim – szepnął pogardliwie Borowiecki i kłaniał się z bardzo słodkim uśmiechem do jednej z lóż parterowych, przy samej scenie, wspaniale pięknej Żydówce w czarnej jedwabnej sukni decolté, z której wychylały się olśniewające białością, przepysznie uformowane ramiona i szyja okręcona w sznur brylantów. Brylanty połyskiwały nad skroniami, w grzebykach upinających czarne puszyste włosy, zaczesane modą cesarstwa – na uszy, w których również skrzyły się brylanty zadziwiającej wielkości, brylanty lśniły się u gorsu, w agrafie spinającej stanik i połyskiwały w bransoletkach okręcających ręce obciągnięte w czarne rękawiczki. Wielkie, podłużne oczy fiołkowe niby najwspanialsze szafiry paliły się ostro. Twarz miała o gorącym tonie lekko oliwkowym, przesyconym nieco karminem krwi, czoło niskie, brwi silnie zarysowane, nos prosty i cienki i dosyć duże, pełne usta.
Spoglądała z pewnym uporem na Borowieckiego, nie zważając, że ją lornetowano ze wszystkich lóż, czasami rzucała nieznaczne spojrzenia na siedzącego trochę w głębi loży męża, starca o wybitnie semickim typie, który z opuszczoną głową na piersi, siedział zatopiony w rozmyślaniach, chwilami budził się, rzucał przenikliwe spojrzenia spod złotych okularów na salę, obciągał na wydatnym brzuchu kamizelkę i szeptał żonie:
– Lucy, czemu się ty tak wystawiasz?
Udawała, że nie słyszy i przeglądała dalej loże krzesła, zapchane publicznością o typach przeważnie semickich i germańskich, albo patrzyła w Borowieckiego, który chwilami odczuwał te spojrzenia, bo się odwracał do niej twarzą, ale stał zimny na pozór i obojętny.
– Ładny kawałek kobiety z tej Zukerowej – szepnął Leon do Borowieckiego, bo chciał zacząć rozmowę, aby się dowiedzieć bliższych szczegółów o swojej agenturze.
– Uważasz pan?… – odpowiedział chłodno tamten.
– Ja bo widzę. Patrz pan, jej biust, ja to najlepiej lubię w kobiecie, a ona ma biust frontowy, jak aksamit, ha, ha, ha.
– Z czego się śmiejesz? – pytał ciekawie Moryc.
– Zrobiłem pyszny witz – i powtarzał go Morycowi ze śmiechem.
Umilkli, bo kurtyna się podniosła, wszystkie oczy utonęły w scenie, tylko Zukerowa zza wachlarza patrzyła w Karola, który zdawał się tego nie spostrzegać, co ją tak widocznie irytowało, że po kilka razy składała wachlarz i uderzała nim w parapet jakby od niechcenia.
Uśmiechał się nieznacznie, rzucał na nią krótkie spojrzenia i patrzył dalej z uwagą wielką na scenę, gdzie amatorzy i amatorki parodiowali prawdziwych aktorów i sztukę.
Było to bowiem przedstawienie na cel dobroczynny, złożone z dwóch komedyjek, śpiewu solowego, gry na skrzypcach i fortepianie, i żywych obrazów na zakończenie.
W antrakcie59 Borowiecki wstał, aby iść do loży Müllerów, zatrzymał go Kohn.
– Panie Borowiecki, ja chciałem z panem pomówić.
– Może po teatrze, bo, jak pan widzi, teraz nie mam czasu – szepnął i poszedł.
– On jest wielki pan, teraz nie ma czasu.
– Ma rację, tutaj wcale nie miejsce do interesów.
– Moryc, tyś zgłupiał do reszty, co ty wygadujesz, dla interesów jest wszędzie miejsce, tylko ten von Borowiecki to wielki książę od Bucholca i Spółki, wielka osoba!
Borowiecki tymczasem wszedł do loży Müllerów, stary wyszedł, aby mu zrobić miejsce, bo już tam na czwartego siedział jakiś niski, gruby Niemiec.
Przywitał się z matką, drzemiącą w głębi loży i z córką, która podniosła się niemal na jego wejście.
– Störch.
– Borowiecki.
Skrzyżowały się nazwiska i dłonie.
Karol usiadł.
– Jak się pani bawi? – zapytał, aby coś powiedzieć.
– Doskonale, wybornie! – wykrzyknęła i jej okrągła, różowa twarz, podobna do młodej rzodkiewki świeżo obmytej, rozbłysła silniejszymi rumieńcami, co tym mocniej odbijały przy jasnozielonej sukni.
Podniosła chusteczkę do twarzy, aby przysłonić rumieńce, bo się ich wstydziła.
Matka zarzuciła jej na ramiona wspaniały, koronkowy szal, bo przeciąg od drzwi otwartych przewiewał po teatrze i drzemała dalej.
– A pan? – zapytała po chwili, podnosząc na niego niebieskie, zupełnie porcelanowe oczy, o jasnych złotawych obrzeżach rzęs i w tej chwili, z rozchylonymi nieco, bladymi ustami dziecka, z twarzyczką podniesioną, podobną była do świeżo upieczonej bułki.
– Powiem to samo: wybornie, doskonale albo: doskonale, wybornie.
– Dobrze grają, prawda?
– Tak, po amatorsku. Myślałem, że pani weźmie udział w przedstawieniu.
– Ja bardzo pragnęłam, ale kiedy mnie nikt nie zaprosił – mówiła szczerze, z wielką przykrością.
– Projekt ten istniał, ale nie miano odwagi, bano się odmowy, zresztą do domu państwa wstęp tak trudny, jakby na dwór królewski.
– Ja, ja to samo mówił pannie Mada – wtrącił Störch.
– To pan winien, przecież pan bywa u nas, trzeba było mi powiedzieć.
– Nie miałem czasu i zapomniałem – tłumaczył się prosto.
Zapanowało milczenie.
Störch odkasływał, nachylał się już, aby zacząć rozmowę, ale cofał się, widząc, że Borowiecki znudzonym wzrokiem włóczy po teatrze, a Mada była jakaś pomieszana, bo chciała dużo mówić, a teraz, gdy ten Borowiecki siedzi obok niej, gdy loże ze specjalnym zainteresowaniem lornetują ich, nie wie co mówić, wreszcie zaczęła.
– Pan będzie w naszej firmie?
– Niestety, musiałem ojcu pani odmówić.
– A papa tak liczył na pana.
– Ja sam bardzo żałuję.
– Myślałam, że we czwartek pan u nas będzie, bo mam pewną prośbę.
– Mogęż ją zaraz wysłuchać?
Pochylił głowę ku niej i spoglądał do loży Zukerów.
Lucy wachlowała się gwałtownie i widocznie poza wachlarzem kłóciła się z mężem, który raz po raz obciągał kamizelkę na brzuchu i wyprostowywał się na krześle.
– Chciałam prosić, aby mi pan wskazał niektóre polskie książki do czytania. Mówiłam to już papie, ale powiedział mi, że jestem głupia i powinnam się zająć domem i gospodarstwem.
– Ja, ja60. Fater tak powiedziała – szepnął znowu Störch, cofając się nieco w tył z krzesłem, bo go Borowiecki uderzył oczami.
– Dlaczego pani chce tego, po co to pani? – zapytał dosyć twardo.
– A bo chcę – odparła rezolutnie – chcę i proszę o informację.
– Brat musi mieć przecież w tym nowym pałacyku i bibliotekę.
Zaśmiała się bardzo serdecznie i bardzo cichutko.
– Co pani widzi śmiesznego w moim przypuszczeniu?
– Ale, bo Wilhelm tak nie lubi książek, że kiedyś pogniewał się na mnie i gdy byłam z mamą w mieście, spalił mi wszystkie moje książki.
– Ja, ja Wilhelm nie lubi książek, on jest dobry bursz61.
Borowiecki popatrzył zimno na Störcha i rzekł:
– Dobrze, przyślę pani jutro spis tytułów.
– A jeślibym ja pragnęła mieć ten spis zaraz, natychmiast.
– To natychmiast mogę kilka tytułów napisać, a resztę jutro.
– Pan jest dobry chłopak – powiedziała wesoło, ale ujrzawszy, że usta mu drgnęły uśmiechem ironii, rozczerwieniła się jak piwonia.
Napisał na bilecie wizytowym, opatrzonym w herby, pożegnał się i wyszedł.
W korytarzu spotkał się ze starym Szają Mendelsohnem, prawdziwym królem bawełnianym, którego nazywano krótko – Szaja.
Był to wysoki, chudy Żyd, o wielkiej białej, iście patriarchalnej brodzie, ubrany w długi, zwykły chałat, który mu się tłukł po piętach.
Szaja zawsze bywał tam, gdzie przypuszczał, iż będzie Bucholc, jego największy współzawodnik w królestwie bawełnianym, największy fabrykant łódzki i do tego osobisty nieprzyjaciel.
Zagrodził drogę Borowieckiemu, który uchylając kapelusza chciał przejść dalej.
– Witam pana. Nie ma dzisiaj Hermana, dlaczego? – zapytał ohydną polszczyzną.
– Nie wiem – odparł krótko, bo nie cierpiał Szai, jak go nie cierpiała cała nieżydowska Łódź.
– Żegnam pana – rzucił sucho i pogardliwie Szaja.
Borowiecki nic nie odpowiedział i poszedł na pierwsze piętro, do jednej z lóż, w której był cały bukiet kobiet, pomiędzy nimi zastał Moryca i Horna.
W loży było nadzwyczaj wesoło i bardzo ciasno.
– Nasza mała ślicznie gra, prawda panie Borowiecki?
– Tak i bardzo żałuję, że nie zaopatrzyłem się w bukiet.
– My go mamy, podadzą jej po drugiej sztuce.
– Że jest ciasno beze mnie i wesoło beze mnie, że panie mają już asystę – wychodzę.
– Zostań pan z nami, będzie jeszcze weselej – prosiła go jedna z kobiet, w liliowej sukni, z liliową twarzą i z liliowymi oczami.
– Weselej to pewnie nie, ale że ciaśniej, to z pewnością – zawołał Moryc.
– To wyjdź, będzie zaraz więcej miejsca.
– Żebym mógł iść do loży Müllerów, tobym wyszedł.
– Mogę ci to ułatwić.
– Ja wychodzę i zaraz zrobi się więcej miejsca – zawołał Horn, ale pochwyciwszy proszące spojrzenie młodej dziewczyny, siedzącej na froncie loży, pozostał.
– Wie pani, panno Mario, ile się taksuje panna Müller? Pięćdziesiąt tysięcy rubli rocznie!
– Mocna panna! Ja bym się puścił na ten interes – szepnął Moryc.
– Przysuń się pan bliżej, to coś opowiem – szepnęła liliowa i pochyliła nisko głowę, tak, że jej ciemne, puszyste włosy, dotykały skroni nachylonego do niej Borowieckiego. Zasłoniła się wachlarzem i szeptała mu długo do ucha.
– Nie spiskujcie! – zawołała najstarsza w loży, zupełnie w stylu barocco, piękna, czterdziestokilkuletnia kobieta, o cerze olśniewającej, siwych zupełnie włosach, nadzwyczaj obfitych, czarnych oczach i brwiach, i o majestatycznej, imponującej postaci, która przewodniczyła całej loży.
– Pani Stefania opowiadała mi ciekawe szczegóły o tej nowej baronowej.
– No, nie powtórzyłaby tego przy wszystkich – szepnęła barokowa.
– Panna Mada Müller raczy nas lornetować, o!
– Wygląda dzisiaj jak młoda, tłuściutka, oskubana z piórek gęś, okręcona w nać z pietruszki.
– Pani Stefania udaje dzisiaj złośliwą – szepnął Horn.
– Albo tamta, Szajówna, cały magazyn jubilerski ma na sobie.
– Przecież stać ją nawet na dwa sklepy jubilerskie – wtrącił Moryc, wpakował binokle na nos i patrzył na dół, w lożę Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.
– Któraż kulawa?
– Róża, ta po lewej stronie, ruda.
– Wczoraj była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i poszła, ale miałam czas się jej przyjrzeć, jest zupełnie brzydka – mówiła pani Stefania.
– Ona jest prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery albo piętnaście aniołów – wykrzykiwał Moryc, przedrzeźniając starego Szaję.
– Do widzenia paniom, chodź Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.
– Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? – prosiła wszystkich liliowa, patrząc na Borowieckiego.
– Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.
– Czy jesteś pan zamówiony do Müllerów? – szepnęła trochę cierpko.
– Do Grand Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.
– To załatw się z nim pan w teatrze, musi przecież być.
– On przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani?
Ukłonił się i wyszedł, przeprowadzony dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.
Akt dosyć dawno się już ciągnął, więc przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.
Zdziwił wszystkich fakt, że w czasie sztuki wywołano z loży Knolla, zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży, na wprost Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik, największy bankier łódzki.
Przynieśli mu depeszę, z którą poleciał do Szai.
Szczegóły te, podawane sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.
– Co się stało? – zapytywano, nie znajdując odpowiedzi na razie.
Kobiety słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom łódzkim.
Mendelsohn siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być pochłonięty przedstawieniem.
Knoll, wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca także słuchał z uwagą.