- -
- 100%
- +
Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się niby wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk, położonych za nimi, przypływ był tak obfity, że, nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, występował z brzegów, zalewając chodniki kolorowymi falami, aż pod wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z czarnych, zabłoconych wnętrzy85 brudem i zgnilizną, zapachem śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu.
Domy stare, odarte, brudne, poobtłukane86 z tynków, świecące niby ranami nagą cegłą, miejscami drewniane, albo ze zwykłego pruskiego muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach, o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane, bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i stuku tkackich warsztatów, jakie pracowały bez względu na niedzielę, turkotu huczącego maszyn, szyjących tandetę na wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów.
Przed owymi nieskończonymi domami, które wznosiły się czerwonymi, posępnymi murami, nad tym morzem umierających ruder i kramarskiego życia, leżały całe sterty cegieł i drzewa, ścieśniając i tak wąską uliczkę, zapchaną wozami, końmi, przewożonym towarem, zgiełkiem, nawoływaniem handlarzy i tysiącznymi głosami robotników, płynących w gromadach na Stare Miasto; szli środkiem ulicy lub obok trotuarów; ich różnokolorowe szaliki, jakimi mieli poobwiązywane szyje, rozjaśniały nieco ten ogólny, szarobłotnisty ton ulicy.
Stare Miasto i wszystkie przylegające uliczki trzęsły się zwykłym niedzielnym ruchem. Na kwadratowym placu, obstawionym starymi, piętrowymi domami, nigdy nie odnawianymi, pełnym sklepów, szynków i tak zwanych Bier-Hall, zastawionym setkami szkaradnych bud i kramów, tłoczyło się kilkanaście tysięcy ludzi, setki wozów i koni, wszystko to krzyczało, mówiło, klęło, biło się czasami.
Wrzaskliwy chaos przewalał się jak falą z jednej strony rynku na drugi. Nad tym rojowiskiem głów, włosów rozwianych, rąk wzniesionych, łbów końskich, toporów rzeźnickich, połyskujących nagle w słońcu, podnoszonych nad rozrąbywanym mięsem, olbrzymich bochenków chleba, niesionych, z powodu tłoku, nad głowami, żółtych, zielonych, czerwonych, fioletowych chustek, powiewających niby sztandary na kramach garderoby; czapek i kapeluszy, wiszących na kołkach, butów, szalików bawełnianych, co jak węże kolorowe trzepotały się na wietrze i uderzały w twarze przeciskających się; blaszanych naczyń, błyskających w słońcu; – stosów słoniny, kup pomarańcz, poukładanych na straganach w pryzmy, kul, świecących jaskrawo na tle czerni ludzkiej i błota, które, gniecione, rozrabiane, tratowane, mieszane, rzygało strumieniami spod nóg na stragany i na twarze, i wylewało się z Rynku do rynsztoków i na ulice, z czterech stron okalające targ, którymi toczyły się wolno olbrzymie wozy piwowarskie, pełne antałków. Wozy z mięsem, pookrywane brudnymi szmatami, albo z dala świecące czerwono-żółtymi żebrami wołów obdartych ze skóry, wozy naładowane worami mąki, wozy pełne drobiu, krzyczącego wrzaskliwymi głosami, pełne kwakania kaczek i gęgotu gęsi, które przez szczeble drabin wysuwały białe głowy i syczały na przechodniów.
Czasem, bokiem tych nierozwartych sznurów wozów, idących jeden za drugim, przebiegał z pośpiechem jaki elegancki powozik, ochlapując błotem ludzi, wozy, trotuary, na których w kuczki siedziały stare, wynędzniałe Żydówki z koszykami pełnymi gotowanego grochu, cukierków, zmarzniętych jabłek, zabawek dziecinnych.
Przed sklepami, które były pootwierane i pełne ludzi, powystawiano stoły, krzesła, ławki, na których leżały góry galanterii, pończoch, skarpetek, kwiatów sztucznych, perkalików sztywnych jak blachy, kołder o jaskrawych poszyciach, koronek bawełnianych. W jednym końcu Rynku stały żółte, malowane łóżka, komody, które się nie domykały i brązowym bejcem udawały mahoń; lustra, w których by się nikt nie zobaczył, połyskiwały w słońcu; kołyski, stosy sprzętów kuchennych, za którymi na ziemi, na garstkach słomy siedziały kobiety wiejskie z masłem i mlekiem, ubrane w czerwone wełniaki i zapaski. A pomiędzy wozami i straganami, przepychały się przez tłumy kobiety z koszami czepków białych, wykrochmalonych, które przymierzano wprost na ulicy.
Na Poprzecznej, zaraz przy Rynku, stały stoły z kapeluszami, których nędzne kwiaty, zardzewiałe spięcia, kolorowe farbowane pióra, chwiały się smutnie na tle ścian domów.
Garderobę męską sprzedawano, kupowano i przymierzano na ulicy, w sieniach, wreszcie pod ścianą, za zasłoną, która zwykle nic nie zasłaniała. Tak samo robotnice przymierzały kaftany, fartuchy i spódnice.
Wrzawa rosła bezustannie, bo wciąż z góry miasta napływały nowe fale kupujących i podnosiły się nowe krzyki, nawoływania zachrypniętymi gardłami, głosy trąbek dziecinnych brzękały ze wszystkich stron, turkoty wozów, kwiki prosiąt, krzyki gęsi, cała szalona kakofonia zbiorowiska ludzkiego wrzała i biła w to czyste, rozsłonecznione niebo, co wisiało nad miastem niby bladoseledynowy baldachim.
W jednym z szynków grano i tańczono, bo czasami przez ten zgiełk i wrzawę piekielną przedzierał się głos harmonii i skrzypiec, wycinających oberka i mocny siarczysty pokrzyk tańczących, ale rychło te głosy tonęły w chaosie bójki, jaka powstała w środku rynku, przy straganach z wędlinami. Kilkanaście ciał splątanych, szczepionych, szamotało się z rykiem i chwiało w różne strony, aż w końcu runęło pod stragany, w błoto i gryzło się i tarzało, jak kłąb olbrzymi, pełen rąk, nóg, twarzy okrwawionych, ust wyjących, oczów zaszłych bielmem wściekłości.
Wysoko świeciło słońce i zalewało potokami wiosennego ciepła rynek cały. Podnosiło barwy, złociło nędzne, wycieńczone twarze, obnażało rudery, zapalało złote ogniska w szybach okien i w błocie przepojonym wodą, w oczach ludzi, którzy stali pod domami i grzali się i pokrywało, jakby złotawą glazurą brzydotę, jaka tutaj królowała, wszystkie te rzeczy i ludzi i wszystkie te głosy, co się zrywały spośród bud, wozów, straganów, błota i olbrzymim wirem krążyły nad Rynkiem, odbijały się o czworokąt domów i płynęły w boczne ulice, w świat, w pola, ku fabrykom, które niedaleko stały, panując kominami i jakąś cichą, milczącą grozą, w jakiej były zatopione i patrząc błyszczącymi w słońcu, wytrzeszczonymi oczami okien na te roje robocze.
Moryc przepchał się przez Rynek z obrzydzeniem i zapuścił się w ulicę Drewnoską, jedną z najstarszych w Łodzi i bardzo cichą, obstawioną małymi, konającymi domkami pierwszych w Łodzi tkaczów, pomiędzy którymi tuliły się jeszcze proste chłopskie domy, o mocno wypuszczanych węgłach, na pół zapadłe w ziemię, wykrzywione, otoczone ogródkami, gdzie dogorywały stare wiśnie i grusze przysadziste, które kiedyś kwitły i rodziły, a teraz, od lat całych, ściśnięte pomiędzy murami fabryk i odgrodzone coraz gęstszymi zaporami od słońca, od pól, od wiatrów, spróchniałe, gryzione przez odpływy, jakie się sączyły z farbiarni, gęsto rozrzuconych w tej stronie, obłamywane, zapomniane, konały z wolna w tragicznej melancholii opuszczenia i smutku.
Błoto i w tej ulicy było wyżej kostek. A dalej, przy końcu ulicy, która wychodziła w pola, świnie łaziły przed domami i próbowały ryć stwardniałą ziemię po placach, na które wywożono gruz i śmiecie.
Domy stały porozrzucane bezładnie, kupiły się w grupy, to stały samotnie w polach, otoczone rozmiękłym, przepojonym wodą gruntem. Na samym końcu miasta stała fabryka Grünspana et Landsbergera, oddzielona od ulicy potężnym parkanem.
Z boku fabryki był wielki parterowy dom z facjatami, otoczony ogródkiem.
– Pan w domu? – pytał Moryc starego robotnika, który mu otwierał drzwi.
– A jest.
– Któż tam jest jeszcze?
– Są wszystkie.
– Co za wszystkie?
– A no, te Żydy familianty – mruknął pogardliwie.
– Ma Franciszek szczęście, że ja mam dzisiaj dobry humor, bo inaczej, to ja bym Franciszkowi zbił ładny kawałek pyska. Rozumie Franciszek? Zdjąć kalosze!
– Rozumiem, dostałbym niby po mordzie, ale że jaśnie pan ma humor, to już nie dostanę – szeptał dobrodusznie, ściągając mu kalosze.
– No, to niech Franciszek napije się wódki i niech pamięta – powiedział zadowolony, dając mu dziesiątkę i wszedł do pokoju.
– Parszywiec ścierwo! Biłby polski naród – splunął za nim.
Moryc wszedł do wielkiego pokoju, w którym już było z dziesięć osób, siedzących dokoła wielkiego stołu, pokrytego talerzami, po skończonym dopiero obiedzie.
Przywitał się ze wszystkimi w milczeniu i usiadł w rogu, na czerwonej kanapce, nad którą roztaczała cień wielka wachlarzowata palma.
– Po co się sprzeczać, można wszystko spokojnie obgadać – mówił powoli sam Grünspan, chodząc po pokoju w aksamitnej jarmułce na szpakowatych włosach.
Długa broda bramowała mu twarz białą, wypasioną, o małych oczkach, które wciąż z błyskawiczną szybkością przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot.
Cygaro trzymał w ozdobionej sygnetem ręce, pociągał rzadko, wydymał wydatne, czerwone usta, powąchał z uwagą.
– Franciszek – zawołał do przedpokoju. – Niech mi Franciszek przyniesie z mojego gabinetu pudełko z cygarami, to jest zupełnie wilgotne. Ja to kładę na piecu, niech Franciszek uważa, niech ono nie zginie.
– Jak ma nie zginąć, to nie zginie – mruknął Franciszek.
– Co to za fest87? – zapytał Moryc Feliksa Fiszbina, który także należał do rodziny, a siedział teraz na biegunowym fotelu, puszczał kłęby dymu i kołysał się zawzięcie.
– Gross-familien-Pleiten-fest – rzucił.
– Ja przyszłam do ojca, żeby ojciec poradził, prosiłam wszystkich, żeby także przyszli, niech zobaczą, niech mojemu mężowi powiedzą, kiedy mnie słuchać nie chce, że jak tak dalej będzie prowadzić interes, to my wyjdziem bez niczego – zaczęła energicznie młoda, przystojna, elegancka brunetka, w czarnym kapeluszu na głowie, najstarsza córka Grünspana.
– Ile macie na Lichaczewa? – rzucił krótko młody student uniwersytetu, o wydatnym semickim nosie i prawie czerwonych włosach i zaroście – zaczął gryźć ołówek.
– Piętnaście tysięcy rubli.
– Gdzie są weksle? – zapytał stary, bawiąc się złotym łańcuchem, który mu spadał na wielkim brzuchu, obciągniętym w aksamitną kamizelkę, spod której powiewały dwa białe sznurki.
– Gdzie są weksle! Wszędzie są! Płaciłem nimi u Grosglika, płaciłem za towar, płaciłem nimi Kolińskiemu za ostatnią oficynę. Co tu dużo gadać, tamten zrobił klapę, wrócą do mnie i zapłacić musimy. Ja je żyrowałem.
– Niech ojciec słucha! on tak ciągle mówi. Co to jest? do czego to podobne? To jest handel! to jest kupiec! to jest fabrykant porządny, co mówi: „Winienem, to zapłacę”. Tak może mówić głupi chłop, co nie rozumie żadnych interesów! – krzyczała i łzy żalu, gniewu i oburzenia błyszczały w jej wielkich, czarno-oliwkowych oczach.
– Ja się dziwię, Regino, ja się bardzo dziwię, że jesteś tak mądrą, a tych prostych rzeczy, na których się opiera nie tylko handel, ale i całe życie, nie rozumiesz…
– Ja rozumiem, ja dwa razy dobrze rozumiem, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego ty, Albert, chcesz płacić te piętnaście tysięcy rubli.
– Bom winien – szepnął, pochylając na piersi bladą, zmęczoną twarz i jakiś ironiczno-smutny uśmiech przewinął mu się przez wąskie usta.
– On ciągle swoje! Tyś brał towar surowy na kredyt, to winien, dobrze; ale tyś dawał towar także na kredyt i tobie są winni, a jak oni ci nie płacą, jak oni robią plajtę, to co ty masz robić? to ty powinieneś płacić, co? To ty masz stracić dlatego, że Frumkin chce zarobić, co? – krzyczała rozczerwieniona.
– Niedołęga!
– Wielki kupiec, aj! aj!
– Ty powinieneś się ułożyć, ty powinieneś zarobić na tym pięćdziesiąt procent.
– Regina ma rację!
– Ty się nie baw w głupie uczciwości, bo tu o gruby grosz idzie.
Krzyczeli wszyscy, wyciągając ku niemu ręce i twarze rozognione.
– Cicho Żydy! – rzucił niedbale Feluś Fiszbin kołysząc się na fotelu.
– Płacić! płacić! to i głupi potrafi, każdy Polak to samo umie, to wielka sztuka!
– Ależ porozumiejmy się, państwo! – krzyczał, aby wszystkich zagłuszyć, Zygmunt Grünspan, syn, student uniwersytetu, dzwonił nożem w szklankę, rozpiął mundur na piersiach i koniecznie chciał głos zabrać, ale nikt go nie słuchał, bo wszyscy gadali razem i krzyczeli, tylko stary Grünspan chodził w milczeniu i pogardliwie spoglądał na zięcia, który podparł się łokciami rzucał porozumiewające spojrzenia na Moryca, ten zaś czekał dosyć niecierpliwie końca rozpraw, przyglądał się staremu i rozmyślał, czy mu zaproponować interes, czy nie.
Miał ogromną chęć, ale w miarę oczekiwania chłodnął, reflektował się i coś, jakby pewien wstyd niewytłumaczony przejmował go, gdy sobie przypominał Karola i Bauma. A zresztą, nie miał odwagi zaufać Grünspanowi śledził jego okrągłą, chytrą twarz i małe oczki, biegające ustawicznie; z jakimś wyrazem taksacyjnym oczy jego krążyły po obecnych, zatrzymały się na jasnych spodniach wyciągniętego w fotelu Fiszbina, zdawały się ważyć ciężar złotej dewizki Alberta Grosmana, który siedział teraz z głową pochyloną, wpatrzony w sufit, jakby nie słysząc wrzawy groźnej, jaką podnosiła żona z pomocą najbliższej familii, zebranej po to, aby mu nie pozwolić płacić weksli, a zmusić niejako do zrobienia plajty, obmacywały gruby pugilares, w którym czegoś szukał gorączkowo Landau, stary Żyd z dużą rudawą brodą, w jedwabnej czapce na głowie.
Nie, Moryc miał coraz mniej zaufania do niego.
– Sza, sza, państwo. Napijemy się teraz herbaty – zawołał Grünspan, gdy służąca wniosła samowar szumiący.
– Poprosić jaśnie panienkę Melę! – rzucił wyniośle do Franciszka.
Przyciszyło się trochę.
Weszła Mela, kiwnęła wszystkim głową na przywitanie i zajęła się rozlewaniem herbaty.
– Ja się z tego wszystkiego rozchoruję jeszcze, mnie już serce boli, a tu ani chwili spokoju – szeptała Regina, wycierając sobie zapłakane oczy.
– I tak co rok jeździsz do Ostendy, będziesz teraz miała przynajmniej po co jeździć.
– Grosman, ty tak nie gadaj, to moje dziecko! – zawołał energicznie Grünspan.
– Tyś się ze mną nie witała, Mela – szepnął Moryc, siadając obok najmłodszej córki firmy Grünspan et Landsberger.
– Kłaniałam się wszystkim, nie widziałeś? – szepnęła, posuwając herbatę Zygmuntowi.
– Wolałbym, żebyś się ze mną osobno przywitała – mówił cicho, mieszając herbatę.
– Na cóż ci to? – podniosła na niego szaroniebieskie, smutne oczy i twarz bardzo ładną o niesłychanie regularnych rysach.
– Na co? bo ja bym bardzo chciał, żebyś zwracała na mnie uwagę; mnie zresztą robi wielką przyjemność patrzeć na ciebie i mówić z tobą, Mela.
Uśmiech przebiegł po jej wypukłych, bardzo ładnych ustach, podobnych w kolorze do bladych, sycylijskich korali, nie odezwała się jednak, rozlewając herbatę na spodek, który wziął ojciec i pił z niego, nie przestając chodzić po pokoju.
– Czy ja co śmiesznego powiedziałem? – pytał podchwyciwszy ten uśmiech.
– Nie, przypomniało mi się tylko, co mówiła pani Stefania dzisiaj rano, podobno wczoraj w teatrze mówiłeś jej, że nie umiesz flirtować z Żydówkami, że to rodzaj kobiet, który na ciebie nie działa. Mówiłeś tak? – utkwiła w nim oczy.
– Mówiłem, ale raz, że ja z tobą nie flirtuję, a po drugie, że ty właśnie nie masz w sobie nic a nic żydowskiego. Słowo honoru daję! – dorzucił prędko, bo znowu taki sam uśmiech przebiegł jej po ustach.
– Czyli, że jestem w twoim rodzaju. Dziękuję ci Moryc za szczerość.
– Czy cię to gniewa, Mela?
– Nie, jest mi to zupełnie wszystko jedno – surowo zabrzmiał jej głos, aż zajrzał jej w oczy ze zdziwienia, ale nie zobaczył w nich wytłumaczenia, bo trzymała utkwione w spodku, do którego znowu dolewała herbaty.
– Pogadajmy spokojnie, zawsze się można porozumieć – zaczął znowu Zygmunt, przyczesując maleńkim grzebykiem czerwoną jak miedź brodę.
– Co tu gadać, niech ojciec sam powie Albertowi, że jak w taki sposób poprowadzi interesy, to my za rok naprawdę zbankrutować możemy. On mnie nie chce słuchać, bo on ma swoją filozofię, jak powiada, niech mu ojciec powie, co on jest głupi, chociaż on jest doktor filozofii i chemii, bo rzuca pieniądze w błoto.
– A może jej ojciec powie, żeby się nie wtrącała do interesów, bo ich nie rozumie i żeby mnie swoim krzykiem nie nudziła, bo może mi się to w końcu sprzykrzyć.
– Na moją dobroć, na moje dobre serce, to on tak gada, co!
– Cicho, Regina.
– Ja nie będę cicho, bo tutaj idzie o pieniądze, o moje pieniądze; ja go nudzę, ja mu się mogę sprzykrzyć, jaki mi hrabia łódzki, o jej! o jej! – wykrzykiwała ze złością.
– Niech się ułoży na pięćdziesiąt procent – rzucił poważnie Landau.
– Na co się układać? Nic nie dać, my za swoje pieniądze nie dostaniemy od Frumkina ani grosza.
– Nie rozumiesz, Regina. Pokażcie, Grosman, aktywa i pasywa – rzekł Zygmunt, rozpinając mundur.
– Dać dwadzieścia pięć procent najwyżej – szepnął stary, dmuchając w spodek.
– Jest lepszy sposób – mówił półgłosem Fiszbin, rozdmuchując ogień w cygarze.
Nikt mu nie odpowiedział, bo się wszyscy dość pośpiesznie pochylili nad stołem, nad kartami, pokrytymi cyframi, które pośpiesznie sumował Zygmunt.
– Pięćdziesiąt tysięcy rubli winien! – zawołał.
– Ile ma? – zapytał ciekawie Moryc, wstając, bo Mela wyszła z pokoju.
– To się pokaże później, na ile procentów się ułoży.
– To jest interes do zrobienia.
– Pieniądze jakby były w kieszeni.
– Regina, nie potrzebujesz się martwić?
– Więc chcecie, abym plajtę zrobił? Nie myślę oszukiwać ludzi! – powiedział Grosman stanowczo, wstając od stołu.
– Ty musisz się ułożyć, bo inaczej ja wycofuję swój posag z interesu i biorę rozwód; co ja mam żyć z takim hrabią, co ja mam się martwić.
– Cicho, Regina, Grosman się ułoży na dwadzieścia pięć procent, bądź spokojną, ja w tym jestem, sam przeprowadzę ten interes – pocieszał ją stary Grünspan.
– Albert ma małe robaczki w głowie, jak się to nazywa, Moryc? – zapytał Fiszbin.
– Kiełbie we łbie – rzucił prędko i zniecierpliwiony miał ochotę iść do Meli.
– Chcesz posag – weź; chcesz rozwodu – dam ci go; chcesz te pieniądze, które ja mam jeszcze – zabierz; mnie już życie zbrzydło w tym piekle łajdackim. Ja z tobą, Regina, nigdy do ładu nie dojdę; nie było dzieci, to mi wciąż gadała, że jej wstyd się pokazać na ulicę, ma ich teraz czworo, to znowu niezadowolona.
– Albert, nie gadaj!
– Sza! sza! to są wasze interesy! – zakrzyknął Griinspan, prędko stawiając spodek na stole.
– Ona nigdy i z niczego nie była zadowoloną, ona się ciągle kłóci ze mną.
– Ja się nie mam kłócić! ja się nie mam o co kłócić, jak mi każe jeździć tymi zdechłymi końmi, z których się wszyscy śmieją.
– Dobre są i takie, bogatsze od ciebie chodzą pieszo.
– Ale ja chcę jeździć, mnie stać na porządne konie.
– To sobie kup, mnie nie stać na inne konie!
– Cicho Żydy! – zawołał Feluś, znowu kołysząc się w fotelu.
– On zgłupiał do reszty, to potrzeba mieć pieniądze, żeby kupować! to potrzeba mieć za co, żeby kupić, co potrzeba? To Wulff pewnie co ma, kiedy stawia fabrykę, to Bernstein dużo ma, kiedy za całe sto tysięcy mebluje sobie dom? – wykrzykiwała, wodząc zdumionym wzrokiem po rodzinie.
Albert odwrócił się do nich plecami i patrzył w okno.
Kłótnia zawrzała na nowo i podnosiła się do maksimum, krzyczeli wszyscy razem, pochylali się nad stołem, bili w niego pięściami, wydzierali sobie z rąk papiery, kreśląc na ceracie coraz nowe cyfry, rzucali coraz ohydniejsze projekty i sposoby plajty, wymyślali sobie nawzajem, zrywali się od stołu, siadali znowu i krzyczeli; a wszystkim brody, twarze, usta i wąsy trzęsły się i drgały, porwane tymi cyframi, jakie można było zarobić, rozwścieczeni na tego głupca, który stał odwrócony plecami i ani chciał słuchać o plajcie.
Nawet stary wyszedł ze swego pokoju i głośno dowodził; Regina, zmęczona wzruszeniem, siadła w fotelu i płakała spazmatycznie; Landau odrzucił ceratę i kawałkiem kredy pisał cyfry na stole, rzucając od czasu do czasu jakie słowo poważne, a Zygmunt Grünspan, rozczerwieniony, spocony, darł się najgłośniej, wołał, żeby się porozumieli i sprawdzał kolumny cyfr w wielkiej książce fabrycznej, jaką mu przyniosła Regina.
Tylko Moryc nie brał udziału w krzykach, siedział pod palmą obok Fiszbina, który, wyciągnięty na fotelu, bujał się, palił cygaro i od czasu do czasu wołał:
– Cicho, Żydy!
– To nie jest wcale wesoła operetka – powiedział znużony Moryc i zaniechawszy już zupełnie interesu z Grünspanem, poszedł w głąb mieszkania szukać Meli.
Zastał ją u babki, którą cała rodzina otaczała nadzwyczajną czcią i opieką.
Babka siedziała w fotelu na kółkach, przy oknie. Była to blisko stuletnia staruszka, sparaliżowana i zupełnie zdziecinniała; twarz miała tak zeschniętą i pościąganą w fałdy, że wszelki wyraz znikł zupełnie – wisiał tylko kawał żółto-szarej skóry pofałdowanej, z której świeciły czarne, bez połysku, niby szklane paciorki, oczy. Na głowie miała czarną perukę, ubraną w rodzaj czepka z aksamitów kolorowych i koronek, jakie noszą Żydówki po małych miasteczkach.
Mela łyżeczką dziecinną wlewała w zapadłe usta bulion; babka niby ryba otwierała i składała usta…
Ukłonił się jej – przestała jeść, popatrzyła na niego martwo i zapytała głosem głuchym, jakby pochodził spod ziemi:
– Kto to, Mela?
Nie poznawała już nikogo, prócz najbliższych.
– Moryc Welt, brat mojej matki, Welt – powtórzyła z naciskiem.
– Welt, Welt! – mełła w bezzębnych szczękach i otworzyła szeroko usta do bulionu, który znowu podawała Mela.
– Kłócą się jeszcze?
– Sądny dzień się zrobił.
– Biedny ten Albert.
– Żałujesz go?
– Jakże, nie pozwala mu być człowiekiem własna nawet żona i rodzina. Regina mnie wprost przeraża swoim handlarstwem – westchnęła smutnie.
– Powinien być dobrym fabrykantem. On trochę chory na idealizm, ale po pierwszej plajcie, niech tylko na niej dobrze zarobi, to się wyleczy.
– Ja nie rozumiem ani ojca, ani wujów, ani ciebie, ani Łodzi. We mnie się wszystko burzy, patrząc na to, co się tutaj dzieje.
– Cóż się dzieje? dobrze się dzieje, robią się pieniądze i basta.
– Ale jak, jakimi sposobami!
– To wszystko jedno; sposób dostania rubla nie zmniejsza jego wartości.
– Jesteś cynik – szepnęła jakby z wyrzutem.
– Jestem tylko człowiek, który nie wstydzi się nazywać rzeczy po imieniu.
– Dajmy pokój, jestem tak zdenerwowaną, że brak mi sił nawet do kłótni.
Skończyła karmienie babki, poprawiła poduszki, jakimi była obłożona i pocałowała ją w rękę.
Stara przytrzymała ją lekko, pogłaskała wyschniętymi niby u szkieletu palcami po twarzy i zapytała znowu tak samo, patrząc na Moryca.
– Kto to? Mela.
– Welt, Welt! Chodź Moryc na chwilę do mnie, jeśli masz czas.
– Mela, ja przecież dla ciebie miałbym zawsze czas, jeślibyś tylko zechciała.
– Welt, Welt! – powtarzała stara głucho, otworzyła usta i zapatrzyła się martwym wzrokiem w okno, za którym widniały mury fabryki.
– Moryc, ja cię już prosiłam, nie komplementuj mnie.
– Ty mi wierz, Mela, mówię szczerze, słowo uczciwego człowieka, że jak jestem z tobą, jak cię słyszę, jak patrzę na ciebie, to muszę nie tylko mówić inaczej, niż do innych kobiet, ale zaczynam czuć i myśleć inaczej. Ty masz w sobie taką dziwną miękkość, ty jesteś naprawdę kobietą. Mela, tu takich mało w Łodzi – mówił poważnie, przechodząc za nią do jej pokoju.
– Odprowadzisz mnie do Róży? – zapytała, nic mu nie odpowiedziawszy.
– Jeślibyś nie chciała, prosiłbym cię o to.
Oparła czoło na szybie i patrzała na wróble, które rozszalałe tym pierwszym prawie wiosennym dniem marcowym, goniły się i biły po ogrodzie.
– O czym myślisz? – zapytał po chwili cicho.
– O Albercie, czy zrobi tak, jak postanowił, czy też tak, jak oni chcą.
– Tak, z pewnością ogłosi upadłość i ułoży się z wierzycielami.
– Nie, ja go znam i jestem tego pewna, że zapłaci.
– Założę się z tobą, że będzie się układał.
– A ja bym nie wiem, co dała, że nie zrobi.
– Mela, Grosman ma swoje filozoficzne bziki, ma, ale poza tym on jest mądry człowiek, mogę postawić cały swój majątek, że więcej nie zapłaci, jak dwadzieścia pięć procent.
– A ja bym bardzo, bardzo pragnęła, żeby było inaczej.
– Przyszło mi na myśl, żeś ty powinna była wyjść za niego. Mela, dobralibyście się, nie mielibyście co jeść, ale bylibyście tak uczciwi, że pokazywaliby was w panoptikum.
– Lubię go, ale za niego nie wyszłabym, to nie mój typ.
– Któż jest w twoim typie?
– Szukaj i zgaduj! – uśmiechnęła się znowu tym bladym, subtelnym uśmiechem.