Chłopi, Część trzecia – Wiosna

- -
- 100%
- +
Przynieśli wnet, wieprzek czochał się o węgieł i pokwikiwał z cicha…
Stali kołem w milczeniu patrząc w jego białe boki i tłusty, obwisły brzuch, a moknąc galanto, bo deszcz mżył coraz gęstszy i mgły zwalały się na sad. Łapa jeno naszczekiwał obiegając dokoła. Jakieś kobiety przystawały w opłotkach i kilkoro dzieci wieszało się na płotach, ciekawie naglądając.
Jambroż się przeżegnał, pałę nieco wziął za się i jął zachodzić wieprzkowi z boku. Naraz przystanął, rękę odwiódł, przechylił się bokiem tak mocno, jaże mu guzik pod szyją puścił u koszuli, naprężył się i kiej nie huknie w wieprzkowy łeb między uszy, aż świntuch z kwikiem padł na przednie nogi, a potem kiej mu nie poprawi już obu rękoma, że zwalił się na bok wierzgając kulasami, wtedy mu w mig przysiadł na brzuchu, nożem błysnął i aż po osadę wbił w serce.
Podstawili niecki, krew chlusnęła kiej z sikawki, aż na ścianę chlewa, i jęła z bulgotem spływać parując niby wrzątek.
– Pódzi, Łapa! widzisz go, juchy mu się chce, post przeciek! – ozwał się wreszcie odganiając psa i dysząc ciężko. Zmęczył się był nieco.
– W ganku oparzycie?
– Do izby wniesę koryto, przecież trza go uwiesić do rozbierania.
– W izbie ciasno, myślałam.
– Macie drugą stronę, ojcową, tam dużo miejsca, staremu to nie przeszkodzi… ino prędzej, bo nim ostygnie, łacniej mu szerść puści! – rozkazywał obdzierając mu tymczasem ze grzbietu szczecinę co dłuższą.
A w parę pacierzy wieprzek już oparzony, obrany ze szczeciny, wymyty, wisiał w Borynowej izbie, rozpięty na orczyku przywiązanym do belki.
Jagny nie było, poszła zaraz z rana do kościoła, ani się spodziewając, co ma nastąpić; jeno stary jak zwykle na łóżku leżał, wpatrzony gdziesik nieprzytomnymi oczyma.
Zrazu sprawiali się cicho, często obzierając się na chorego, ale że się nie poruchiwał nawet, zabaczyli wnet o nim, mocno zajęci wieprzkiem, któren nie zawiódł przewidywań, bo słoninę na grzbiecie miał grubą dobrze na sześć palców i sielne sadło.
– Zaśpiewalim mu, przewieźlim, czas go już gorzałką skropić! – wołał Jambroży myjąc ręce nad korytem.
– Chodźcie na śniadanie, znajdzie się czym przepić.
Juści, że nim się zabrał do ziemniaków z barszczem, wypił z niezgorszą przylewką, ale przy jadle siedział krótko, wnet się zabierając do roboty i wszystkich poganiając, zwłaszcza Jagustynkę, z którą pospólnie robił, że to zarówno się znała na soleniu i przyprawie mięsa.
Hanka też pomagała, co ino mogła, Józka zaś rada czepiała się bele czego, by ino przy wieprzku ostawać i w chałupie.
– Pomagaj gnój nakładać, niech prędko wywożą, bo widzi mi się, że dzisiaj nie skończą próżniaki! – krzyczała na nią.
Z żalem juści niemałym leciała w podwórze, całą złość wywierając na chłopaków, że cięgiem słychać było jej jazgoty – bo i jakże!… wyganiała ją, kiej w chałupie czyniło sie coraz gwarniej, bo co trocha wpadała jaka kuma zamawiając się bele czym, po sąsiedzku, a ujrzawszy wiszącego wieprzka rozwodziła ręce i dalejże w głos wydziwiać, że taki wielgachny, taki spaśny, jakiego nie miał i młynarz albo organista.
Hanka była tym wielce rozradowana, puszyła się sielnie, że szlachtuje świniaka, i choć było jej nieco żal gorzałki, trudno, skoro musiała, jak to było we zwyczaju u gospodarzy przy takim święcie, częstowała, chleb z solą podając na przegryzkę i rada słuchając tych słówek przypochlebnych, i ugwarzając się niemało, bo to ledwie jedna za próg, już drugie w sieniach trepy z błota obijały, wstępując niby po drodze do kościoła i na te krótkie Zdrowaś – że kiej na odpust waliły, a dzieci się też sporo plątało po kątach i do okien zaglądając, aż je nieraz Józka musiała rozganiać.
Bo to i we wsi czynił się ruch nadspodziewanie, coraz więcej ludzi człapało po drogach, to wozy z drugich wsi raz po raz turkotały, że nad stawem kieby w procesji wciąż się czerwieniły babskie przyodziewy, naród bowiem ciągnął do spowiedzi, nie bacząc na złe drogi ni na dzień płaksiwy, przykry a tak zmienny, iż co kilka pacierzów padał deszcz, to ciepły wiater przewalał się po sadach albo zaś nawet sypały śnieżne krupy grube kiej pęczak, a przyszedł i taki czas, że słońce przedarło się z chmur i kieby złotem posuło świat – jak to zresztą zwyczajnie bywa na pierwszą zwiesnę, kiej czas podobien się czyni w matyjaśności do dziewki poniektórej, której to posobnie i śmiech, i płacz, i wesele, i żałoście biją do głowy, a sama nie miarkuje, co się z nią wyprawia.
Juści, że ta u Hanki nikto na pogodę nie baczył i robota a pogwary szły, jaże się rozlegało. Jambroży się zwijał, poganiał drugich, przekpinki wedle zwyczaju wiódł, ale że musiał co parę pacierzy do kościoła zaglądać, czy tam wszystko sprawnie idzie, to na ziąb narzekał i o rozgrzewkę wołał:
– Pousadzałem dobrodziejów, narodem ich obwaliłem, że do połednia się nie ruszą.
– Hale, łaznowski proboszcz długo nie strzyma, powiadali, że mu gospodyni cięgiem porcenelę podawać musi!
– Babciu, pilnujcie nosa, poniechajcie księży!
Nie lubił tego.
– A o tym ze Słupi też powiadają, że zawdy przy spowiedzi flaszuchnę z pachnącym w garści trzyma i nos se przytyka, bo mu ano naród śmierdzi, że po każdym wyspowiadanym złe powietrze chustką rozgania i wykadza…
– Zawrzyjcie gębę: wara wam od księży! – wybuchnął zeźlony.
– Rocho są w kościele? – podjęła spiesznie Hanka, również wielce nierada pyskowaniom Jagustynki.
– Siedzą od samego rana, do mszy służył i co potrza, obrządza.
– A kajże to Michał?
– Poszedł z organiściakiem do Rzepek, po spisie.
– Gęsią orze, piaskiem sieje i niezgorzej im się dzieje! – westchnął Jambroży.
– Jeszcze by, już najmniej jak za każdą duszę zapisaną jajko dostają…
– A za kartki do spowiedzi osobno przeciek bierze po trzy grosze z duszy. Co dnia widzę, jakie torby dygują z różnościami. Samych jajów sprzedała organiścina w zeszłym tygodniu coś dwadzieścia i dwie kopy – rzekła Jagustynka.
– Kiej nastał, to pono piechty przyszedł z jednym węzełkiem, a teraz by go i we cztery dworskie wozy nie wywiózł.
– Organista z górą dwadzieścia roków w Lipcach siedzi, parafia duża, pracuje, zabiega, grosza szczędzi, to się i dorobił – tłumaczył Jambroży.
– Dorobił się! Drze z narodu, jak ino może, a nim co komu zrobi dobrze, w garście cudze patrzy, po trzydzieści złotych od pochowku bierze za to, co ta pobeczy po łacińsku i na organach poprzebiera.
– Zawdy uczony jest we swoim i nieraz dobrze musi się nagłowić!
– Juści, że nauczny, kaj cieni beknąć, a kaj grubiej i jak wycyganiać.
– Jenszy by przepił, a ten syna na księdza kieruje.
– To i honor będzie miał niemały, i profit! – dogadywała stara zajadle.
Przerwali w najlepszym miejscu, gdyż Jaguś wpadła stając naraz w progu kiej wryta.
– Dziwujesz się wierzpkowi? – zaśmiała się Jagustynka.
– Nie mogliście to po swojej stronie szlachtować! Izbę mi całkiem zapaskudzą – wykrztusiła, w pąsach cała stając.
– Masz czas, to se wymyjesz! – odrzekła zimno, z naciskiem Hanka.
Jaguś cisnęła się naprzód kieby do kłótni, ale dała spokój, zakręciła się jeno po izbie, wzięła różańce z Pasyjki, a przyokrywszy rozbabrane łóżko jakąś chuściną wyszła bez słowa, choć wargi trzęsły się jej ze złości utajonej.
– Pomoglibyście, tyle roboty! – powiedziała jej w sieniach Józka.
Wywarła na nią gębę w takiej złości, że nawet słów nie można było rozeznać, i poleciała jak wściekła. Witek za nią wyjrzał i mówił, jako prościutko do kowala się poniesła.
– A niech se idzie, poskarży się ździebko, to jej ulży!
– Wojować wama znowuj przyjdzie! – zauważyła ciszej Jagustynka.
– Moiście, dyć jeno wojną żyję! – odparła spokojnie, choć trwożna była, boć rozumiała, że musi tu lada chwila przylecieć kowal i bez srogiej kłótni się nie obędzie.
– Ino ich patrzeć! – szepnęła ze współczuciem Jagustynka.
– Nie bójcie się, wytrzymam, nie ustraszą me – ozwała się z uśmiechem.
Jagustynka aż głową pokiwała z podziwu nad nią spoglądając porozumiewawczo na Jambroża, któren właśnie składał robotę.
– Zajrzę do kościoła, południe przedzwonię i zaraz na obiad wrócę! – rzekł.
Jakoż wrócił rychło opowiadając, że już księża przy stole siedzą, że młynarz przysłał ryb cały więcierz i że po obiedzie będą jeszcze spowiadali, gdyż siła narodu czeka.
Po prędkim i krótkim obiedzie, jeno tęgo zakropionym, bo Jambroż wyrzekał żałośliwie, jako gorzałka za słaba do tak przesłoniałych śledzi, wzięli się znowu do roboty.
Właśnie był Jambroży ćwiertował wieprza i obrzynał mięsiwo na kiełbasy, a Jagustynka, rozłożywszy połcie na stole, uczynionym ze drzwi, narzynała słoninę, troskliwie ją przesalając, gdy wleciał kowal.
Widno mu było z twarzy, że ledwie się hamował.
– Nie wiedziałem, żeście aż tylego wieprzka sobie kupili! – zaczął z przekąsem.
– A kupiłam i szlachtuję, widzicie!
Strach ją ździebko przejął.
– Sielny wieprzak, daliście ze trzydzieści rubli…
Oglądał go pilnie.
– A słoninę to ma grubą, że szukać! – zaśmiała się stara podsuwając mu pod oczy połeć.
– I… niecałe trzydzieści dałam, niecałe! – odpowiedziała z prześmiechem Hanka.
– Borynowy wieprzek! – wybuchnął naraz nie mogąc już powstrzymać złości.
– Jaki to zmyślny, nawet po ogonie rozpozna czyj! – szydziła stara.
– Niby jakim prawem żeście zarżnęli! – zakrzyczał wzburzony.
– Nie wykrzykujcie, bo tu nie karczma, a takim prawem, że Antek przez Rocha przykazał go zarznąć.
– Cóż tu Antek ma do rządzenia? jego to?
– A juści, że jego!
Skrzepła już w sobie, nabrała mocy do walki.
– Do wszystkich należy!… drogo wy za niego zapłacicie!
– Nie przed tobą będziem zdawać sprawę!
– Ino przed kim? Do sądu pójdzie skarga.
– Cichocie, przywrzyjcie pysk, bo chory tu ano leży, a jego to wszyćko…
– Ale wy będziecie jedli.
– Pewnie, że wama nie dam i powąchać.
– Pół świni dacie i piekła wam robić nie będę – szepnął łagodniej.
– I jednego kulasa przez mus nie dostaniecie.
– To po dobroci dacie tę oto ćwierć i połeć słoniny.
– Antek każe wam dać, to dam, ale bez jego przykazu ni kosteczki.
– Wściekła się baba!… Antków to wieprzak czy co? – złość go znów ponosiła.
– Ojcowy, to jakby było Antkowy, bo skoro ociec chorzy, to on tu rządzi za niego i jego głową wszyćko stoi. A potem będzie, jak Pan Jezus da…
– W kreminale niech se rządzi, jak mu pozwolą… Smakuje mu gospodarka, powloką go w kajdanach na Sybir i tam se będzie gospodarzył! – wykrzyknął spieniony.
– Wara ci od niego!… może i powleką… jeno że i tak nie ogryziesz tych zagonów, byś latego i gorszym jeszcze judaszem stał się la narodu! – mówiła groźnie, roztrzęsiona nagłym strachem o męża.
Kowalowi aż kulasy zadygotały i ręce jęły drżeć i trzepać się po odzieniu, taką chęć poczuł za gardziel ją chycić, powlec po izbie i skopać, ale się jeszcze zdzierżył, ludzie byli – jeno ciskał w nią rozsrożonymi ślepiami, słowa nie mogąc wykrztusić. Ale ona się nie ulękła, bierąc nóż do krajania mięsa i bystro a urągliwie patrząc w niego, aż przysiadł na skrzyni, papierosa skręcał i czerwonymi ślepiami izbę oblatywał rozważając cosik w sobie i kalkulując, bo wstał rychło i rzekł dobrotliwie:
– Chodźcie no na drugą stronę, rzeknę coś waju na zgodę.
Otarłszy ręce poszła, pozostawiając wywarte na oścież drzwi.
– Nie chcę się z wami prawować ni kłócić – zaczął zapalając papierosa.
– Bo nic ze mną nie zwojujecie!
Uspokoiła się znowu.
– Mówił co jeszcze ociec wczoraj?
Łagodny już był, uśmiechał się do niej.
– Ni… leżał cicho, jako i dzisiaj leży…
Podejrzliwa czujność w niej wstała.
– Wieprzak fraszki małe ptaszki, zarzynajcie go sobie i zjedzcie, wasza wola… nie moja strata. Człowiek nieraz plecie, czego potem żałuje. Nie pamiętajcie, com rzekł! O ważniejszą sprawę idzie… Wiecie, powiadają we wsi, jako ociec mają mieć sporo gotowego grosza gdziesik w chałupie schowanego… – Przerwał wwiercając się oczyma w jej twarz. – Opłaciłoby się poszukać, broń Boże śmierci, to jeszcze się kaj zapodzieją albo kto obcy złapie.
– A powie to, kaj schował!
Głęboką nieprzenikliwość miała w oczach.
– Wam by wyśpiewał, byście go ino mądrze za język pociągnęli.
– Niech ino mu rozum przyjdzie, popróbuję wypytać…
– Byście mądrą byli i język za zębami trzymali, to o tym, gdyby się pieniądze znalazły, możem ino na spółkę wiedzieć. Znalazłby się większy grosz, to by było łacniej i Antka wykupić z kreminału… a po co drugie wiedzieć mają?… Jagna ma dosyć zapisu… i można by też na proces mieć, by jej te morgi wyprawować… A Grzeli mało to posyłali do wojska! – szeptał nachylając się do niej.
– Prawdę mówicie… juści… – jąkała strzegąc się, by z czym się nie wyrwać.
– Rachuję, że musiał kaj w chałupie schować… jak uważacie?
– Wiem to, kiej mi o tym ni słówkiem nie zatrącił?…
– O zbożu wam cosik wczoraj prawił… nie baczycie to? – podsuwał.
– Juści, że o siewach wspominał.
– I o beczkach cosik powiadał – przypominał nie spuszczając z niej oczu.
– Jakże! boć w beczkach stoi zboże do siewu! – zawołała, niby nie rozumiejąc.
Zaklął z cicha, ale się teraz utwierdzał coraz bardziej, że ona coś wie; wyczytał to z jej twarzy zamkniętej i z oczu zbyt przyczajonych i trwożnych.
– A com waju zawierzył, nie rozpowiadajcie…
– Pleciuch to jestem, któremu pilno z nowinkami po kumach?…
– Dyć przestrzegam ino… Ale pilnujcie dobrze, bo skoro już raz staremu zaświtało we łbie, to może mu się leda pacierz całkiem rozwidnić…
– No… niechby przyszło do tego co rychlej!…
Obrzucił ją lepkimi ślepiami raz i drugi, poskubał wąsów i wyszedł, odprowadzany jej oczyma, pełnymi przytajonej szydliwości.
– Judasz, ścierwo, zbój!
Buchnęła nienawiścią, postępując za nim parę kroków; boć to nie po raz pierwszy ciska jej w oczy groźby i strachania, że Antka na Sybir poślą i do taczek przykują.
Juści, że nie całkiem wierzyła rozumiejąc, iż głównie przez złość pyskuje, aby ją przetrwożyć i bez to łacniej z chałupy wygryźć.
Ale mimo tego żarła ją trwoga o niego niemała. Przewiadywała się też nieraz i kaj jeno mogła, co go może za kara spotkać, miarkując ze smutkiem, iż całkiem na sucho ujść mu nie ujdzie.
– Po prawdzie, że ojca rodzonego bronił, ale borowego zakatrupił, to juści pokarać go muszą, jakże…
Mówili co rozważniejsi, że się nijakiej prawdy dobić nie mogła, bo kużden inszą wywodził. Adwokat w mieście, do którego ją ksiądz z listem posłał, powiedział, jako może być różnie, i całkiem źle, i niezgorzej, trza jeno pieniędzy na sprawę nie skąpić i cierpliwie czekać. We wsi zaś najbarzej ją trwożyli, że to kowal podmawiał swoje wymysły i wszystkich podrychtowywał.
Nie dziwota też, że i teraz jego słowa kamieniami padły na duszę. Nogi pod nią truchlały przy robocie, mówić nie mogła, tak ją strach zatykał, a do tego zaś i Magda po jego odejściu przyleciała i siadła przy chorym oganiając go niby od much, których nie było, a śledząc wszystko bacznymi ślepiami.
Ale snadź jej to wrychle obmierzło, gdyż się w robocie pomagać ofiarowywała.
– Nie trudź się, uredzim sami, mało się to w chałupie naharujesz!
Odradzała Hanka takim głosem, że Magda dała spokój, pogadywała jeno niekiedy a lękliwie, że to już z samego przyrodzenia nieśmiała była i milcząca.
A jakoś na samym odwieczerzu zjawiła się znowu Jaguś, ale wespół z matką.
Witały się, kieby w najlepszej zgodzie żyły, i tak przyjacielsko a przychlibnie, aż to Hankę tknęło, i chociaż odpłacała im tym samym, nie żałując dobrych słów ni nawet gorzałki, miała się jednak na baczności. Ale Dominikowa odsunęła kieliszek.
– Wielki Tydzień! Gdzieżbym to gorzałkę piła!
– Nie w karczmie i przy okazji, toć nie grzech! – usprawiedliwiała Hanka.
– Człowiek chętliwie se folguje i rad zawżdy sposobnością wymawia…
– Przepijcie, gospodyni, do mnie, ja to nie organista! – wykrzyknął Jambroż.
– Niech ino szkło brzęknie, to was zarno grzysi ponoszą – mruknęła Dominikowa zabierając się do opatrzenia głowy chorego.
– Cie… komu sygnaturka sprawia, że bije się pięścią pokutnie, a drugiemu zaś flaszkowy pobrzęk to czyni, że w podle za kieliszkiem maca…
– Leży se ten chudziaczek, leży i o Bożym świecie nie wie! – zawołała żałośnie nad Boryną.
– I jadł kiełbasy nie będzie, i gorzałki nie posmakuje! – ciągnęła tym samym sposobem, a wielce szydliwie Jagustynka.
– Wama ino prześmiechy na pamięci! – zestrofowała ją gniewnie.
– A cóż to? płakaniem biedy se odejmę? Tyla mojego, co się pośmieję.
– Kto sieje zło, niech se smutki zbiera i pokutę odprawuje!…
– Nie darmo powiedają, że Jambroż, choć przy kościele służy, a gotów się by i z grzychem pokumać, bych jeno sobie pofolgować i użyć! – rzekła wyniośle Dominikowa obrzucając go srogimi oczyma.
– Przeciwić się dobremu i ze złym kumać potrafi, któren jeno nie baczy, jaką potem weźmie zapłatę – dodała ciszej, jakby grożąc.
Milczenie padło na izbę. Jambroż zakręcił się gniewnie, ale zdzierżał w sobie ostrą odpowiedź, boć wiedział, że i tak każde jego słowo znał będzie dobrodziej najpóźniej jutro po mszy; nie darmo Dominikowa przesiadywała cięgiem w kościele… A i reszta zwarzyła się też pod jej sowimi ślepiami, nawet nieustępliwa Jagustynka przymilkła trwożnie.
Jakże, cała wieś się jej bojała; już pono niejeden poczuł na sobie moc jej złych ślepiów, niejednego już pokręciło albo rozchorzał, gdy nań urok rzuciła.
Pracowali w cichości z pochylonymi trwożnie twarzami, że jeno jej biała gęba, sucha i poradlona, kieby z blichowanego wosku, nosiła się po izbie. Nie odzywała się również zabierając się z Jagną do pomagania tak ostro, że Hanka wzbronić nie śmiała.
Że zaś Jambroża odwołał księży parobek do kościoła, ostały jeno same, pilnie układając mięso i połcie w cebrzyki a beczkę.
– Po tej stronie w komorze będzie chłodniej la mięsa, mniej się w izbie pali… – zarządziła stara, wraz zataczając statki z Jagusią.
Tak się to prędko stało, że nim się Hanka mogła sprzeciwić, nim pomiarkowala, już one powtaczały do komory, więc srodze rozeźlona zaczęła śpiesznie przenosić na swoją stronę, co ino pozostało, przywołując Józkę i Pietrka do pomocy.
O samym zmierzchu, gdy już zapalili światło, zabrali się pośpiesznie do robienia kiełbas, kiszek i onych grubaśnych salcesonów. Hanka siekała mięso z jakąś ponurą wściekłością, tak była jeszcze wzburzona.
– Nie zostawię w tamtej komorze, żeby zechlała albo wyniesła! Niedoczekanie twoje! To ci fortelnica! – szepnęła wreszcie przez zęby.
– Rano, po cichuśku, jak pójdzie do kościoła, przenieść wszystko do swojej komory i będzie po krzyku! Nie odbije wam przeciech! – radziła Jagustynka szprycując mięso w długachne flaki, że się skręcały po stole, kiej te węże czerwone a tłuste, i co trochu rozwieszała je na żerdce nad kominem.
– Niech spróbuje! Zmówiły się i z tym przyleciały!
Nie mogła się uspokoić.
– Nim Jambroż wróci, kiełbasy będą gotowe… – zagadywała stara.
Ale Hanka zmilkła, zajęta pracą, a głównie rozmyślaniem, jak by odebrać połcie owe i szynki.
Ogień trzaskał na kominie i tak się galanto buzowało, że w całej izbie było czerwono, w garach parkotały gotujące się różności, z których czyniono kiszki, a dzieci cosik trwożnie gaworzyły nad nieckami z krwią.
– Laboga, jaże me mdli od tych smaków! – westchnął Witek pociągając nosem.
– Nie wywąchuj, bo możesz co oberwać! Krowy ano pój, siano zakładaj i sieczkę na noc zasypuj… Późno już! Kiedy to obrządzisz?…
– Pietrek zaraz przyjdzie, sam przeciek nie uredzę…
– A kajże to poszedł?
– Nie wiecie?… pomaga sprzątać na drugiej stronie!…
– Co? Pietrek! ruszaj bydło obrządzać!
Krzyknęła naraz Hanka w sień z taką mocą, że Pietrek w ten mig poleciał w podwórze.
– A przyłóż kulasów i sama se izbę wyporządź!… widzisz ją!… dziedziczka jakaś, rączków se szczędzi, parobkiem się wyręcza! – wołała rozzłoszczona do ostatka wywalając jednocześnie na stół z garnka dymiącą się wątrobę i dutki, gdy jakiś wóz zaturkotał i dzwonek zajęczał na dworze.
– A to ksiądz z Panem Jezusem jedzie do kogoś!… – objaśniał Bylica akuratnie wchodząc do izby.
– Któż by zachorzał? nie słychać było!…
– Za wójtową chałupę pojechali! – krzyknął przez okno zadyszany Witek.
– Ani chybi do któregoś z komorników…
– A może do waszych, do Pryczków, tam ano siedzą…
– Hale! zdrowe były, takim ścierwom nic się złego nie stanie – szepnęła Jagustynka, ale chociaż w niezgodzie żyła z dziećmi, a w ciągłych procesach, zadrżała.
– Przewiem się nieco i zaraz przyletę…
Wybiegła śpiesznie.
Ale kawał wieczoru się przewlekło i Jambroży zdążył z nawrotem, a ona nie powróciła; właśnie był stary powiadał, iż księdza wzywali do Agaty, Kłębowej krewniaczki, co to w sobotę z żebrów przyciągnęła.
– Jakże? nie u Kłębów to siedzi?
– U Kozłów czy ta u Pryczków pono się przytuliła na skonanie.
Tyle jeno o tym przerzekli, zajęci wielce robotą, jeszcze i bez to opóźnianą, że Józka, a to i sama Hanka cięgiem odbiegały roboty, by lecieć w podwórze do wieczornych obrządków.
Wieczór się ciągnął z wolna i przykrzył się wielce a dłużył, że to i ciemnica zwaliła się na świat, iż pięści nie dojrzał, deszcz zacinał ziębiący, wiater ciepał się raz po raz o ściany i tratował sady, że drzewiny z szumem tłukły się w ciemnościach, a niekiedy buchał w komin, aż głownie wyskakiwały na izbę.
Prawie przed samą północą skończyli, a Jagustynka jeszcze nie wróciła.
– Plucha i błocko, to się jej nie chciało po omacku utykać! – myślała Hanka wyzierając na dwór przed spaniem.
Juści, czas był taki, że psa żal by na świat gonić, wiejba, aż dachy trzeszczały, chmurzyska opite deszczem, bure i napęczniałe przewalały się po zmętniałym niebie, a nikaj w wysokościach ni jednej gwiazdy, ni też ogniowego migotu w chałupach, zgoła przepadłych w nocy. Wieś już dawno spała, wiater jeno hulał po polach i barował się z drzewami, a wody stawu przegarniał ze świstem.
Zaraz poszli spać, już nie czekając.
Jagustynka zaś dopiero nazajutrz rano się zjawiła, ale mroczna kiej ten dzień przebłocony, wiejny i zimny; ugrzała jeno w chałupie ręce i zaraz poszła do stodoły przebierać ziemniaki, już tam z dołów na kupę zwalone.
Robiła prawie w pojedynkę, bo Józka odbiegała często nakładać gnój, któren od świtania wywoził śpiesznie Pietrek, niemało już dzisia skrzyczany od Hanki, że to wczoraj się lenił i nie zdążył; poganiał też tęgo, na Witka hukał, konie batem prażył i jeździł, aż błoto się otwierało.
– Wałkoń jucha, na bydlątkach tera się odbija! – rzekła stara ciskając na gęsi, bo się przywiędły całym stadem na klepisko i nuż szczypać ziemniaki a przykry gęgot czynić. Zagadnęła potem do niej Józka: nie odezwała się siedząc kiej ten mruk i pilnie kryjąc pod nasuniętą na czoło zapaskę oczy zaczerwienione jakoś.
Hanka zrazu jeno raz jeden zajrzała do nich czatując w izbie na wyjście Jagny, by wtedy zabrać mięso do swojej komory i spenetrować zarazem beczki ze zbożem, ale jakby na złość Jagna ni krokiem nie ruszała się z chałupy, że już nie mogąc wstrzymać, zaglądała do chorego, to zamówiwszy się o coś, wlazła do komory.
– Czegoj szukacie? dyć wiem, gdzie co jest, to wama pokażę! – wołała Jagna idąc za nią, że trzeba było wychodzić, ledwie co wraziwszy ręce we zboże, a pieniądze mogły być głębiej, na spodzie…
Zrozumiała też rychło, że tamta jej stróżuje, więc choć po niewoli, dała spokój odkładając swoje zamysły na sposobniejszą porę.
– Trza się wziąć do szykowania podaronków – pomyślała żałośnie przyglądając się kiełbasom, rozwieszonym na drążku; we zwyczaju bowiem było u Borynów i co pierwszych gospodarzy, iż któren świnię zaszlachtował, ten zaraz nazajutrz rozsyłał w podarunku najbliższym krewniakom albo z którymi przyjacielstwo trzymał, po kiełbasie lebo czego inszego po kawale.
– Juści, łacno nie jest, ale dać musisz, powiedziałyby, co żałujesz… – rzekł naraz Bylica utrafiając w sam raz w żałośliwe strapienia.
Więc chocia serce ściskał żal, jęła rychtować na talerzach i miseczkach z ciężkim westchnieniem zmieniając nie po raz jeden zbyt krótkie kawałki na dłuższe, to przydając niektórym po kawale kiszki, to znowu odbierając, aż w końcu, zmęczona i rozbolała, przywołała Józki.
– Przyodziej się pieknie i rozniesiesz po ludziach…
– Jezus, tylachna wszystkiego!…
– Cóż poredzić, kiej trzeba! Sam Maciek stłoczy, ale sam nie wyskoczy! Te dłuższe nieś stryjnie najpierw, zbójem na mnie patrzy, pyskuje, ale nie ma rady; to ci z miseczkom wójtom, łajdus on, ale z Maciejem żyli w przyjacielstwie i może być w czym pomocny; cała kiszka, kiełbasa i kawał boczku la Magdy, la kowali, niech nie szczekają, że sami zjadamy ojcowego świniaka, juści, całkiem im tym pyska nie zatka, ale przyczepkę będą miały mniejszą… Pryczkowej tę tu kiełbasę, harda, wynośliwa, pyskata, ale z przyjacielstwem szła pierwsza… Kłębowej ten ostatni…





