- -
- 100%
- +
– Jakie to dziecko! jakie to piękne dziecko jeszcze! – On nie wie, że w najwyższości swojej, istota ludzka ma tylko władze używania, zdolność do szczęścia – siły do stwarzania rozkoszy – a jednak choć od matki, to słyszał przecież o dziewiątym niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez całą wieczność wybrani się radują… Walka z cierpieniem… jemu się zdaje, że to będzie chwila takiej improwizacji, jaką teraz ułożył, takiej gry nerwów, takiego przyspieszonego krwi obiegu, jak go obecnie doświadczył – moje najdroższe, najśliczniejsze dziecko – to będzie jednak zupełnie coś innego – a palce jego przez całą długość włosów moich musnęły – to będą te włosy – mówił dalej – te cudnie, słoneczno promieniejące włosy, zrzedniałe i zsiwiałe od nocy bezsennych; to będą te myśli, dziś grające po mózgu tysiącem obrazów tęczowych, zawikłane w jakieś obliczania wypadków, czynów, prawdopodobieństw i fałszów – to będą te piersi tchnące dziś pełnią życia, zachrzypłe8 kaszlem, zerwane astmą; – to będzie to oko szklisto-czarne, powleczone siatką krwawych żyłek i żółcią nabiegłe – to będzie choroba, odrętwiałość, wielki kłopot o majątek, o kobietę, o jakiś plan życia może, ale nie będzie walka z nieszczęściem, jak ty ją sobie wyobrażasz, Beniaminku. – Tobie się zdaje, że nieszczęście wygląda jak biały anioł w czarne krepy uwinięty, z gorejącym mieczem w dłoni i dlatego chciałbyś z nim pójść już w zapasy – och! wierzę bardzo, że nie zbrzydłbyś wtedy – lecz ja ci powiadam, że nieszczęście wcale nie anioł żaden – nieszczęście wygląda jak pies, co milczkiem kąsa, jak stara dewotka, co pobożnie obgaduje, jak Żyd lichwiarz obszarpany, co dukaty obrzyna, i co ci wszystką złotą monetę życia twojego fałszuje – nieszczęście wygląda jak pijanica nad rankiem – jak nietoperz – jak błoto – jak palce z zanokcicą – jak brudna chustka od nosa – fe! fe! słuchaj mojej rady, bądź lepiej szczęśliwym Beniaminku – i głośnym śmiechem, a cichym kaszlem zakończył.
Nikt z nas się nie zaśmiał wzajemnie – każdemu ciężko było pod słowami owej dziwnej ironii – Bronisława tylko rzekła:
– Zabawnie wypowiedziałeś wielką prawdę, Cyprianie – ależ na drugi raz nie ubieraj jej w takie łachmany, bo się dzieci straszą, – i schyliwszy się do wspartego o jej kolana synka – prześlicznego chłopczyny, z szerokim, bladym czołem, z wielkimi, ciemnymi oczyma:
– Nieszczęście, mój Bohdanie, brzydkie jest bardzo – przydała – gdyż nieszczęście to jest – złe, które się zrobiło, i dobre, którego się zrobić nie mogło – grzech twój lub grzech ludzi, braci twoich – unikajże nieszczęścia.
Chłopczyk zamyślił się i po chwili odpowiedział:
– Będę unikał, matko.
Nic nie mówiąc, wskazałem go Cyprianowi – Cyprian zrozumiał tę przymówkę, lecz wstrząsnął głową – popatrzył trochę i rzekł niedbale:
– To wcale co innego – Bohdan starszy od ciebie – on dziś – a ty jutro.
W żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć.
Na koniec też i wieczór się skończył – wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.
Karol, Cyprian i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.
Cyprian pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości – przynajmniej ja tak usnąłem.
Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. – Patrzę – aż tu Cyprian stoi nad moim łóżkiem.
W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie – przez rozchrzestaną9 koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością spod skóry się rysujące – rzekłbyś, że to szkielet jaki z lekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, – była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów, do pierwszej młodzieńczości wrócona – były to oczy ciepłym promieniem bijące – usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące – była to jednym słowem głowa wskrzesiciela – na ramionach umarłego. – Sprzeczność uderzająca, niesłychana a cudna.
Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem – przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. – Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.
– Cóż to jest? – spytałem go się wreszcie.
Cyprian trochę brwi zmarszczył, siadł na brzegu łóżka, świecę jeszcze zupełniej ku twarzy mojej obrócił, ale nic nie odpowiedział.
– Cóż to jest? – powtórzyłem raz drugi.
Znowu milczał – lecz po chwili:
– O czym ci się śniło? – zagadnął mię wzajemnie.
– Nic a nic nie pamiętam – odrzekłem, gdyż tak było w istocie.
– To bardzo źle, Beniaminie – spróbuj, może przypomnisz sobie.
– Doprawdy, nie mogę ani słówka.
– A ja bym dał sobie lewą rękę po sam łokieć uciąć, żebyś mógł.
– Nie czekaj na to Cyprianie, bo się przeziębisz jeszcze. – Jak można z takim kaszlem w noc Bożego Narodzenia wstawać boso i nawet płaszcza nie zarzucić.
Brat syknął i ust przygryzł.
– Ja pytam, co ci się śniło? – powtórzył z przyciskiem.
– Pomówimy o tym, tylko weź co cieplejszego na siebie lub połóż się przy mnie.
– Słuchaj, Beniaminie – rzekł brat z powściągniętą, ale widoczną niecierpliwością – mnie dalibóg żadne alpejskie zimno nie szkodziło – spałem kilka razy pod śniegiem – byłem na górach, gdzie mi oddech w ustach marznął i wróciłem stamtąd zawsze zdrowszy, rzeźwiejszy; – lecz jednego dnia, gdym się rozgniewał, zaraz mi krew nosem i ustami buchnęła – przestrzegam cię o tej ułomności mojej braciszku – nie gniewaj mnie. – Bo to, widzisz mój drogi – ciągnął dalej, jakby zgadując niespokojne zadziwienie moje – są chwile życia, których nie trzeba na drobniuteczkie wrażenia roztrwaniać: – „a to się zaziębisz – a to weź co ciepłego – a to jedz – a to pij – a to tak – a to owak”. – Cierpieć nie mogę całej tej trzygroszowej troskliwości – jeśli na nią będziesz uczuciem szafował, to kiedyś w wielkim przesileniu i serca ci zabraknie. – Mnie jak o życie chodzi o przywołanie twego sennego widziadła – mnie w głowie przyszłość – sława… a ty kaszel przypominasz i gdybym pozwolił tylko, byłbyś bzowymi ziółkami zaczął mię częstować. – Czyś ty Niemka rozkochana, czy siostra szpitalna? – Toć to wytrzymać trudno!
– No już nic, już nic nie powiem – lepiej ty mów, czego chcesz?
– Chcę wiedzieć, o czym ci się śniło?…
– A to dziwny człowiek! chyba z natchnienia naprędce sen jaki ułożę.
– I owszem, proszę, układaj…
– Otóż słuchaj – śniło mi się, że z drżącą lampką w ręku spuszczałem się do głębokiej pieczary – w pieczarze były skarby tak wielkie…
– Kłamiesz Beniaminie, ja ci mogę lepiej twój własny sen przypomnieć – zastanów się tylko, czyś nie roił, że byłeś Grekiem w pięknych młodej Grecji latach.
– Och! nie, za to ci ręczyć mogę – we wszystkich snach przeszłego i przyszłego życia, jestem zawsze tatrzańskim górnikiem – synem ojców moich.
– Alboż ty wiesz, Beniaminie? może ci się też śniło, że byłeś poetą, lecz zrozumiejmy się dobrze – nie takim poetą z piórem w ręku, z palcami w atramencie uwalanymi, nad drewnianym stolikiem, a do tego jeszcze w szlafroku i pantoflach – och! nie, może ci się śniło, że byłeś poetą w dawnych wiekach i na młodszej ziemi, że miałeś siedmiostrunną lutnię w dłoni, a nad sobą tylko niebo, a dokoła siebie zamiast czterech ścian wilgotnego muru, przestrzeń bez końca i mur życiem bijących piersi. I wtedy śpiewałeś sobie pieśń wielką, głośną, śmiałą, a lud słuchał – czuł – wierzył – i śmiał się, i płakał – i w żelazne miecze dzwonił według tego, jak pieśń brzmiała. – A pieśń twoja Beniaminie – i wieniec olimpijski twój – bo dla tłumu wielu śpiewało, lecz ty sam zwyciężyłeś – tobie tłum ludu padł pod nogi i bracia-mistrze się ukorzyli. – No, cóż myślisz? snem takim, czyżby śnić nie warto – chociażby potem zaniemieć10 na wieki…
– Prawdę rzekłeś, bracie, ty lepiej ode mnie moje własne sny pamiętasz – snem poety ja nieraz marzyłem, ale bez wieńca olimpijskiego – bez ukorzonych współzawodników – bez tłumów u nóg moich – marzyłem tylko, że wszystkie serca tętnem krwi mojej biły – że w moim uczuciu spromieniło się każde w świat Boży rzucone uczucie – że byłem ze wszystkimi i wszyscy byli ze mną – nie niżej, nie dalej, tylko tuż pod bratniej ręki dotknięciem, tuż w samym dźwięku mej pieśni.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.
1
uskąpiony – dziś raczej: poskąpiony. [przypis edytorski]
2
niespodziewanka – dziś: niespodzianka. [przypis edytorski]
3
zbogacić – dziś: wzbogacić. [przypis edytorski]
4
in 4-to – od łac. in quarto, format książki o wymiarze 1/4 arkusza. [przypis edytorski]
5
przepaść Miltonowska – przepaść, w którą zostały strącone przez Boga zbuntowane przeciw niemu anioły z Lucyferem na czele; nawiązanie do dzieła Johna Miltona Raj utracony. [przypis edytorski]
6
nieujętny – nieuchwytny. [przypis edytorski]
7
tęschniący – ortografia, przy której Narcyza Żmichowska upierała się, upatrując w takim zapisie odwołanie do słowa tchnienie. [przypis edytorski]
8
zachrzypły – dziś: zachrypły. [przypis edytorski]
9
rozchrzestany – rozchełstany; niedbale rozchylony. [przypis edytorski]
10
zaniemieć – dziś popr.: oniemieć. [przypis edytorski]






