- -
- 100%
- +
– Panna Kasia idzie na spacer? – zapytuje z niezwykłą uprzejmością, widząc, że dziewczyna wydobywa z kufra czysty, biały kaftanik i odkłada go na bok.
– Nie, panie Feliksie, przenoszę się tylko – odpowiada Kaśka, szukając pomiędzy bielizną pocerowanych pończoch.
– Panna Kasia idzie do służby?
– Idę.
Chwila milczenia. Kasia wyszukała pończochy, ale z rozpaczą dostrzega na jednej niewielką dziurę na pięcie. Siada więc na brzegu kuferka i sięgnąwszy ręką, dobywa małe pudełko od proszków seidlickich, pełniące funkcję neseserki lub kasetki do robót. W pudełku znajduje trochę bawełny, naparstek i dużą igłę zardzewiałą. Wsuwa pończochę na lewą rękę, a wyciągając piętę na złożonej pięści, rozpoczyna cerowanie. Szyjąc, przechyla za każdym sztychem głowę i zacina usta z wyrazem nadzwyczajnej uwagi. Feliks podwaja uprzejmość i powoli wstaje z pościeli.
– Po co panna Kasia idzie do służby? – pyta, przeglądając się w małym kieszonkowym lusterku.
– Jak to po co? Ażeby nie zdechnąć z głodu – odpowiada Kaśka, nie podnosząc głowy.
– Panna Kasia jakby zechciała, to by mogła iść do jakiej innej, lekciejszej roboty, rondle i szafliki to dla innych, brzydszych…
Kaśka roześmiała się szczerze.
– Niech pan Feliks nie dworuje. Ta cóż bym robiła inakszego?… Trafiła się niezła służba… Pani zda się dobra.
– Oj! One wszystkie niby dobre – mówi Feliks skrzywiony. – Ale ja znalazłbym coś innego, delikatniejszego, polityczniejszego. Ot na przykład do mleczarni jak Rózia albo do kawiarni… Hę?…
I rzuciwszy projekt, patrzy z uwagą w twarz Kaśki, aby dostrzec, jakie zrobił wrażenie.
Kaśka opuszcza nagle rękę, na której trzyma pończochę, a drugą dłonią pociera ramię. Silne palce rzeźbiarza, zaciśnięte z uporem powyżej jej łokcia, zostawiły czerwone pręgi bolesne, jakby od skrępowania powrozem. Stara się więc uśmierzyć ból za pomocą rozcierania.
– Ja do mleczarni? Zanadto jestem niezgrabna, za brzydka. Rózia co innego…
Feliks postanawia uderzyć w strunę próżności, a przy tym nie pragnie oszczędzać swej kochanki.
– Hi, hi, hi! Pewnie, że Rózia a panna, to co innego. Panna bo młodsza i ładniejsza, i zdrowsza… Rózia przy pannie to jak zduszona cytryna…
Kaśka doznaje tego samego zdziwienia, jakie ogarnęło ją w kuchni, gdy rozgniewana Rózia nazywała Feliksa „ananasem”. Teraz on nazywa ją „zduszoną cytryną”. Cóż wiąże tych dwoje ludzi, skoro się nawzajem nienawidzą?
I tą samą intonacją głosu pyta:
– Dlaczegóż pan z nią siedzisz?
Feliks krzywi wąskie usta i szuka przez chwilę odpowiedzi.
– Ot, przyzwyczaiłem się… taka moja głupia natura.
I ten się przyzwyczaił? Kaśka wzrusza ramionami i zaczyna cerować pończochę. Feliks pragnie widocznie coś dodać, bo zbliża się do kuferka, a uśmiech rozjaśnia jego twarz obojętną.
– Ale z tym wszystkim mógłbym z nią skończyć w każdej chwili. Zrobiła się z niej taka jędza, że, jak Boga kocham, nie do wytrzymania. Ja lubię kobiety grzeczne i edukowane. Myślałem, że ją wytresuję, ale niech ją tam…
Kaśka słucha ze zdziwieniem tej mowy. On wymaga od Rózi grzeczności i chce ją tresować!
Feliks przysuwa się bliżej i siada na brzegu kuferka.
– I widzi panna, Rózia próżnuje teraz, nic nie robi. Dawniej to była iskra nie dziewczyna; teraz ledwo ciągnie za sobą nogi. Ja nie lubię kobiet, które się włóczą po kątach i nic nie robią.
Kaśka mimo woli zatrzymała swój wzrok na długich, suchych, bezczynnie złożonych rękach Feliksa. Na czwartym palcu lewej ręki błyszczał kokieteryjnie pierścionek ozdobiony fałszywym brylantem.
Feliks patrzał także na ręce Kaśki, grube, szerokie, pokryte lśniącą, czerwoną skórą, i oboje zajęci byli jedną myślą – mianowicie obliczali, ile dziennego dochodu mogły dać ich ręce w ciągłą puszczone pracę. Przy tym wzrok Feliksa obejmował całą postać dziewczyny ze skrupulatną uwagą, tą samą, z jaką się ogląda kamienicę, na której się chce ulokować swój kapitał zaraz po towarzystwie. Widocznie egzamin wypadł na korzyść dziewczyny, bo Feliks poprawił krawatkę i przychylając się z wdziękiem, zaczął trochę przyciszonym mówić głosem:
– Ja pannie Kasi powiem… gdyby panna Kasia zechciała, to ja bym się postarał, aby panna Kasia dostała się na miejsce Rózi w mleczarni. To będzie łatwo, bo Rózia jakaś chuderlawa i coraz bardziej włóczy nogami. Ale za to panna Kasia będzie moja i będzie ze mną siedzieć tak, jak teraz Rózia. Krzywdy nie zrobię, jak Boga kocham, bom uczciwy człowiek, i zobaczy panna Kasia, jaki ze mnie dobry mąż…
I zaczął suchymi, chudymi palcami szukać rąk dziewczyny, która siedziała na brzegu kuferka przerażona, doznając wrażenia, jakby ją nagle obryzgano błotem.
On, biorąc milczenie Kaśki za znak niemego z jej strony zachwytu, ciągnął dalej swe propozycje, zwracając ku niej swą zżółkłą, zmarszczoną twarz próżniaka zeschniętego w bezczynności, trawiącego obcą pracę z całą bezczelnością pasożyta.
Nie – to było nadto bolesne. Czym że zasłużyła na podobne upodlenie? Czego chcieli od niej ci mężczyźni niedozwalający jej żyć spokojnie? Dziś po raz trzeci czuje na swej twarzy gorący oddech męski, pomieszany z zapachem cygar i złego wina. Nie! Stanowczo tego za wiele! Jakiś nieokreślony smutek przepełnia jej piersi, łzy nabiegają do oczu i Kaśka wybucha głośnym płaczem, ocierając łzy trzymaną w ręku pończochą. Czyż tak będzie całe życie? Więc nigdy nie znajdzie spokoju, nigdy chwili wytchnienia? Czyż wszyscy mają prawo rzucać się na nią dlatego, że jest biedną służącą, zmuszoną iść z odkrytą głową przez ulicę?
Feliks, nie przewidując łez na zakończenie swych świetnych propozycji, milknie zmieszany i wstaje z kuferka. Duma jego dotknięta każe usunąć się co prędzej; dlatego ze źle ukrytą złością chwyta rzucony pod stół kapelusz i wychodzi, trzaskając drzwiami.
– Klucz oddać stróżowej! – rozkazuje, stojąc we drzwiach; a Kaśka nie odwraca nawet głowy, tylko płacze ciągle, opierając skroń o ścianę. Te łzy sprawiają jej ulgę i przynoszą trochę spokoju.
Ubogie swe sukienki przewiozła w dorożce razem z pościelą zawiązaną w grube, białe prześcieradło.
Dojechawszy przed bramę, oglądała się na próżno za swym nowym znajomym, Janem… Nigdzie go nie było – poszedł zapewne na miasto. Kaśka nie mogła zrozumieć, dlaczego nieobecność stróża sprawiła jej przykrość. Pragnęła, aby przyjazna twarz chłopca przywitała ją na wstępie do nowego mieszkania. Nie obawiała się z jego strony napaści, owszem, miała dlań ufność i pragnęła jego opieki. Z pomocą dorożkarza przeniosła kuferek i pościel, a sama pani otworzyła jej drzwi kuchenne.
Gdy zasłała ze starych desek pozbijane łóżko i pokryła je grubym prześcieradłem, a na ścianie powiesiła rzędem cztery piękne malowane obrazy, uśmiechnęła się w swym ubóstwie i czuła się zadowolona. Te obrazy były jej jedynym bogactwem. Święta Trójca z szafirową kulą, przedstawiająca świat cały, Matka Boska Kochawińska, wychylająca czarną twarz z pozłocistej sukni i Święty Wincenty à Paulo z dzieciakiem na ręku. Czwartym w tej galerii obrazów był Bogumił Dawidson13 rozparty w purpurowym płaszczu i koronie cezarów. Kaśka, nie znając bohaterów sceny, umieściła tragika pomiędzy obrazami świętymi, uważając go za coś wysokiego ze względu na czerwony płaszcz i dumną, wyzywającą pozę, z jaką się rozpierał koło urny, na kolumnie wysokiej sterczącej.
W kuchni znalazła mnóstwo śmieci i kurzu; po kątach stosy kości, łupiny od kartofli itd.
Po rozpatrzeniu się bliższym, zauważyła brak wielu koniecznych naczyń, szczotek, żelazek. Z wielką energią rozpoczynała więc sprzątanie tego kąta, w którym odtąd żyć miała. Gdy obmyła podłogę, zabrała się do czyszczenia ścian, ale tu niewiele pomogły jej dobre chęci. Czarne smugi pokryły dawno niebielone ściany. Niewielkie okienko wychodziło na małą boczną galeryjkę opatrzoną cienką, żelazną poręczą, zakrzywioną na rogu i ciągnącą się w górę po szpiczastym dachu niższego budynku. Okienko to dawało mało światła i powietrza. Kaśka westchnęła… Szerokie jej piersi wciągały od razu wielką ilość powietrza, gdyż inaczej krew ją dusiła i zalewała jej głowę.
Nagle drzwi od pokoju otworzyły się i w nich stanął mężczyzna niemłody, w szlafroku – widocznie pan domu.
Kaśka wyprostowała się i podeszła, pragnąc w fałdach wyszarzanej perskiej tkaniny znaleźć rękę swego chlebodawcy i wycisnąć na niej pełen szacunku pocałunek.
Ręka jednak zniknęła w zbyt obszernym rękawie, a natomiast z piersi mężczyzny wybiegł cichy zachrypnięty głos, podobny do piania koguta.
– Cóż to za nowy tłumok tak hałasuje, że człowiek myśleć nawet nie może?
Kaśka, biorąc zawsze najgorsze dla siebie, zastosowała tym razem wyraz „tłumok” do swej osoby.
– To ja, proszę wielmożnego pana, Kaśka.
Chudy mężczyzna skrzywił się.
– Nowa sługa, hm… hm… gorsza złodziejka i latawiec niż tamte. No, no, ja się do ciebie wezmę i będziesz mnie słuchać. Nie panią, tylko mnie, bo u mnie służysz. Rozumiesz, ja płacę! Pani nic nie ma, to wszystko moje. To moja krwawa praca, którą ona niszczy.
I wstrząsając długim rękawem, pod którym kryła się zapewne ręka, ukazywał Kaśce tę całą swoją własność, owoc krwawej pracy: kilka rondli, stary pogrzebacz i szczypce, blaszany samowar, dziurawą konewkę, rdzą pokryty kociołek i resztę innych gratów, nędznych, kryjących się po zaciemnionych kątach ze wstydem obszarpanych nędzarzy. Człowiek w brudnym szlafroku wyciągał rękę i zakreślał koło, mówiąc „to moje” z dumą skąpca, który całe lata gromadzi stosy zaśniedziałych monet. Były to skarby smutne, własność, o którą sprzeczać się było dziwactwem, a przecież ten mąż wydziedziczał z nich żonę, wskazując siebie jako głowę domu i pana w całym tego słowa znaczeniu. Wszystko należało do niego – i to wygasłe ognisko, i ta stolnica czerwona jeszcze od mięsa, i ten szczerbaty garnuszek, i ten moździerz bez tłuczka, w którym tłuczono cukier lub pieprz starą rączką od dzwonka. Tym wspaniałym ruchem rękawa obejmował w posiadanie i nową służącą, która w niemym podziwie spoglądała na tę łysą, szpiczastą głowę, obciągniętą żółtą skórą, a zapadającą się w kilku miejscach w doły okrągłe i równe. Nos długi, haczykowaty, zwieszał się nad wąskimi wargami i prawie łączył z wystającą brodą. Zamiłowanie w gderaniu i bezustannym gniewie na siebie i na wszystkich przebijało się aż nadto widocznie w tej skurczonej, pochylonej postaci, jakby zaczajonej dla rzucenia się na upatrzoną sobie ofiarę. Chudy, mały, miał ruchy wariata, machając ustawicznie rękami i wyginając dolną wargę w właściwy sobie sposób.
Kaśka, mimo całego szacunku dla „państwa”, nie mogła ukorzyć się przed tą figurą, migającą się w niepewnym blasku przyciemnionej kuchenki.
– Ile ci pani dała zadatku? – pyta człowiek w szlafroku, zaczajając się jakby do skoku.
– Reńskiego w srebrze – odpowiada Kaśka.
– Oddaj go!
Kaśka, przerażona, nie może przez długi czas znaleźć odpowiedzi.
– Oddaj – powtarza mężczyzna – kto cię tam zna… Może jesteś Bóg wie jaka przywłoka… Jutro ukradniesz co i pójdziesz, a ja ci mam jeszcze za to płacić? Ta głupia Julka zawsze tak robi… Szast, prast… pieniądze wyrzuca jakby swą własność!… Miłosierny Boże! Co to ze mną będzie… co to będzie!…
Postąpił kilka kroków naprzód.
– Czy to ma być wyszorowana podłoga? – zapytuje, przysiadając na ziemi i wlokąc za sobą sznur długi i obszarpany. – To jest tylko brud rozmazany, a wszystkie plamy zaraz jutro wyjdą… Popraw to zaraz…
Siedząc na ziemi, rozglądał się dokoła uważnie, jakby coś obliczał i przypominał sobie.
– Masz tu czternaście kawałków drzewa na jutro do obiadu… to ci wystarczy. Naczynie utrzymuj czysto, bo to moja praca i kosztuje mnie niemało…
Nagle porwał się z ziemi i rzucił na stojący na stole samowar.
– Miłosierdzie boże! – zawołał, chwytając samowar przez materię rękawa. – Miłosierdzie boże!
I za chwilę zniknął z samowarem we drzwiach prowadzących do pokoju. Kaśka pozostała sama. Chwilę stała nieruchoma, porządkując wrażenia, jakie zrobił na niej ten człowiek dziwaczny. Czekała jego powrotu i powtórnego rozkazu zwrócenia zadatku. Czuła, że służba jej będzie bardzo ciężka, ale nie miała wyboru. Wśród kwartału gdzież znaleźć mogła lepszą? W najwyższej trwodze zabrała się do powtórnego szorowania podłogi. Oddychała ciężko, pocąc się wśród gorąca i w przyśpieszonym ruchu. Pan nie powracał wraz z samowarem, bo zniknął we wnętrzu mieszkania. Kaśka z ciągłą trwogą spoglądała na drzwi od pokoju.
Zmrok zapadał z wolna, ścieląc się ciemnymi smugami po wilgotnej podłodze i pustych kątach. Wszystkie przedmioty tonęły w ciemnościach napełniających powoli ciasne wnętrze kuchni. Kaśka spocona, zmęczona, skurczona w wielką, bezkształtną masę, szorowała ciągle z jakimś nerwowym uporem, prawie bezmyślnie.
Na koniec otworzyły się drzwi, a do kuchni weszła pani, trzymając w ręku samowar. Jej niska, szeroka postać zaznaczyła się wśród cienia niepewnymi liniami. Pani postawiła na stole samowar i oparła się ręką o ścianę, jakby padając ze znużenia. Stała tak przez chwilę w milczeniu, nie patrząc na Kaśkę, która w przeciwległym kącie kuchni klęczała w wodzie. Na koniec, unosząc tren swego szlafroku, postąpiła pani kilka kroków ku okienku, skąd padała jeszcze szarawa, jakby popiołem przysypana smuga światła, i stanęła w tej smudze, zwracając ku Kaśce swą bladą twarz niezdrowej kobiety.
Pragnęła widocznie coś przemówić do klęczącej naprzeciw niej dziewczyny, nie wiedziała jednak, od czego zacząć.
– Bardzo tu było brudno – wyrzekła powoli, a głos jej drżał lekko, prawie niedostrzegalnie.
– Tak, proszę wielmożnej pani, ale jakoś się to uładzi – odpowiada Kaśka, szczęśliwa, że jej piękna pani tak uprzejmie do niej przemawia.
– Mąż mój… to jest pan – poprawiła się – lubi porządek… trzeba mu dogadzać… proszę cię o to…
Kaśka podniosła głowę i zastanowiła się chwilę. Jak to? Ta pani prosi ją o wypełnienie obowiązku?
– A teraz mam jeszcze jedno zlecenie – mówi pani, wahając się przez chwilę. – Zdajesz się być dobrą dziewczyną… Służ mi wiernie, a nie pożałujesz. Skoro podasz samowar i zobaczysz, że ja siedzę przy stole i biorę bułkę z koszyka, wróć do kuchni, a po chwili wejdź z tym listem. Podaj go panu, mówiąc, że przed chwilą posłaniec go przyniósł. Potem wyjdź z pokoju i nie przychodź, aż cię zawołam.
I kończąc te słowa, wyciągnęła pani swą tłustą, białą rękę, podając Kaśce list zaadresowany dużymi literami.
Jakieś dziwne zakłopotanie ogarnęło obie kobiety. Kaśka, nie wstając z klęczek, otarła mokre ręce i ująwszy list, wsunęła go za kaftanik. Pani nakazywała jej kłamać i oszukiwać pana, oddając mu list z uwagą, że przyniósł go właśnie posłaniec. Kaśka czuła, że to nie było dobrze, i kryła w cieniu pomieszanie, które ogarnęło ją nagle. Pani, w szarym i przyćmionym blasku padającym z okienka, miała w swej bladej twarzy wyraz lekkiego zakłopotania z tego przymusowego tłumaczenia się przed sługą, którą od kilku godzin zaledwie poznała.
– Czy wiesz, co masz robić? Zrozumiałaś dobrze?
Kaśka wie wszystko, co ma zrobić, ale nie rozumie dlaczego. Wiedziona wszakże instynktem, nie pyta o nic, nie chcąc zawstydzać jeszcze więcej tej bladej kobiety, która stoi przed nią nędzna i przygnieciona prawie swym kłamstwem.
– Pamiętaj wszakże – odzywa się pani łagodnym głosem – że służysz przede wszystkim u mnie. Dlatego liczę na ciebie i każę ci milczeć. Gdybyś wszakże powiedziała cokolwiek panu, wypędzę cię, a mnie narazisz na przykrość… bardzo wielką.
Głos jej nie miał tonu groźby, gdy mówiła „wypędzę”. Był to raczej senny dźwięk stłumionego łkania, które zastygło w tej szerokiej piersi.
Kaśka poczuła nagle wielką litość nad tą kobietą, która kłamała z takim źle ukrywanym smutkiem. I ze zwykłą u kobiet przeciwko mężczyznom solidarnością postanowiła pomagać, ile jej sił starczy, tej dobrej bladej pani, która mówiła do niej przychylniej, poczciwiej niż pan liczący polana i rzucający się na samowar w dzikiej rozpaczy. Kaśka przeczuciem sługi odgadła w Julii istotę bierną, złą gospodynię, kobietę zajętą bardziej czymś poza granicami domu, żyjącą wśród ścian swego mieszkania jak w hotelu, bez zajęcia, bez chęci, bez uśmiechu. Oprócz tego Julia wydała się Kaśce bardzo nieszczęśliwa i chorowita mimo dobrej tuszy. Gdy Julia mówiła: „narazisz mnie na przykrość wielką” – Kaśkę ścisnęło „pod piersiami”. Ta wielka przykrość rysowała się przed oczami tej wrażliwej dziewczyny jak straszny potwór zagrażający życiu jej pani. O! Pani może być spokojna. Kaśka własnymi rękami odsuwać będzie te przykrości i piersią własną zasłoni ją przed potworem! I klęcząc u stóp Julii, poczciwa dziewczyna za kilka słów łagodniejszym wypowiedzianych tonem składa w ofierze swej pani bezgraniczne przywiązanie, usta już chętne do kłamstwa i całą swą istotę pełną uległości psa wiernego. W tej ciemnej kuchence zawiązało się milczące przymierze przeciwko mężowi i panu, przymierze mające na celu z jednej strony zdradę małżeńską, z drugiej chęć odpłacenia ślepym posłuszeństwem za dobre słowo. Dwie kobiety niemające przed chwilą jeszcze nic wspólnego, łączyły się węzłem tajemnicy, która usunęła się za kaftanik Kaśki w postaci zaklejonego listu. Julia, ulegając dziwnie sympatycznej powierzchowności Kaśki, powierzała w jej ręce swą przeszłość, przyszłość i teraźniejszość – nieopatrznie może, ale kierując się instynktem kobiecym. Ta wysoka dziewczyna, tak łagodna, silna, z otwartą i szczerą fizjonomią, nie mogła kryć zdrady w głębi swej istoty. Od pierwszej chwili Julia przeczuwała w tej dziewczynie swego sprzymierzeńca, licząc wreszcie i na przykry charakter męża, który od pierwszej chwili wywierał na każdym wstrętne wrażenie.
Gdy pani wyszła z kuchni, nakazując zapalić lampkę, nastawić samowar i podać filiżanki, Kaśka wstała z podłogi, na której dotąd klęczała, i przez chwilę stała z twarzą w dłoniach ukrytą.
Pani, wychodząc, powiedziała: „pośpiesz się, moje dziecko! – a powiedziała tonem łagodnym, niknącym wśród ciemnej przestrzeni.
– Moje dziecko!
Od śmierci swej matki Kaśka nie słyszała tego słowa. Teraz duszą i ciałem należy do tej dobrej kobiety, której głos drga jeszcze pod niskim kuchennym sufitem i płynie, napełniając powietrze miłą wonią.
I z łakomstwem dziecięcym upaja się Kaśka tą nazwą, tak drobną wobec jej olbrzymiej postaci i szerokich ramion. Zmoczona spódnica, ku dołowi obciągnięta, leje ze siebie całe strugi brudnej wody, która ze szmerem deszczu spada na podłogę. Kaśka stoi wśród ciemności, odurzona słodyczą zasłyszanego słowa. Cały ten dzień, tak przykry z powodu brutalności mężczyzn, rozwiał swą smutną szatę w dźwięku słowa płynącego z ust kobiety.
– Moje dziecko!
To słowo przepełniło serce Kaśki rozkoszą nieokreśloną i skuło jej silną postać nierozerwalnym łańcuchem posłuszeństwa. W tej krótkiej chwili Kaśka straciła swą wolę i stała się maszynką w palcach swej pani. Było w tej przemianie dużo z uległości zwierzęcia domowego, które chętniej biegnie do ręki przynoszącej mu cukier niż do ręki obciążonej batogiem.
Gdy Kaśka weszła z samowarem do jadalnego pokoju, uderzył ją na wstępie niezwykły widok. Na wyplatanym krześle, przy okrągłym stole siedział pan obłożony mnóstwem wielkich książek. Żółtą i chudą jak u kościotrupa ręką przewracał sinawe kartki od góry do dołu zabazgrane, pokreślone, z kolumnami cyfr na marginesach. Książek tych było ze dwanaście, wszystkie jednej wielkości, zniszczone, z pozaginanymi rogami i zrudziałą okładką. Leżały one na ziemi, stały oparte o nogę stołu, zajmowały blat, rozkładały swe ogromne kwadratowe ciała ubrane w kamlotową sukienkę. Pan, pogrążony w jakichś poszukiwaniach, podnosił się na krzesełku, gdy nie mógł wzrokiem doścignąć wierzchu karty. U okna siedziała w milczeniu pani z głową zwróconą na zewnątrz pokoju.
Zdawała się być pogrążona w myślach, martwa i nieruchoma. Pokój jadalny, niewielki, kwadratowy, z oknem wychodzącym na dziedziniec, był pusty i świecił nagimi ścianami pomalowanymi w orzechowe róże na tle żółtym. Niewielki kredens, staruszek, ze spaczonymi drzwiczkami, rysował swój kontur i z pewną nieśmiałością tulił się do ściany. Niska sofa pokryta zniszczoną ceratą i kilka wyplatanych krzeseł stanowiły całe umeblowanie pokoju. Przez uchylone drzwi można było dojrzeć sypialnię oświeconą blaskiem gasnącej świecy.
Dwa łóżka jednakowej wielkości, pokryte ciemnymi kapami, migały się w żółtawym światełku. Sypialnia łączyła się z salonikiem, którego drzwi prowadziły wprost na schody, tak zwane frontowe. Przedpokoju nie było.
Gdy Kaśka wchodziła do jadalni, pan, nie odwracając nawet głowy i nie odrywając oczu od książek, mówił coś do żony, a głos jego, piejący i chrapliwy, z głuchym świstem obijał się o ściany pokoju.
– Znalazłem, jest! O!… Kupiony w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym trzecim, dwunastego sierpnia, o godzinie trzeciej po południu. Patrz! Zapisany. Samowar blaszany, z galeryjką i kominkiem. Cena reński 1 centów osiemdziesiąt. Oddany Julii z Weissów Płudowskiej, żonie mojej, i służącej Małgorzacie Przybylak. Chodź! Czytaj sama!… Był nowy, zupełnie nowy. Tu! Niżej!… Podpisałaś się sama własnoręcznie. „Samowar zupełnie nowy przyjęłam, Julia z Weissów Budowska”. Teraz powiedz, czy to nie twoje pismo? No! Powiedz!…
I drżącymi ze złości palcami wodził po zapisanej stronicy, na której rzeczywiście widniał wielkimi literami napis: „Samowar blaszany” itd. Julia nie odpowiadała wcale. Siedziała nieruchoma, spoglądając w ciemną, olbrzymią przestrzeń, rysującą się za oknem. Pomimo późnej pory oko mogło jeszcze rozróżnić mury koszar i wysoki nasyp kolejowy, oświetlony gdzieniegdzie latarnią budnika. Od pól i ogrodów wiało świeże, chłodne powietrze i wpadało śmiało do wnętrza pokoju. Na dziedzińcu bawiła się gromadka hałaśliwych dzieci, a w przyległej kamienicy szwargotali Żydzi używający odpoczynku na drewnianych, spróchniałych deskach galerii. Nagle na torze kolejowym zabłysło purpurowe światło i rozległ się przytłumiony huk, jakby gwar zbuntowanego tłumu. Czerwona gwiazda mknęła szybko, siejąc tuż przy ziemi żółtawy blask w kłębach białej pary. Przed oczami Julii przemknął się pociąg kurierski, złożony z kilku wagonów i lokomotywy, i popędził w gniewnym pośpiechu rozjuszonego zwierza. Huk napełnił mały pokoik i wstrząsnął do głębi postacią chudego człowieka zatopionego w książkach i poddającego swą nagą czaszkę pod jasne światło zawieszonej nad stołem lampy.
Julia nie poruszyła się wcale, tylko po jej białej twarzy przemknął się wyraz tajonej żądzy, jakiegoś pragnienia budzącego się codziennie z hukiem przelatującego pociągu. Nie podróżowała ona nigdy. Urodzona i wychowana w mieście, jeździła raz tylko do Gródka, do ciotki męża z wizytą. Była to rozkoszna podróż, szybka, rwąca jej bezkrwiste ciało w jakąś dal nieskończoną. Odtąd spada na nią codziennie ten huk przelatującego pociągu jak szum przemijającej burzy i niesie ze sobą nieokreśloną tęsknotę za światem dla niej nieznanym. Jest to jedyna chwila dnia, w której dusza tej kobiety rwie się w kawałki w bezsilnym bólu, pragnąc poruszyć się i razem z tą gwiazdą czerwoną ulecieć w dal ciemną i pełną tajemnic.
– A teraz… miłosierdzie boże!… Spójrz, jak on wygląda! – ciągnie piejący głos męża wskazującego z wyrazem boleści na ustawiony przez Kaśkę na stole samowar. – Boki pozapadane, galeryjka powykręcana… miłosierdzie boże! Miłosierdzie boże!
Kaśka spogląda z niepokojem w stronę Julii, ciągle nieruchomej i jakby sennej. Czy pani zapomniała o liście? Dlaczego nie zbliża się do stołu? Dlaczego nie daje umówionego znaku?
Na koniec Kaśka odważa się przemówić:
– Proszę pani, woda już się gotuje.
I odkrywa przykrywkę porcelanowego czajnika wyciągającego swą nadtłuczoną szyjkę spomiędzy dwóch filiżanek fajansowych.
– Głupia! – wybucha pan ze złością. – To do mnie należy. Ja zasypuję herbatę, bo to moja herbata. Ona tu nic nie ma swego. Rozumiesz? Podaj mi herbatę. Jest tam w kredensie, na górze, w blaszanej puszce. Wyjmij także druciany koszyk z bułkami.
I z najwyższą uwagą wziął odrobinę herbaty swymi kościstymi palcami i wrzucił ją do czajnika. Potem zamknął szczelnie puszkę i kazał wstawić do kredensu.
Kaśka czuła, że jej obecność jest w pokoju zbyteczna, lecz cóż miała zrobić z listem? Czuła go ciągle na piersiach, za każdym ruchem ocierał się o nią gładką powierzchnią i przypominał jej swą obecność.
Usunęła się cicho do drzwi i stała, śledząc z uwagą nieruchomą postać pani. Gdy tak stała, przyszła jej myśl, że źle robi, pomagając do jakiegoś czynu oszukańczego. Ten pan był bez wątpienia złym człowiekiem, przykrym, gderliwym, ale Kaśce nie uczynił jeszcze nic złego. A nawet gdyby ją skrzywdził, nie powinna przecież występować przeciw niemu… I niepewna, wahająca się, pragnąc zachować iście chłopską neutralność, ciśnie do piersi ów list fatalny, ciężący jej w tej chwili stufuntowym ciężarem.






