Cudna mieszczka

- -
- 100%
- +
Po małej chwili zapaśnicy byli już rozbrojeni i wzięci pomiędzy halabardy, piki i muszkiety. Ale dowódcę spotkała niespodzianka. Zarzucił sieci na pięciu, a złowił w nie – trzech. Dwaj przepadli bez śladu…
Na dany rozkaz straż zapaliła pochodnie. Jaskrawe, czerwone światło rozlało się po zaułku. Wynurzyły się z cienia wszystkie spadzistości i załomy. Po prawej stronie zarysował się parkan z kilkorgiem wychylonych wierzchem drzewek; po lewej kawał muru szczerbatego i jakiś budynek nietynkowany, z wybitymi oknami. W głębi krwawy odblask padł na Białą Wieżę, wąską a wysoką, która była zarazem bramą miejską i basztą obronną. W okienkach jej drobnych i we wrotach, kratą przejrzystą zasłonionych67, czerwieniły się twarze i połyskiwała broń zwabionych hałasem strażników.
Przetrząśniono68 cały zaułek – zbiegów nigdzie ani śladu. Zapadli się w ziemię, w dym rozpłynęli, z iskrami pochodni ulecieli i zgaśli…
– Czartowska sztuka! – szeptano w tłumie.
Ten i ów znak krzyża zrobił na piersiach. Nawet dowódca usta szeroko otworzył i przez długi czas zamknąć ich nie mógł.
– Ha! – westchnął wreszcie, nie wychodząc z zadumy. – I to się zdarza. Przez dwie doby nie jeść, w żywym źródle się wykąpać, psalm pewny siedem razy odmówić i oczy mocno zawrzeć… Uczył mnie tego rabin jeden…
Ale ocknął się nagle i za nos długi pociągnął.
– Tfy! Co też ja gadam! Święty Krzysztofie, patronie mój, zmiłuj się nade mną! Jutro krzyżem będę leżał, tak mi Boże dopomóż. A teraz: węgry! milicja! pachołki! Sformować się i w drogę!
Czereda wysypała się z zaułka, uprowadzając z sobą Juracha, Giana i Lukę.
Rąk jej uszli: Szczerb i Fabio.
Oddział miał przed sobą krótką drogę, bo tylko przez jedno z ramion Krzywego Koła. Mimo to nie przeszedł niepostrzeżony. Wrzawa nocna zrobiła swoje: wiele okien było otwartych, tu i ówdzie kupiły się gromadki mieszczan, do połowy tylko odzianych. Pytano, czyniono uwagi, pokrzykiwano.
A najpierw powitała więźniów owa para szewców czy cieśli, włócząca się przed godziną po Dunaju.
– Do Jazdowa z nimi! Do zwierzyńca – szydził weselszy, palcem wytykając Włochów. – Król Jegomość będzie miał zabawkę…
Tym razem nie ustępował mu i towarzysz.
– Włoska zaraza! – wykrzykiwał – Truciciele! Zbójniki! Do kuny69 ich zamknąć, ludowi na pastwę oddać. Niech im przekupki zgniłymi jajami trefione70 łby maszczą71!
– Wysmagać te ulizane prosięta!
– Potopić!
Niechęć udzieliła się i innym.
– Precz z Włochami! – zawołał ktoś w tłumie. – Struli nam jednego pana, dybią na drugiego.
– Za Radziwiłłównę im zapłacić!
– Za Zygmunta!
– Za ostatnich Mazowieckich!
Tłum gęstniał – szemranie wzrastało – krzyki padały jak bomby…
– Niech sczeźnie72 włoskie plemię!
– Niemieckie też!
– I Szwedów nam nie trzeba!
– Precz z Bobolą!
– I z panną Orszulą!
– I z Myszkowskim!
– Silentium73! – zagrzmiał dowódca straży. – Crimen lesae Mareschali74. Węgry! Milicja! Oszczepnicy… przyspieszyć kroku!
Przez okna otwarte wychylali się otyli mieszczanie. Ci, nie wiedząc, o co chodzi, dopatrywali się winy w naturalnym swym wrogu: szlachcie.
– Podobno wojewodzińscy spichrz miejski napadli – opowiadał sąsiad sąsiadowi – szlachetnego patrycjusza zakłuli, dziewkę uczciwą porwali, dwóch pachołków zastrzelili…
– Nauczyć ptaszków moresu! Sąd „gorący75” nad nimi sprawić! Na gardle pokarać76!
– Dość już tej hańby! Mamyż czekać, aż na smyczę77 nas wezmą?
– Bodajby im kat żelazem herby powypalał78!
– Nocy nie ma jednej, żeby bałuch79 przez nich nie wynikł…
– Nie dość im, że frymarczą80 kryjomo81, ceł nie płacą, na szkodę kupiectwa działają…
– Albo te ich jurydyki82! Rządy w rządzie, miasta w mieście – urągowisko prawu i obyczajowi!
– Uprzywilejowani!
– Ciemięzcy!
– Oligarchowie!
W miarę jak oddział się zapuszczał, głosy uspokajały się i cichły.
– Pogoda będzie jutro… – ozwał się ktoś, ziewając.
– Na Piekiełko pójdziemy – czarownicę oglądać na stosie…
– Ja do Fary83 – ksiądz Skarga84 dosalać ma senatorom…
– Daj mu Bóg zdrowie. Dobranoc, kumie Macieju!
– Śpijcie z Bogiem, kmotrze Stanisławie.
Okna zamknięto.
Tymczasem straszny z pozoru pachoł, z rohatyną85 zębatą w ręku, wiodący Jura „pod hareszt”, nachylił się doń i mówił płaczliwie:
– Matula dobrodziejka srodze się zmartwi… oj!
– Znasz matkę? – zapytał tamten zdziwiony.
– Co nie mam znać. Tociem86 wychowanek nieboszczyka Zawiślaka, tatula waszego. Panisko mnie nie poznał? Frącek Chrzan jestem.
– Zmieniło cię przebranie. Ale to i lepiej, żeś miejski.
– To się wie. Klucznik mój krewniak – głodu panisko nie dozna…
– Bóg ci zapłać, Frącku.
– A u matuli jutro będę…
– Bądź. Ale prawdy jej nie mów. Powiedz, że mnie magnat jeden wywiózł – robotę dał pilną…
– Stać! – rozległ się w tej chwili grzmiący głos dowódcy.
Frącek minę groźną przybrał i rohatyną wojowniczo potrząsnął. Straż, wlokąca się krętym i ciemnym zaułkiem, zatrzymała się w miejscu.
Więźniów wprowadzono do Wieży Marszałkowskiej.
Nie była zaś wówczas Wieża Marszałkowska niczym innym, jeno Wieżą Okrągłą, na załomie muru obronnego od strony Wisły stojącą.
IV. Basia
Imć pan Balcer alias87 Baltazar Szeliga od półrocza już przeszło poza domem przebywał. Trzymały go w cudzych krajach sprawy handlu, który przez lat trzydzieści z pożytkiem dla siebie i miasta swego prowadził.
Szeliga był to mąż „uczony, pokaźny i rozgłośny” (honestus, spectabilis, famatus). Obyczajem ówczesnym pisał się Sheliga albo Scheliga. Handel odziedziczył po ojcu, dzielił go zaś z bratem Janem. Ten ostatni, że był zdrowia słabego, więcej ksiąg się pilnował niż łokcia. Do trzech epitetów wymienionych dodało mu to jeszcze czwarty: illustris88.
Balcerowi temperament i peregrynacje89 częste nie pozwalały urzędów magistrackich sprawować. Natomiast Jan oddał się im niepodzielnie. W r. 1607 widzimy go w kole ławniczym: za burmistrzostwa Mikołaja Majerana, a podskarbiostwa Stanisława Baryczki. W 1617 jest już rajcą i szafarzem. We dwa lata później osiąga godność najwyższą, obierają go bowiem „prokonsulem”, czyli burmistrzem.
Szeligowie kupczyli bławatami. Pod krótkim tym określeniem rozumieć trzeba sferę niezmiernie rozległą. Należało do niej wszystko, co w wieku owym mianem „kupi tkanej” oznaczano. A także wszelkie rodzaje sukien i płótna przeróżne.
Mieli oni kram najpokaźniejszy w Ratuszu; mieli drugi przy ulicy Grodzkiej. Składy ich wielkie i zawsze pełne mieściły się w kamienicy Balcera w Rynku. Liczono Szeligów do mieszczan najzamożniejszych, do patrycjatu Starej Warszawy.
Prócz dwóch braci była jeszcze siostra. Od obu starsza i już niemal sędziwa, w panieństwie pobożnego żywota dokończała. Eufemia było jej na imię; Ofką ją nazywano.
„Ciocia Ofka”, choć z pozoru praktykom religijnym całkowicie oddana, a przy tym przez pół ciemna i jak wianek zeszłoroczny wyschnięta, miała jednak głowę w rodzinie najtęższą. Miała też podobno i największe kapitały. W ogóle głos jej w rodzinnym trybunale Szeligów ważył najwięcej.
Jan był bezżennikiem90, Balcer zaś wcześnie owdowiał. Ofka mieszkała przy ostatnim, matkując jedynaczce jego Basi.
W domu wdowca zwyczaje panowały patriarchalne. Z cnót potocznych najbujniej w nim kwitły: pobożność i pracowitość. O tej ostatniej powiedzieć by można, że była niemiecka. Co prawda, nie to jedno tylko niemieckością tam trąciło – ale czyż mogło być inaczej?…
Szeligowie drzew genealogicznych nie rysowali, rodzinne zaś ich tradycje nie sięgały dalej nad cztery do pięciu pokoleń. Znaczy to niewiele więcej nad jedno stulecie. A tymczasem, któż wie, czy po gałązkach rodowych na dół się opuszczając nie znalazłoby się korzenia tkwiącego w ziemi – niemazowieckiej91…
Co się tyczy Szeligów, pewne jest to tylko, że się kilkakrotnie z rodzinami o niemieckim nazwisku koligacili. W kolei czasów wchodziły do ich domu: Korbówny, Gissówny, Fukierówny. Było to zwyczajne podówczas i nieuniknione. Szlachcianki gardziły mieszczanami, mieszczanie gardzili kmieciównami. O ile więc który z nich nie przywiózł sobie małżonki z obczyzny, brać ją musiał z ciasnego obrębu Starej lub Nowej Warszawy. Ale i tu nawet (o wieczna ludzkiej próżności komedio!) rzadko przychodziło do łączenia się dwóch połów jednej całości. Civis Antiquae Varsoviae92 spoglądał z góry na ziomka zamieszkującego Novam Varsoviam93. Do osobliwości też liczyło się, by przed ołtarzem stawali: oblubieniec z tej strony Bramy Nowomiejskiej, a oblubienica z tamtej.
Z wolna też patrycjat Starej Warszawy przetwarzał się w jedną wielką rodzinę. Już to byli nie tylko współobywatele, ale kumowie i powinowaci. Związek też ich odznaczał się niezmierną spoistością. Drzewo genealogiczne jednego bywało drzewem genealogicznym wszystkich94.
Miała więc w sobie i Basia Szeliżanka niemieckości dziedzicznej sporo. A nie była to niemieckość spokojnych równin Brandenburgii ani zdrzemniętego przy szumie fal Pomorza, ani wreszcie lisich, złowrogich nor pruskich. Wiała od niej poezja Czarnego Lasu i zamków nadreńskich. Minnesingerów95 najczulsze pieśni widok jej na myśl przywodził.
Była to zaś dopiero jedna istoty tej wybranej połowa.
W drugiej uosabiało się wszystko, co najpiękniejszego posiada Mazowsze.
Basia rozmodlona, z liczkiem bladawym, z oczyma spuszczonymi, z twarzą cieniem długich rzęs omroczoną, przypominała aniołów Dürera96. Ale Basię, którą chochlik szesnastu lat rozswawolił, której buzia rumieńcem dziewiczym się oblała, której oczy gorącym promieniem zdrowia i młodości strzeliły, przyrównać wypadało do jagody, do maliny, do róży, do boginki wreszcie słowiańskiej, której śmiech kaskadą pereł rozsypuje się po świeżej, wonnej łące.
Basia należała do tych mieszczek, które w znawcach herbowych podziw i niedowierzanie budzą. „Możliweż to – mówili – aby z plebejuszowej płonki kwiat taki wystrzelił!” Za wąs się ciągnęli, podśmiewali, oczyma myśl tajoną dopowiadali. „A onaż Szeligowa – zagadywał niejeden – niewiasta była gładka? A czy była też dworska i krotofilna? A braci szlachty dość u nich bywało? A gamratować97 z gospodynią lubili?…”
Z ponęt cielesnych dwie miała Basia najcudniejsze: oczy i włosy. Z ponęt duchowych jedną, która jednak za wiele innych starczyła: słodycz niezmierną rozlaną w twarzy, w mowie, w obejściu się całym. Dziś nazywamy to kobiecością.
Włosy Basi, bardzo długie, bardzo gęste i bardzo miękkie, miały barwę jasnego bursztynu. Nosiła je zwykle rozpuszczone i obrączką złotą opięte. Gdy na włosy te padł promień słońca, zdawały się otaczać głowę nimbusem98 świetlanym.
Co się tyczy oczów, były one bardzo duże i bardzo piękne. Ale byłyż modre, szare czy zielonkawe? Nikt barwy ich nie znał na pewno. Najpierw dlatego, że barwa mieniła się w tych oczach nieustannie, jak w opalu; następnie, że rzadko komu danym było w nie się wpatrywać.
Można było Basię znać długo, a jednak oczu jej ani razu nie widzieć.
Dziewczyna miała zwyczaj (przez naturę dany lub może przez ciocię Ofkę podszepnięty), że niemal bezustannie trzymała oczy w ziemię spuszczone i rzęsami długimi zakryte. Na ulicy, w kościele i w każdym tłumniejszym zebraniu nikt jej z oczyma podniesionymi nie widywał.
Gdy wyprzedzając sparaliżowaną ciotkę i objuczonego książkami modlitewnymi pacholika szła (właściwiej byłoby powiedzieć: płynęła) do Fary, ze złożonymi na piersiach rękami, ze wzrokiem opuszczonym, w toczku z aksamitu błękitnego na jasnych włosach, w przepasce perłowej na czole, w lekkim, białym, całą postać opływającym kwefie, wyglądała jak cherubin z malowanego okna starej gotyckiej katedry.
W domu, dla swoich, była inną. Złote włosy w warkocz gruby zaplótłszy, suknię wdziawszy z materii kwiecistej we dwa różne wzory, na ręce po łokieć obnażone maneli99 złotych nakładłszy, a nóżki maleńkie w aksamitnych patynkach uwięziwszy, była już nie po anielsku, ale po kobiecemu piękna i ponętna jak ptak rajski, jak wonny owoc, jak cukierek…
Urabiały ją dwa różne wpływy: ojca, który jedynaczkę pieścił aż do ubóstwienia, i ciotki, która mówiła jej wciąż o chrześcijańskiej pokorze i o ekstazach najwyższych, jakie daje modlitwa. Była więc Basia: wykwintna w upodobaniach i obsłonek puchowych w życiu potrzebująca, ale zarazem gotowa ze wszystkich ponęt świeckich uczynić ofiarę, gdyby od niej tego w imię religii zażądano. Bywały dnie, w których za przykładem ciotki nie wahała się pod jedwabną koszulką włosiennicy ukrywać kolczastej. Do dziwów to zresztą w owe czasy nie należało.
Ciotka Ofka, jakkolwiek prawie wcale zmysłami nie żyjąca, miała wszakże jedną ziemską namiętność, którą siostrzenica od niej przejęła. Co prawda, było w owej namiętności tyleż ziemi, co nieba, stanowiło ją bowiem: zamiłowanie w muzyce.
Basia grywała na lutni i na klawikordzie, który nazywano podówczas cembalo. Ale spod palców jej nie dobywały się inne pieśni, jak tylko nabożne. Niemal w każde świąteczne popołudnie cała rodzina Szeligów przysłuchiwała się pieśniom tym w zachwycie. Nikogo wszakże skrzydła ekstazy nie unosiły tak wysoko, jak samą grającą i ciotkę.
A nie tylko muzyki wyuczono dziewczynę. Taniec i śpiew również jej obce nie były. Malowała nawet po trosze – jedwabiami barwnymi na krosnach. Prócz tego mówiła dobrze językiem niemieckim, który był niezbędny, i językiem włoskim, który był modny. Wreszcie znała o tyle łacinę, że mogła była modlić się z książki łacińskiej i rozumieć w książkach polskich łacińskie sentencje.
Piękna, miła, rozumna i bogata, powinna była mieć wielu zalotników. Nie miała ich jednak. Szkodził jej właśnie nadmiar przymiotów. Był to kwiat zbyt wytworny, aby śmiano rękę po niego wyciągać. Przy tym za wiele w niej było tego, co byśmy dziś nazwali „idealnością”, a w czym podówczas nie smakowano.
– To święta… – mawiali jedni. – W ramki ją oprawić, lampką z Loretu100 oświetlić i modlić się do niej – z daleka…
– Szeligowie nie dadzą córki mieszczankowi – twierdzili inni – Baryczce chyba albo z Gissów któremu…
– Będzie, co przeznaczono! – kończyli starzy. – Przyjdzie taki, co dziewkę i wiano zabierze. Byle był nasz – boć szkoda bogactw takich za mury wypuszczać…
V. Będzie, co przeznaczono
– Siniora i sinorina101 pozwolą?…
Jednocześnie z tymi słowami ręka, jedwabnym rękawem opięta, wykonała ruch od chrzcielnicy do dwóch przeciskających się przez tłum niewiast i wyciągnęła ku nim białe, opierścienione palce, w wodzie święconej zmaczane.
Właśnie bowiem ręce niewiast ponad głowami tłoczących się w kruchcie osób wyciągały się w daremnym wysiłku w stronę marmurowej konchy, wodą ową napełnionej.
Jedna z tych rąk była rączką, druga rączyskiem. Pierwsza, w złotonitnej półrękawiczce, maleńka, wąska i zakończona paluszkami o rubinowych paznokietkach, należała widocznie do młodej i pięknej dziewczyny. Druga, całkowicie z futrzanego mieszka wydobyta, duża, koścista i żółtą, pomarszczoną skórą obciągnięta, była jedną z tych rąk bezpłciowych, jakie może mieć równie dobrze mężczyzna, jak niewiasta – pod warunkiem, że będą oboje starzy.
Przez chwilę troje tych rąk tkwiło nieruchomo w powietrzu. Potem rączka zaczepiona wykonała lękliwy ruch wstecz, ręka zaś zaczepiająca lekko zadrżała. Wreszcie kłopotliwą niepewność przecięło rączysko, które woskowymi palcami dotknęło najpierw ceremonialnie ręki, a następnie dotknięcie to – ciepłe jeszcze, rzec by można – przeniosło pospiesznie na rączkę. Dopełniwszy tego, wszystkie ręce powróciły do swych właścicieli, przy czym najpowolniej i najniechętniej dopełniła tego ręka w jedwabnym rękawie.
Działo się to w pewne słoneczne, niedzielne południe, zaraz jakoś po wyruszeniu sławetnego Balcera Szeligi w drogę.
Zaledwie ręka i rączysko wydostały się z tłoku i przed kościół wyszły, pozdrowiono je słowami:
– Służby moje waszmościankom oddaję. Niech będzie pochwalony!
Stary Drewno, rajca magistratu, w rozpiętej, suto szamerowanej delii102, podpierając się laską o wielkiej złotej gałce, do niewiast przystąpił.
– Na wieki! – odrzekły obie głosami cienkimi.
– Dworsko znalazł się lutnista – niech go kaci! – ciągnął stary, nogami ociężale suwając.
– Lutnista! – wyrwało się młodszej, w rodzaju westchnienia razem i zapytania.
Zaraz też zakaszlała, jakby chcąc wrażenie słowa nieumyślnego zatrzeć.
– Toć widziałem – powtórzył rajca. – Giano Baldi, śpiewak dworski, pierwszy lutnista farskiej kapeli103. Schodził właśnie z chóru, gdzie na Offertorium104 swe włoskie rulady odśpiewał…
– Stateczny jakiś kawaler – zauważyła przez nos druga. – Umie starość uszanować…
Znów zakaszlano – ale tym razem w sposób odmienny.
W parę dni później podagryczny maestro105, który Basię gry na lutni uczył, poprosił, by go na czas pewien od lekcji zwolniono. Tłumaczył się słabością i potrzebą kuracji, wreszcie przyrzekł, że przyśle zastępcę.
Zastępcą był Giano.
Do domu bogatego mieszczanina wślizgnął się pokorny, wpół zgięty i dla Basi prawie że obojętny, a natomiast afektem darzący Ofkę. Przyjęto go z atencją, należną artyście i dworzaninowi. Atencji okazał się godnym, umiał bowiem roztoczyć uroki człowieka światowego, popisać się wykształceniem, koligacjami świetnymi i zamożnością.
Ofkę ujął przede wszystkim dewocją wielką – równą niemal tej, jaką ona praktykowała. Pierwszy jego pokłon, gdy na lekcję przybywał, skierowany był w stronę obrazów świętych, którymi ściany mieszczańskiego domu gęsto były zawieszone. Relikwie nosił i ciotce ich udzielał. Mawiał z nią wiele o Rzymie, papieżu, o cudach, na które sam patrzył lub których doświadczyła jego rodzina. Jednego wieczoru wyznał jej poufnie, że się w każdy piątek biczuje.
Nawiasowo i jakby z niechęcią napomykał o swym bogactwie. Miał w bliskości Rzymu kopalnie marmurów, pod Neapolem winnice, w Wenecji pałac. Gdyby chciał, mógł był używać tytułu conte106. Do Warszawy sprowadziła go jedynie chęć poznania Zygmunta, „największego artysty pomiędzy królami”.
– Alem rozmiłował się w waszej stolicy – dodawał – i gdyby przeznaczenie chciało…
Nie kończył – spojrzenie wszakże jego dopowiadało: „Już bym się stąd nie ruszał…”.
Ofka była olśniona. Ile razy mistrz z uczennicą duety grywali, przenosiła oczy z jednego na drugie, jakby chciała promienie ich dusz w jedno ognisko zestrzelić.
Oporniejszą od Ofki okazała się inna kobieta w domu Szeligów przebywająca. Była to daleka powinowata, współwychowanka Basi. Uważano ją przez pół za sługę, przez pół za przyjaciółkę. Na imię jej było Dobra albo Dobruchna. Na kamienicy Balcerowej sumkę miała, przez matkę Basi zapisaną; tymczasem, by chleba darmo nie jeść, gospodarzyła w domu opiekunów. Do gospodarskich zajęć Ofka była za stara, a Basia za piękna.
Dobruchnie wymuskany grajek nie przypadł do smaku. Słuchając pochwał, przez Ofkę wyśpiewywanych, powtarzała:
– Juraś gładszy… Juraś poczciwszy… Juraś stateczniejszy…
Powtarzała to głośno przy wszystkich, powtarzała też samej Basi tylko, gdy w komnatce dziewiczej poufnie gwarzyły.
– Jurasiowi ciotka przekorna… – mówiła Basia w zamyśleniu.
– Ciotka nie matka! Zniewolić cię nie może…
– Ojciec jej słucha i stryjek jej słucha. Wszystkim jest. Alboż nie tak się zawsze dzieje, jak ona zechce?
– Bo ty się głosu swego wstydasz. Powiedz rezolutnie: chcę Jurasia – a Juraś twoim będzie.
Zapłoniona buzia dziewczyny kryła się wśród złotych haftów na krośnach rozpiętych. Usta jej milczały.
– Czyż ci Juraś nad wszystkich nie droższy? – nalegała powiernica.
Śliczne oczy szeroko się otwierały, a spojrzenie ich wskroś szybek w ołów oprawnych uciekało daleko. Błądziła wzrokiem po szczytach baszt obronnych, po zaroślach Kępy Polkowskiej, po łąkach i borach zarzecznych, aż wreszcie z ust jej wybiegało westchnienie i odpowiedź cicha:
– Nie wiem…
Złą było to wróżbą dla młodego Zawiślaka – gorszą pono od zakazu bywania, jaki przed półroczem usłyszał. Zakaz spowodowany został nieobecnością gospodarza i ustać miał wraz z jego powrotem; niepewność przeciągnąć się mogła dłużej – na zawsze może…
Ze strony Jura zuchwalstwem poniekąd było marzyć o córce Szeligi. Nie brakło jednak racji, które go usprawiedliwiały. Najpierw – był młody i miał serce kochliwe. Potem, nieboszczyk rodzic jego z ojcem Basi w przyjaźni żyli serdecznej. Potem jeszcze, sam on szczycił się łaskawością Szeligi, a z jego córką dzieciństwo całe przeigrał. Nareszcie, choć nie bogacz, wcale był jednak zamożny.
Zawiślaki, ojciec i syn, liczyli się do pierwszych na całe Mazowsze złotników. Ba, w Krakowie i we Lwowie dobrze ich wspominano. Roboty starego Zawiślaka dotąd jeszcze w skarbcach kościelnych napotykać można. Odnalazłyby się też pewnie i w niejednym rodzie magnackim, który pamiątki szanuje.
Rodzic Jura fortunę zebrał wielką. Nie zostawił jednak całej synowi. W czasie pamiętnej klęski pożarnej, kiedy kupy hultajstwa, rzekomo ratując, rozbijały i kradły, zrabowano mu doszczętnie pracownię i składy zasobne. Rychło też potem umarł.
Po mistrzu sztuki złotniczej pozostały: dobre imię, dworek przy ulicy Podwalnej, rola na gruntach Nowej Warszawy i dwie sztaby „brantu107 olkuskiego”, który srebro oznaczał. Jedynak odziedziczył po nim nadto: pracownię i talent.
I młody Zawiślak tytułem mistrza się zdobił, rodzaj wszakże tego mistrzostwa był już o wiele od ojcowskiego drobniejszy. Tak on się miał do niego, jak się ma piosenka do poematu. Jur uprawiał jedną tylko (najmisterniejszą co prawda) gałąź złotnictwa. Był on, jak nazywano podówczas, „ryngmacherem”. Monstrancji, kielicha, diademu i stołowej zastawy nie tknął; natomiast kolce108, pierścienie, kanaki109, bramki110, manele111, alszbanty112 i wszystko co do stroju, białogłowskiego zwłaszcza należało, wychodziło z jego rąk piękne, pieściwe i tchnieniem artyzmu uduchowione.
Do dworku na Podwalnej (gdzie stara Zawiślakowa, w ciężkim zagłębiona krześle, po dniach całych żywoty świętych, na przemian z horoskopami astrologów, czytywała) szli magnaci z miasta i ze wsi zamówienia czynić i gotowe kupować arcydzieła. W rzeczach handlu syn wyręczał się matką, sam bowiem, jak prawdziwy artysta, wstręt czuł do targów wszelkich. W dwóch izbach na dole kilku wyrostków wykończało grubsze roboty; na pięterku, w niewielkiej, ale światła pełnej komnatce, pracował Jur, ciszą otoczony i samotnością.
Nie była wszakże samotność owa zupełną. Świetlany obraz Basi na chwilę stamtąd nie wychodził. Ileż razy młodzieniec odkładał narzędzia, wzdychał, chcąc powietrzne widziadło w objęcia pochwycić!…
Basia tymczasem mówiła: „Nie wiem…”.
VI. Szczerb wypływa
W tej samej chwili, kiedy człowiek z brodą Ajaksa huknął z potężnych piersi: „Węgry, naprzód!” i uzbrojona cudacznie hałastra z brzękiem i szczękiem rzuciła się w zaułek, Szczerb oparty silnie o krzepkie deski parkanu doznał nagle wrażenia, jakby się pod nim otwierała przepaść – nie u stóp jednak, lecz pod plecyma113…
Zabierał się właśnie do ostatecznego rozbicia klepek tej beczki żywej, która na krótkich nóżkach przed nim skakała, drażniąc go i wyzywając, gdy plecy jego straciły raptem punkt oparcia i zdążywszy zaledwie krzyknąć: „Jezu Nazareński!”, w przepaść ową runął.
W jednej chwili: krew, sztylety, zaułek, światło księżyca i ostrza halabard zniknęły mu sprzed oczu, jakby je zdmuchnięto.
Potoczył się kilkanaście kroków w tył i upadł – szczęściem na coś miękkiego, co wyziewało zapach rezedy i goździków.
Gdy padał, zdało mu się, że gdzieś w pobliżu krzyknięto: „ach!” i „och!”. Były to dwa różne wykrzykniki i dwa różne głosy, łączyła je wszakże ta wspólność, że wybiegły oba z piersi niewieścich, młodych i wzruszonych.
Młodzieniec, nie bez trudności dźwignąwszy się, pełnym zdziwienia wzrokiem potoczył dokoła.
Ciemno tu było i cicho. Z dala tylko dochodził hałas straży uprowadzającej więźniów. Grubych cieni nie rozpraszało światło księżyca, ile że chmurami on zaszedł, a skąpych jego blasków ściana wysoka nie przepuszczała.
Zapach kwiatów i przyjemna świeżość powietrza kazały domyślać się Szczerbowi, że jest w ogrodzie. Jakoż jął rozeznawać niepewne, rozpływające się sylwety drzew, małe kręgi klombów i plamy białe, które pewnie były posągami.
Naraz jedna z tych plam posągowych poruszyła się z miejsca i w stronę młodzieńca nadpłynęła.
– Pan Jur? – ozwał się głos pytający a niewymownie słodki. – Pan Juraś?…
Młodzieniec wyprostował się i rękę uniósł do czapki, której jednak na miejscu zwykłym nie było.
– Szczerb jestem – dobitnie oświadczył. – Bolko mi na imię.





