- -
- 100%
- +
Oddawał pocałunki i pieszczoty, rzucał jej chwilami słowa gorące miłości, ale robił to prawie odruchowo, więcej siłą nawyknienia do podobnych sytuacji, niźli sercem, które było w tej chwili zajęte zupełnie czym innym.
A ona pomimo rozszalenia, odczuwała intuicją zmysłów ludzi bardzo namiętnych, że coś stoi pomiędzy nimi – więc potęgowała w sobie uczucie, jakby za siebie i za niego, roztaczała całą potęgę czaru kobiety zakochanej, kobiety niewolnicy, która nawet kopnięcie swego pana i władcy przyjmuje z okrzykiem szczęścia i kobiety, dla której szczęściem jest najwyższym zdobycie sobie kochanka przez siłę, gwałtem, mocą swego temperamentu.
Wreszcie zwyciężyła.
Borowiecki zapomniał o fabryce, o bawełnie, o cłach, o świecie całym, oddawał się tej miłości z całą zapamiętałością ludzi na pozór zimnych i umiejących w drobnych okolicznościach życia panować nad sobą zupełnie.
Poddawał się huraganowi i z rozkoszą pełną denerwującej ciekawości, pozwolił mu się nieść.
– Kocham cię – wołała co chwila.
– Kocham cię – odpowiadał i czuł, że w tej chwili mówi pierwszy raz w życiu szczerze zupełnie to słowo, najwięcej może ze słownika ludzkiego kłamliwe i kłamane.
– Napisz mi to, mój najdroższy, napisz – prosiła z dziecinnym uporem.
Wyjął bilet wizytowy i całując co chwila jej cudne fiołkowe oczy i te usta palące, napisał:
„Kocham cię, Lucy”.
Wyrwała mu bilet z rąk, przeczytała, ucałowała kilkakrotnie i schowała za gors, ale wyjęła po chwili, aby znowu czytać i całować na przemian bilet i jego.
Wreszcie przypatrując się herbowi, zapytała:
– Co to jest?
– Mój herb.
– Co to znaczy?
Wytłumaczył jej jak mógł, ale nic nie zrozumiała.
– Nic nie rozumiem, zresztą nic mnie to nie obchodzi.
– A co cię obchodzi.
– Kocham cię.
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
– Widzisz, ja nic nie wiem, ja cię kocham, to mój rozum, po co mi więcej?
Siedzieli tak długo w tej wielkiej ciszy nocy i buduaru, przez którego mury i obicia nie przedzierał się najmniejszy szmer ze świata, zatopieni w sobie, w miłości, otoczeni jakby obłokiem zachwytu nad sobą; w tej obezwładniającej atmosferze, przesyconej zapachami, odgłosem pocałunków, szeptem rozdrganych66, palących słów, szelestem jedwabiu, rubino-szmaragdowym światłem, co się mżyło coraz słabiej, barwami przyćmionymi, które z obić na ścianie, z mebli połyskiwały tajemniczo, drgały w żywszym na chwilę świetle i jakby pełzały wskroś pokoju, a potem rozlewały się i martwiały w zmroku coraz gęstszym, w którym tylko świecił się jakoś dziwnie Budda, a nad nim patrzyły z pawich piór oczy coraz smętniej i coraz tajemniczej.
IV
Czwarta dochodziła, gdy Borowiecki znalazł się na ulicy.
Stangret nie doczekawszy się, odjechał do stajni.
Wiatr huczał głęboko i zamiatał kałuże z taką siłą, że błoto bryzgało na parkany i na wąską ścieżkę służącą za chodnik.
Borowiecki wzdrygnął się, przejęty tym zimnym, wilgotnym wiatrem.
Stał chwilę przed domem, nic nie widząc przed sobą, prócz połyskującego błota i czarnych, spiętrzonych gmachów w oddali i kominów fabrycznych, słabo rysujących się na szarym, zmąconym tle nieba, po którym chmury, niby porozrywane bele zabrudzonej bawełny, biegały z szalonym pośpiechem.
Był jeszcze oszołomiony, przystawał i oparty o parkan zbierał rozbitą świadomość. Wstrząsał się cały co chwila, bo czuł jeszcze uściski jej, usta paliły go, przymykał oczy i musiał parasolem wyszukiwać przed sobą twardszego gruntu i czuł się pijanym zupełnie, dopiero szczekania gwałtowne psów za parkanami, orzeźwiły go zupełnie i wyrwały z tej dziwnej ciszy, jaka ogarnia po przejściu bardzo silnych wzruszeń.
– Kurowski musi już spać – szepnął kwaśno przypominając sobie, że miał iść do niego do Grand-Hotelu zaraz po teatrze.
– Żebym czasem za tę zabawę nie zapłacił fabryką – szepnął i zaczął biec prędko, już nie zważając na błoto i na wyboje.
Dopiero na Piotrkowskiej złapał dorożkę i kazał się wieźć co koń wyskoczy do hotelu.
– A telegram – wykrzyknął, przypominając sobie nagle i przy świetle latarni przeczytał go raz jeszcze. – Zawracaj i jedź prosto Piotrkowską. Może już jest w domu – myślał o Morycu i gorączka znowu zaczęła go brać.
Kazał dorożkarzowi zaczekać na wszelki wypadek przed domem i z pospiechem dzwonił do mieszkania.
Nikt nie otwierał, co go tak zirytowało, że oberwał dzwonek i trząsł całą siłą drzwiami, wreszcie, po długim oczekiwaniu Mateusz otworzył.
– Pan Moryc w domu?
– Jak poszedł na siabas, to pewnie Żydy nie puściły, a tak, pan Moryc, niby?
– Pan Moryc w domu, odpowiadaj? – krzyknął rozwścieczony, bo Mateusz był zupełnie pijany, szedł za nim ze świecą w ręku, rozebrany, z oczami zamkniętymi i z twarzą pełną poprzysychanej krwi i sińców.
– Pan Moryc, niby ja rozumiem, pan Moryc, aha!
– Bydle! – krzyknął i uderzył go w twarz z całej siły.
Chłop się potoczył i utkwił twarzą w drzwi, którymi wszedł do mieszkania Borowiecki.
Moryca nie było, Baum tylko spał nierozebrany, z papierosem w zaciśniętych zębach, na wielkiej otomanie w jadalnym pokoju.
Na stole, na ziemi, na kredensie stało mnóstwo pustych butelek i talerzy, a kominek samowara obwinięty był w zieloną, długą woalkę.
– Oho, Antka była, bawił się wesoło. Maks! Maks! – zawołał mocno, potrząsając śpiącym.
Maks ani drgnął, spał najspokojniej i chrapał potężnie.
Wreszcie Borowiecki zniecierpliwiony daremnymi usiłowaniami obudzenia go, bo chciał od niego dowiedzieć się, gdzie jest Moryc, porwał go za ramiona i postawił na podłodze.
Maks zirytowany, że go budzą, potoczył się na krzesło, schwycił je i z całej siły rzucił przed siebie, na stół.
– Masz ty, małpa zielona, nie budź – i położył się najspokojniej na otomanie, ściągnął surdut, okręcił nim głowę i spał dalej.
– Mateusz! – krzyknął z rozpaczy prawie Karol, widząc, że Maksa nic nie obudzi.
– Mateusz! – krzyknął po raz drugi, podchodząc do przedpokoju.
– Zaraz idę, lecę panie dyrektorze, świeca mi się gdzieś podziała i szukam i szukam, idę – wołał przez sen, roztrzęsionym pijanym głosem, na próżno starając się podnieść z podłogi, gdzie upadłszy po ciosie Borowieckiego zasnął.
Podniósł się na kolana i padł z powrotem twarzą na ziemię, machając dokoła rękami, jakby pływał.
Borowiecki podniósł go, przyprowadził do jadalni, postawił pod piecem i pytał:
– Gdzieś się upił? Tyle razy ci zapowiadałem że jak się upijesz, wyrzucę cię do diabła, słyszysz co mówię?
– Słyszę, panie dyrektorze, słyszę, aha, niby pan Moryc – bełkotał, na próżno starając się znaleźć równowagę.
– Kto ci zbił pysk? Wyglądasz jak świnia.
– Mnie kto zbił pysk? mnie, prze… pana dyrektora, nikt zbił pysk, mnie nikt nie może zbić pysk, bo ja bym prze… pana dyrektora gnaty połamał, mordę zbiuł i byłoby fertig67, na glanc… cholera.
Borowiecki widząc, że z pijanym się nie dogada, przyniósł karafkę z wodą, przytrzymał go jedną ręką i wszystką wodę wylał mu na głowę.
Mateusz się kręcił i wyrywał, ale otrzeźwiał nieco i obcierając rękami twarz posinioną, zalaną krwią, patrzył ogłupiałymi oczyma.
– Był pan Moryc? – pytał cierpliwie dalej.
– Był.
– Gdzie pojechał?
– Odwiózł niby tę małą, czarną i miał być w Grandzie.
To znaczyło w Grand Hotelu.
– Kto tutaj był?
– Różne państwo było, był pan Bein, pan Hertz i inne jeszcze Żydy. Ja z Agatą od pana inżyniera gotowaliśmy kolację.
– I upiłeś się jak świnia ostatnia; któż cię tak pobił?
– Nikt mnie nie bił.
Pomacał się bezwiednie po twarzy i głowie i syknął z bólu.
– A skądże masz te dziury we łbie, co?
– A to, abo… był i pan Moryc, i ta czarna małpa, i ten garbaty, i te Żydy.
– Gadaj natychmiast, gdzieś się upił i kto cię pobił? – krzyknął z wściekłością.
– Ja nie pijany, ani mnie kto pobił. Poszedłem po piwo dla panów, a w szynku były kolegi od Francuzów i postawiły bier. – Dobra nasza! Postawiłem i ja. Jak ony postawiły raz, to i ja raz. Potem przyszły ludzie z blichu naszego, dobre Polaki, z moich stron, postawiły i one bier – dobra nasza; postawiłem i ja. Ony dobre Polaki, to i ja dobry Polak, ony stawiały dobra nasza, to i ja stawiał. Alem nie pijany prze… pana dyrektora, jak Pana Boga kocham takim trzeźwy, co jak pan dyrektor chce – to chuchnę, niech pan dyrektor sprawdzi.
Nachylił się i z zamkniętymi oczami, przylegając mocno grzbietem do pieca, chuchał na pokój.
Borowiecki przebierał się w swoim pokoju i nie słuchał, ale Mateusz gadał wciąż.
– Potem przyszły webery od starego pana Bauma i foluszniki. Piły z nami – myśma stawiali, a że zaś Niemcy podły naród, to stawiać nie chciały. To ja jednego ino tak ździebko palcem tknąłem, to un na ziemię, a drugi me kuflem w łeb. To ja i tego tak ździebko palcem tknąłem, to on tyż na ziemię, a Niemcy me zaś za orzydle. Ja się nie biłem, bo wiem, że pan dyrektor tego nie lubi. A że ja słucham swojego pana, to ja się nie biłem, ale kiej mie jeden ucapił za włosy, a inne za orzydle, a jeszcze któryś lunął me bez pysk, to myślę, szkoda mi tego tużurka, co go mam od pana dyrektora i mówię po dobremu: puść me, a un me nożem pod żebro. To ja go łbem o ścianę, to un został. Kolegi pomogły i było fertig, na glanc. Ja się nie biłem, tknąłem ino ździebełko palcem, toby i kurczę ustało, a taka świnia już leży. Miętki w nogach naród, panie dyrektorze, bardzo miętki te Niemcy. Ja ino tak ździebko palcem tknąłem, to już forbeit, na ziemi!
Mruczał coraz senniej i z wyciągniętą ręką przed siebie, wskazującym palcem pokazywał, jak on ździebko tylko tykał.
– Idź spać – zawołał Borowiecki, pogasił światła, zaprowadził go do kuchni i pojechał szukać Moryca.
W Victorii było zamknięte, w Grand Hotelu także.
– Pan Kurowski już śpi? – zapytał numerowego.
– Wcale nie był dzisiaj, był przygotowany salon i nie przyjechał.
– Pan Welt był u was wieczorem?
– Był z paniami i z panem Cohnem, pojechali do Arkadii.
Pojechał do Arkadii na Konstantynowską i tam już nie było nikogo.
Objechał kilka jeszcze knajp, gdzie zwykłe młodzież łódzka się bawiła, ale nigdzie go nie znalazł.
– Gdzie ta małpa się schowała – myślał zirytowany i raptownie krzyknął dorożkarzowi: – Jedź na miód, wiesz, gdzie? Jeśli tam nie będzie, to go już nigdzie nie znajdę.
– Zaraz tam będziemy, panie!
I podciął konia ze wszystkich sił, bo wlókł się strasznie powoli, utykając po dziurach i dołach; dorożka skakała i kołysała się po bruku pełnym najstraszliwszych wybojów, niby łódka po falach morskich.
Borowiecki klął i zacinał zęby i żeby zapanować nad rozdenerwowaniem, które tak nim trzęsło, że nie mógł zapalić papierosa, bo mu się łamał w rękach, zaczął usilnie myśleć nad tą sprawą bawełnianą.
– Bauer sprzedał dobrze ten telegram Zukerowi. Go za dziwna kobieta – przerzucił się do wspomnień Lucy i utonął w nich.
Znał ją od lat dwóch, ale nie zwrócił szczególniejszej uwagi, ponieważ był zajęty Likertową, a potem68 opowiadali o niej, że jest niepomiernie głupia, tak prawie jak piękną była.
– Co za temperament – szeptał, wstrząsając się na przypomnienie.
Od dosyć dawna wiedział, że zwrócił jej uwagę, dawała mu poznać spojrzeniami, zapraszaniem usilnym do siebie, z którego jakoś nigdy nie korzystał. Bywała tam wszędzie, gdzie wiedziała, że i jego spotka.
Plotka łódzka, którą tam z całą pasją i z wielką maestrią uprawiają przeważnie mężczyźni, którą są przepełnione kantory i fabryki, zaczynała już coś kombinować i przebąkiwać, ale szybko ustała, ponieważ Borowiecki trzymał się z daleka, pochłonięty w ostatnich miesiącach planami założenia fabryki.
Znał osobiście Zukera, starego chałaciarza, przedzierzgniętego w ostatnich dziesięciu latach w milionera-fabrykanta, który zaczynał swoją karierę w Łodzi od skupowania zużytych, do niczego fabrykom już nie służących szmat bawełnianych, strzępów papieru, pyłu bawełnianego, jakiego zawsze bywało dosyć po tkalniach i postrzygalniach.
Nie cierpiał go za tandetne wyroby, naśladujące powierzchownie w deseniach i kolorach wyroby firmy Bucholca, a w istocie materiały w najgorszym gatunku, sprzedawane tanio, które uniemożliwiały wszelką konkurencję.
Wiedział, że Zukerowa nie ma kochanka, bo raz, że była Żydówką, a po drugie, w mieście, gdzie wszyscy, poczynając od milionerów, a skończywszy na ostatnim gwoździu, w tej olbrzymiej maszynie wytwórczej, muszą robić, muszą się cali oddawać tej pracy, jest niezmiernie mało zawodowych donżuanów, niesłychanie mało sposobności do zdobywania i obałamucania kobiet.
A zresztą, gdyby tak było, już by o tym ktoś wiedział i mówił z pewnością.
– Czy ona ma i duszę jaką? – myślał teraz rozpatrując jej dziką, niepohamowaną namiętność. Ale po co ja tam wlazłem, jeszcze teraz! Do diabła z miłością, mieć teraz taką kulę u nogi, kiedy się zakłada fabrykę na kredyt. A jednak…
I zastanowił się, szukał w sobie miłości do niej, wmawiał w siebie zupełnie szczerze, że ją kocha, że to miłość go porwała, a nie zwykła, zmysłowa burza zdrowego i niewyczerpanego organizmu.
– Bądź co bądź, gra warta świeczki – pomyślał.
Dorożkarz zakręcił i stanął zaraz przy rogu Spacerowej, przed synagogą.
V
Restauracja, do której przyjechał Borowiecki, poszukując Moryca, znajdowała się zaraz za synagogą, w głębi podwórza, obstawionego niby kamiennymi pudłami, czteropiętrowymi oficynami z trzech stron, bo czwartą zakończał mały ogródek, odgrodzony zielonymi sztachetkami i przyparty do tyłów olbrzymich, nagich czerwonych murów jakiejś fabryki.
Mała oficynka parterowa stała w głębi, pod samym murem i buchała oświetlonymi oknami i wrzaskliwą, podobną do ryczenia osłów wrzawą.
– Oho, jest cała banda – pomyślał, wchodząc do długiej, niskiej sali, tak zaciemnionej dymami cygar, że w pierwszej chwili, w tym sinawym obłoku, popstrzonym złotymi kulami gazowych świateł, nie odróżnił nikogo.
Kilkadziesiąt osób tłoczyło się dookoła długiego stołu, krzyczało, gadało głośno, śmiało się i śpiewało, co połączone z brzękiem talerzy i przenikliwym szczękiem tłuczonego szkła, tworzyło taką splątaną, zgiełkliwą wrzawę, że ściany się trzęsły i nic usłyszeć nie było można.
Naraz przycichło nieco i jakiś ochrypnięty, pijany głos zaintonował z końca stołu:
Agato! Ty interes fajny masz – Agato!Agato! Ja całuję ciebie w twarz – Agato!Agato! To mi za to piwa dasz – Agato!„Agato!” ryczał tłum wszystkimi możliwymi i niemożliwymi głosami, które tak pokryły głos Bum-Buma. który był tej piosnki przedziwnie głupiej kompozytorem i solistą, że na próżno krzyczał dalsze zwrotki, nikt go nie słuchał, bo wszyscy wyli:
– Agato! Agato!
Bum-Bum la la la! Agato! Tra la la la! Agato! Cip, cip, cip Agato!
Tak ten śpiew podniecał, że zaczęli do taktu bić laskami w stół, kufle leciały na ściany lub rozpryskiwały się o piec, niektórym i to nie wystarczało, bo krzesłami bili o ziemię i jak zapamiętali, oślepli, z zamkniętymi oczami śpiewali:
– Agato! Agato!
– Panowie, na miłość boską, bo mi sprowadzicie tymi krzykami policję – zaczął błagać wystraszony gospodarz.
– Pan potrzebujesz być cicho, my płacim! Panienko, proszę jedno piwo!
– Hej Bum-Bum, zaśpiewaj no pan – krzyczano do Buma, który poprawiał binokle obu rękami i stał w drugim pokoju, przed bufetem.
– Kwicz Bum-Bum, ja i tak nie słyszę – szeptał jeden pół sennie, leżąc na stole, który cały był pokryty butelkami wina i koniaków, maszynkami od kawy, kamionkami od porteru, kuflami i szkłem potłuczonym.
– Agato! Agato! – wrzeszczał półgłosem jakiś kantorowicz, senny, z przymkniętymi oczami, pijany, bił laską w stół.
– No, bawią się echt69 po łódzku – szepnął Karol, szukając oczami Moryca.
– Dyrektor! Panowie, jest i firma Bucholc Herman i Spółka! Jesteśmy zatem w komplecie. Panienko, kółko koniaków! – krzyczał jakiś wysoki i gruby Niemiec łamaną polszczyzną.
Zatoczył się szerokim gestem dokoła, chciał jeszcze coś mówić, ale nogi mu się zwinęły i upadł na kanapę stojącą za nim.
– Ależ to widzę cała banda wesoła.
– Cały nasz komplet burszów.
– My tak zawsze, jak pić to solidarnie, jak co robić – zdechł pies.
– O tak, solidarnie, jak mówi ten, no, jakże się nazywa, no ten, co to mówił: „Hej ramię do ramienia, wspólnymi łańcuchy!70”
– Opaszmy brzuchy albo inną galanterię – wtrącił ktoś z boku.
– Cicho pan. Włóczęgom, psom i ludziom od Szai – wstęp wzbroniony! Zapisz pan to, panie redaktorze – wołał któryś, zwracając się do wysokiego chudego blondyna, melancholijnie siedzącego na środku pokoju, który błądził dużymi, jakby pożyczonymi oczami, po ścianach pokrytych oleodrukami.
– Moryc, mam do ciebie bardzo pilny interes – szepnął Karol, przysiadając się do Welta i do Leona Cohna, bo obaj pili tylko ze sobą.
– Pieniędzy chcesz, masz pugilares – szepnął nadstawiając kieszeń spodnią surduta – albo zaczekaj, chodźmy do bufetu. U diabła, jestem pijany – mruknął, na próżno usiłując się trzymać prosto.
– Może dyrektor usiądzie. Napijem się, a! wódeczka jest, koniaczek jest, a!
– Każcie mi dać jeść, bo głodnym jak wilk.
Kelnerka przyniosła gorących serdelków, bo już nic więcej nie było w bufecie.
Borowiecki zaczął jeść, nie zważając na towarzystwo całe, które porozdzielane na grupy, piło i gadało.
Była to sama prawie młodzież łódzka, typowa młodzież z kantorów i składów, z małą domieszką techników fabrycznych i specjalistów innych zajęć.
Bum-Bum, pomimo, że był zupełnie pijanym, chodził po sali, w pięść się trzaskał, binokle poprawiał, pił ze wszystkimi, a chwilami podchodził do młodego chłopaka, który wciśnięty w głęboki fotel, obwiązany serwetką spał i krzyczał mu do ucha:
– Kuzyn, nie śpij!
– Zeit ist Geld71! Czyje conto? – odpowiadał, nie otwierając oczów, stukał automatycznie kuflem w stół i spał dalej.
– Kobieta! Daj pan pokój, to kein geszeft72 być kobietą, to szkoda czasu – wołał ze śmiechem znany powszechnie w Łodzi Feluś Fiszbin.
– Ja jestem człowiek, panie, najautentyczniejszy człowiek – krzyczano przy drugim rogu.
– Pan się nie chwal! Pan jesteś gruba symulacja człowieka – drwił Feluś.
– Panie Fiszbin, pan może jesteś Fiszbin, ale pański interes nie jest nawet słoma.
– Panie Weinberg, pan jesteś… no już pan wiesz i my wiemy, co pan jesteś, ha, ha, ha.
– Bum-Bum, zaśpiewaj majufes, bo się Żydy kłócą.
– König, ty jesteś mój przyjaciel, ale ja ze smutkiem widzę, żeś ty coraz głupszy. Tobie już w brzuch głowa wlazła. Ja się o ciebie bardzo boję. Panowie on się tak pasie, że jemu niedługo własna skóra nie wystarczy, on się w nią nie zmieści, ho, ho.
Śmiech gruchnął ogólny, ale König nie odezwał się, popijał piwo i wpatrywał się w światła nieprzytomnymi oczami, siedział bez surduta, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
– Wróćmy doktorze do kobiet – zaczął Feluś do sąsiada, który z opuszczoną na piersi brodą siedział i wykręcał ustawicznie i niezmordowanie wąsiki blond i co chwila nerwowym ruchem otrzepywał klapy surduta i wpychał w rękawy dosyć brudne mankiety.
– Dobrze, to jest ważna kwestia, choćby z punktu socjalno-psychologicznego.
– To jest żadna kwestia. Znasz pan chociażby jedną porządną kobietę?
– Panie Feliksie, pan jesteś pijany, co pan wygadujesz! Ja panu tutaj w Łodzi pokażę setki najlepszych, najzacniejszych, najrozumniejszych kobiet – krzyczał wyrwany z apatii, podskakując na krześle i z błyskawiczną szybkością otrzepując sobie klapy.
– To pewno pańskie pacjentki, pan je powinieneś chwalić.
– Z punktu socjalno-psychologicznego biorąc, to co pan mówisz, jest…
– Z każdego boku jest to prawda, jest to cztery razy prawda. Pan mi dowiedź, że jest inaczej.
– Mówię przecież panu.
– To jest gadanie, tylko gadanie, mnie potrzeba faktów! Ja jestem człowiek realny, panie Wysocki, ja jestem pozytywista. Panienko, maszynka kawy, chartrezy!
– Dobrze, dobrze! Zaraz panu dam fakty: Borowska, Amzelowa, Bibrychowa, bo co?
– Ha, ha, ha, wyliczaj pan więcej, to dla mnie śliczny kawałek zabawy.
– Pan się nie śmiej, to są porządne kobiety – krzyczał zaperzony.
– Skąd pan to wiesz, miałeś je pan w komis? – rzucił cynicznie Feluś.
– Nie wymieniłem jeszcze najpierwszych, takich jak Zukerowa i Wolkmanowa.
– To się nie liczy. Jedną mąż trzyma w zamknięciu, a druga nie ma czasu wyjrzeć na świat, bo ma na trzy lata czworo dzieci.
– Keszterowa to co, to perkal? a Grosglikowa, to wata? Cóż pan na to powie?
– Ja nie powiem nic.
– A widzisz pan – wołał doktor rozpromieniony, podkręcając wąsiki.
– Ja jestem człowiek realny i dlatego nie powiem nic, bo co tu brać w rachubę kobiety brzydkie? to jest taki brzydki towar, żeby go w komis nie wziął nawet Leon Cohn, a on wszystko bierze.
– Ja je biorę w rachubę i stawiam w pierwszym rzędzie. One mają prócz zwykłej, organicznej uczciwości, jeszcze etykę.
– Etykę, co to jest za towar? Kto w tym robi? – wołał, zanosząc się od śmiechu.
– Feluś, powiedziałeś witz na sto procent – krzyknął przez stół Leon Cohn, klaszcząc w dłonie.
Doktor nie odezwał się, pił gorącą kawę, którą mu Feluś nalał, podkręcał wąsiki, strzepywał klapy, wpychał mankiety i zwrócił się do sąsiada obok, który wciąż pił, milczał i co chwila przecierał czerwonym fularem okulary.
– Mecenas masz to samo zdanie o kobietach co i pan Feliks?
– Phi, to jest… uważ pan dobrodziej… jakby to wyłuszczyć… hm – machnął ręką, napił się piwa, zapalił ciągle gasnącego papierosa i przypatrywał się płonącej zapałce.
– Pytam się, co mecenas myślisz o kobietach? – szturmował doktor i nastawiać zaczynał twarz do nowej walki o cześć kobiet.
– Uważa pan dobrodziej, ja nic nie myślę, ja piję piwo – machnął pogardliwie ręką i umoczył całą twarz w kuflu świeżym, jaki postawiła przed nim kelnerka.
Pił długo, a potem palcami wyciskał białą pianę z wąsów rzadkich, które mu niby rudawą strzechą wisiały nad ustami.
– Pan mi pokaż uczciwą kobietę, ja jej poślę jedwab od Szmidt i Fitze, kapelusz od Madame Gustawe i mały papierek na który z banków z podpisem Grosglika, to panu później opowiem o niej ciekawe rzeczy – zaczął się znowu śmiać.
– Pan to gadaj na Bałutach, tam może panu uwierzą i będą cenili pańskie zdanie, ale my trochę pana znamy, panie Feliksie.
– Co to redaktor swoją szpulkę wstawia?
– Bo pan blagujesz, aż się krochmal sypie – odpowiedział ktoś za nazwanego redaktora, który zirytowany wyniósł się do bufetu.
– Kuzyn, nie śpij – krzyknął Bum.
– Zeit ist Geld! Czyje conto? – szepnął, stukając kuflem w stół i chciał go podnieść do ust, ale nie doniósł, ręka mu opadła, piwo z kuflem poleciało na ziemię, nie wiedział o tym, tylko się bokiem przekręcił w fotelu, serwetą przysłonił twarz i spał.
– Co osoba chce? Niech ładna osoba powie? – szeptał Leon Cohn, usiłując pocałować wydzierającą mu się kelnerkę.
– Niech mi pan da spokój, niech mnie pan puści – i szarpnęła się energicznie.
– Co osoba się rzuca, ja płacę, to ja się rzucę, ja jestem Cohn, Leon Cohn!
– Co mi tam pańskie nazwisko, niech mnie pan puści – zawołała gwałtownie.
– Niech osoba idzie do diabła! Szmelc! – rzucił pogardliwie za odchodzącą i zaczął ściągać porozpinany surdut i kamizelkę.
– Moryc! Masz już dosyć pijaństwa, chodźmy do domu, jest ważny interes – szeptał Karol w najwyższym zniecierpliwieniu, bo Moryc pijany, z twarzą w dłoniach, siedział nieprzytomny i na wszystko, co słyszał, odpowiadał w kółko:
– Ja jestem Moryc Welt, Piotrkowska 75, pierwsze piętro. Idź pan do diabła!
– Panie Cohn, ja miałem do pana mały interes – szepnął Borowiecki.
– Ile pan potrzebuje?
Mlasnął językiem, trzasnął w palce i już wyciągnął pugilares.
– Pan się prędko orientuje – uśmiechnął się Borowiecki.
– Ja jestem Leon Cohn! Ile?
– Jutro powie panu Moryc, ja chciałem się tylko zapewnić. Dziękuję panu.
– Cała moja kasa, cały mój kredyt na pańskie rozporządzenie.
– Bardzo dziękuję. Termin nie dłuższy jak trzymiesięczny.
– Kto mówi o terminie? Pomiędzy przyjaciółmi taka bagatelka, co stoi?…
– Daj mi sodowej – mruknął Moryc.
Gdy mu przyniósł, pił wprost z syfonu.
– Schube, powiedz prawdę, ile cię kosztuje ta twoja Józia? – szeptano za Karolem.
– Drogi towar, jeśli chcesz kupić teraz.
– Poczekam do licytacji, poczekam. Ale powiedz, co cię to kosztuje, bo w Łodzi mówią, że z tysiąc rubli miesięcznie.
– Może tysiąc, może pięć, nie wiem.
– Nie płacisz?
– Płacę, grubo płacę – wekslami. Mieszkanie zapłaciłem wekslem, meble wekslem, modniarkę wekslem, wszystko wekslem. Skąd ja mogę wiedzieć, co mnie to razem kosztuje, będę wiedział dopiero, jak się położę, ile zechcą wziąć za sto. Teraz nic nie wiem.