- -
- 100%
- +
– Skąd wiesz, że ja tu jestem?
– Nie wiedziałem.
– Wołałeś na mnie. Dwukrotnie.
– Nie wołałem. Myślałem tylko o tobie w tej chwili.
– Słyszałem twój głos.
– Myśl moją słyszałeś.
– To jednak dziwne – szepnął Jacek.
Hindus uśmiechnął się.
– Czy więcej dziwne niż wszystko, co nas otacza? – rzekł.
Jacek usiadł w milczeniu na chłodnym piasku. Buddysta nie patrzył nań, ale on miał wrażenie mimo to, że go widzi, więcej nawet, że przegląda na wskroś jego myśli. Było to uczucie aż gnębiące. Poznał był niedawno tego niepojętego człowieka w jednej ze swoich częstych wędrówek i on, który posiadł całą wiedzę współczesną, on, który miał w rękach moc, jak mało kto na świecie, i z samotnej wieżycy swego ducha z pogardą mimowolną na ludzki tłum poglądał, czuł się dziwnie onieśmielonym w obecności tego wtajemniczonego pustelnika o duszy przepaścistej a prostej na pozór jak dusza dziecka. Ale równocześnie pociągało go coś ku niemu nieprzeparcie…
Od czasu pierwszego poznania spotykał go często i w sposób zgoła niewytłumaczony w różnych stronach świata. I dzisiaj to dziwne spotkanie nad Nilem…
Nyanatiloka uśmiechnął się i nie zwracając głowy, rzekł, jakby odczuł jego zdumienie:
– Przybyłeś tutaj samolotem, jak widzę?
– Tak.
– Dlaczego przybyłeś?
– Bo chciałem.
– Czemu się więc dziwisz, że ja tu jestem, gdy ja także mogłem chcieć?
– Tak, ale…
– Ja nie mam samolotu, myślisz?
– Tak.
– Czymże jest maszyna? Czyż nie środkiem tylko, za pomocą którego wola twoja wywołuje zmiany w położeniu twego ciała i w obrazach, które widzą twe oczy?
– Zapewne.
– Czy nie sądzisz, że wola może sprawić to samo bez sztucznych środków i zawiłych?
Uczony skłonił głowę.
– Wszystko, co wiem, kazałoby mi powiedzieć: „nie!”, a jednak, odkąd poznałem ciebie i tobie podobnych…
– Dlaczego nie chcesz sam spróbować siły swojej woli bezpośrednio?
– Nie wiem, jakie są jej granice.
– Nie ma granic.
Milczeli przez pewien czas obaj, patrząc na Księżyc płynący w górę i coraz jaśniejszy. Po chwili Jacek ozwał się znowu:
– Widziałem już dziwne rzeczy, które robiłeś. Przewracałeś oczyma czarę pełną wody i przechodziłeś przez drzwi zamknięte… Jeśli potęga woli nie ma granic, powiedz, czy mógłbyś tak samo ten Księżyc na niebie w inną pchnąć drogę lub przebyć bez ochrony i środków pomocniczych przestrzeń, która nas od niego dzieli?
– Tak – odpowiedział Hindus spokojnie, ze zwykłym na ustach uśmiechem.
– Więc czemu tego nie robisz?
Nyanatiloka zamiast odpowiedzi zapytał Jacka z kolei:
– Nad czym pracujesz teraz?
Uczony ściągnął brwi.
– Mam w swej pracowni wynalazek przedziwny i straszny. Zabijam to skupienie sił, które nazywają materią. Znalazłem prąd, który przepuszczany przez jakiekolwiek ciało rozluźnia jego atomy na pierwotne ich części składowe i unicestwia je po prostu…
– Robiłeś próby?
– Tak. Z niesłychanie drobnymi cząstkami miligrama. Taki pyłek, rozluźniając się, powoduje wybuch, jak garść spalonego dynamitu…
– Ale z tą samą łatwością mógłbyś zmusić do rozluźnienia się większe masy? Wysadzić i unicestwić dom, miasto, ląd?
– Tak. To jest przedziwne właśnie, że z tą samą zupełnie łatwością. Dość by mi było przepuścić prąd ów…
– Dlaczego tego nie robisz?
Jacek powstał i przechadzał się jakiś czas pod palmami.
– Pytaniem mi na pytanie odpowiadasz, ale to nie jest to samo – rzekł. – Ja szkodę bym tym sprowadził, zniszczenie…
– A ja – odparł Nyanatiloka – nie sprowadziłbym zamieszania we wszechświecie, który snadź45 musi być takim, jak jest, gdybym rzucał gwiazdy na inne drogi?
– Wiem ja – ozwał się znowu po chwili – wy się śmiejecie z wyzwolonych, że robią jeno sztuczki drobne i zabawne… Nie przecz! Jeśli ty się nie śmiejesz, to śmieje się wielu innych uczonych zarówno z tego, jak i z ćwiczeń naszych w ruchach i oddychaniu, żmudnych i długich a dziecinnych na pozór… A jednak trzeba zapanować nad sobą, trzeba się dowiedzieć o woli swojej. Te ćwiczenia, te posty, to zaparcie się i osamotnienie wiodą właśnie do tego. A gdy wola się już oswobodziła i moc swą skupiać umie, czyż nie wszystko jedno, w czym się objawia?
– Sądzę, że nie. Moglibyście działać na pożytek…
– Czyj? Tylko człowiek sam na swój pożytek działać może. Pożytkiem człowieka jest oczyszczenie duszy. Wola wyzwolona innego pożytku nie widzi ani nie dąży ku innemu celowi. Jakże chcesz, abym sprawiał rzeczy, które mi są obojętne i może wikłałyby mnie na powrót w grube formy życia, z których się właśnie wybiłem?
– Wszystko jest dziwne, co nas otacza – rzekł Jacek po pewnym czasie – dziwniejsze, niżby się śnić nawet mogło ludziom w głąb niepatrzącym. A jednak mam wrażenie, że najdziwniejsze ze wszystkiego, o czym wiem, są właśnie te rzeczy, które ty czynisz.
– Dlaczego?
– Nie wiem, jak je czynisz.
– A wiesz, w jaki sposób poruszasz ręką lub co się dzieje, gdy kamień z dłoni upuszczony spada na ziemię? Zbyt mądrym jesteś, abyś mi odpowiedział słowem nic nieznaczącym, które nową niewiadomość w sobie kryje.
Młody uczony milczał zadumany, a Hindus prawił tymczasem dalej.
– Wytłumacz mi, jak to się dzieje, że wola twoja podnosi powiekę twego oka, a ja ci wytłumaczę, jak gwiazdy wolą poruszać. Równy cud i równa tajemnica jest obojga. Wola jest większa niźli wiadomość, ale ciału jest poddana, a to są jej zwykłe granice. Musi się odważyć wyjść poza ciało, musi nie chcieć niczego dla ciała, a wtedy bytem całym zawładnie, bo już nie będzie dla niej różnicy między „ja” a „nie ja”.
– I wtedy nie ma granic?
– Nie może ich być. Są granice dla ruchów, dla pożądań, dla poznania wreszcie, dla woli ich być nie może, bo w samym zaczątku swoim przez ten sam fakt, że stoi nad ciałem, stoi nad formą wszelką i wszelkim bytowaniem… Wszak to wasz poeta przed wiekami powiedział:
„Czuję, że gdybym mą wolęŚcisnął, natężył i razem wyświecił,Może bym sto gwiazd zgasił i drugie sto wzniecił!”.I miał słuszność. Jeno ten wyraz „może” był niepotrzebny. To było wątpienie i dlatego upadł.
Jacek patrzył nań zdumiony.
– Skąd ty znasz naszych poetów?
Pustelnik milczał przez pewien czas.
– Nie zawsze byłem „bikhu” jak teraz – rzekł wreszcie z pewnym wahaniem.
– Ty nie jesteś Hindusem z krwi?
– Nie.
– A imię twoje?
– Przyjąłem je później, Nyanatiloka, Trójświatowiedny, gdym poznał tajemnicę trzech światów: materii, formy i ducha…
Zamilkł – i Jacek nie pytał już o nic, widząc, że pustelnik niechętnie odpowiada. Usiadł był znowu na trawie pod pniem palmowym i patrzył po toni, kędy w oddali błyskały nikłe światełka łodzi i jarzyła się między olbrzymimi pylonami brama świątyni, z dala do czeluści gorejącego pieca podobna…
Naraz – jakby się ocknął z zadumania, wzniósł głowę i spojrzał bystro w oczy Trójświatowiednemu.
– Dlaczego ty mnie szukasz? – zagadnął znienacka.
Bikhu zwrócił nań z wolna jasne, szeroko rozwarte oczy.
– Żal mi cię – rzekł. – Czysty jesteś, a z trzęsawiska materii wyzwolić się nie możesz, choć wiesz już sam, że jest ona złudzeniem i mniej nawet niż wyrazem tylko.
– Cóż mi ty pomożesz… – szepnął Jacek, głowę spuszczając.
– Czyham na chwilę, kiedy zapragniesz iść ze mną w puszczę…
Jacek miał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili zajął go ruch na wodzie i z dala dochodzące głosy. Zaroiły się światełka i zakotłowały przed bramą starej świątyni, i powoli układały się w długi łańcuch ciągnący ku brzegowi – do miasta.
Okrzyki biły w cichym nocnym powietrzu, nawoływanie przewoźników i śmiechy jakieś kobiece, toczące się jak perły po szklanej tafli sztucznego jeziora. Przedstawienie snadź było skończone.
Jacek zwrócił się do buddysty żywo, nie mogąc ukryć nerwowego pomieszania.
– Nie, na puszczę… nie pójdę – rzekł – ale chciałem cię prosić, abyś mnie odwiedził w Warszawie.
Nyanatiloka cofnął się był o krok i patrzył nań z łagodnym uśmiechem w oczach.
– Przyjdę.
– Obawiam się tylko – uśmiechnął się Jacek – że obco ci będzie, przywykłemu do samotności, słyszeć gwar życia…
– Nie. To obojętne. Dzisiaj już potrafię samotnym być w tłumie, tak jak ty nie zdołasz jeszcze być samotnym nawet wtedy, gdy jesteś sam.
Mówiąc to, skinął głową z lekka i zgubił się w cieniu palm na wybrzeżu.
Orszak tryumfalny Azy zbliżał się coraz bardziej; Jackowi zdało się nawet, że głos jej słyszy srebrzysty.
VII
Klatka, na grzbiecie osła umieszczona, była wprawdzie dość obszerna jak na dwóch ludzi tego wzrostu, ale siedzieć w niej nie było na czym. Były tam dwie huśtawki, u górnej kraty uwieszone, ale zarówno Roda, jak i Mataret uważali za rzecz nieprzystojną korzystać z tego śmiesznego urządzenia.
Chwiejny chód osła nie pozwolił im zaś stać, siadali więc z konieczności na dnie palmową wyłożonym matą, unikając o ile możności wzajem swego wzroku.
Wstyd i rozpacz odbierały im wprost ochotę do życia. Nie wiedzieli zgoła, co się z nimi dzieje. Złośliwi wielcy ludzie ziemscy uwięzili ich w klatce, jak nierozumne zwierzęta – ich, dumę niegdyś i ozdobę wielce czcigodnego Bractwa Prawdy na Księżycu, i obwożą ich teraz po ludnych placach nie wiadomo dlaczego i w jakim celu. Nadto dodano im trzeciego towarzysza, co do którego nie umieli sobie jasno zdać sprawy, czy jest zwierzęciem, czy też człowiekiem. Wzrostu był mniej więcej tego, co oni, twarzy cokolwiek ludzkiej, ale miał ciało włosem porosłe i drugą parę rąk tam, gdzie zwykle bywają nogi.
Ten towarzysz czuł się zupełnie zadowolonym ze swego losu w klatce i zabrał nawet na wyłączną własność obie huśtawki, przeskakując ustawicznie z jednej na drugą. Roda próbował się z nim porozumieć, zrazu mową i na migi, on jednakowoż słów wysłuchał, grymasy czyniąc nieprzystojne, a w końcu skoczył mędrcowi na kark i począł gwałtownie grzebać w jego rozwichrzonej czuprynie.
Uznali go tedy za istotę zwierzęcego rodzaju mimo pewnego do człowieka podobieństwa. To towarzystwo jednak jeszcze więcej ich upokarzało, zwłaszcza że zmuszeni byli, by nie cierpieć głodu, jeść z jednej misy z tym przedziwnym potworkiem.
Około południa nareszcie, po długim milczeniu, Mataret zagadnął mistrza, poglądając mu ukradkiem w oczy:
– I cóż? Ziemia jest zamieszkana?!
Roda pochylił głowę.
– Nie czas na kpiny. W każdym razie wszystkiemu ty jesteś winien, bo przez ciebie tutaj jesteśmy.
– Nie wiem… Gdybyś się ty nie był upierał przy swoim zdaniu, że Zwycięzca nie z Ziemi pochodzi…
– To jeszcze nie jest pewne – bąknął mistrz, aby resztki honoru salwować46.
Mataret roześmiał się gorzko.
– Mniejsza z tym – rzekł po chwili. – Omyliłeś się czy omyliliśmy się obaj, mniejsza z tym. Chwilami gotów jestem ja sam przypuszczać jeszcze, że chyba skądinąd Zwycięzca przybył na Księżyc, bo przecież jest człowiekiem rozumnym, a z tymi dogadać się nie można. Za co oni nas mają?
– Bo ja wiem?
– A ja sądzę, że się domyślam. Uważają nas po prostu za zwierzęta czy co… Wszak widzisz sam, jak się nam przyglądają.
Roda chodził po klatce na grzbiecie osła, rzeczywiście, jak mały lewek uwięziony, bujną grzywą potrząsając. Gniew, rozpacz, wstyd, oburzenie dławiły go tak, że słowa nie mógł ze siebie wydobyć. A Mataret szydził, jak gdyby się znęcać chciał nad nim.
– Spróbuj skoczyć na huśtawkę – mówił – i wywiń koziołka, jak ten zwierzak kosmaty; zobaczysz, jak się ci ludzie ucieszą! Wszak oni na to czekają. Jeśli jeszcze zaryczysz pięknie i język wystawisz, gotowi ci dać garść owoców, które by się naprawdę przydały, bo głodni jesteśmy. To bydlę czterorękie zjadło wszystko, co tu było.
Roda nagle przystanął.
– A wiesz ty, mnie się zdaje…
Urwał.
– Co takiego?
– Może oni nas… karzą? Może oni się domyślają, żeśmy wóz Zwycięzcy ukradli? Wszak mogli go znaleźć tam, w piasku…
Mataret zmarszczył brwi.
– Tak, to byłoby najgorsze. Wtedy nie mielibyśmy już nadziei…
– A przecież ty jesteś winien temu, jak zawsze – ty! Po co dawałeś tym ludziom do zrozumienia, żeśmy przybyli z Księżyca? Trzeba było udać…
– Co udać? Co?!
– O, Ziemskie Potęgi! – jęknął Roda, z dziecięcego jeszcze nawyku wzywając mocy, wśród ludu na Księżycu za boską uważanej – cóż my teraz poczniemy?
Mataret ruszył ramionami; rzeczywiście nie miał pojęcia, jak wyjść z tego nad wyraz okropnego położenia.
Stali obaj zadumani i zatroskani. Małpa, towarzysząca im w klatce, zbliżyła się także, starając się postawę ich naśladować. Ale ta nieruchomość dziwotworów znudziła któregoś z widzów, więc rzucił w nos Rodzie pestkę daktyla, a gdy to nie pomogło, począł go łaskotać kawałkiem trzciny i kłuć przeważnie tam, gdzie małpy prawdziwe zwykle ogon miewają.
Hafid pozwalał na takie poufałości jedynie tym, którzy osobno za to płacili, a że tym razem był to chłopak, za grosz jeden mieszkańcom klatki się przypatrujący, więc wpadł w gniew i napastnika kawałkiem powroza przegonił.
W ogóle Arab nie był dzisiaj w dobrym humorze. Interes wprawdzie szedł doskonale i w pół dnia wróciły mu się nie tylko pieniądze na kupno klatki i wynajęcie osła wydane, ale nadto napchane miał dobrze obie kieszenie. Z tej strony tedy nie było powodu do zmartwień. Chodziło o co innego.
Hafid miał wrodzony i nieprzezwyciężony wstręt do obcowania z władzami i w ogóle z istotami rodzaju ludzkiego, przedstawiającymi porządek publiczny, a niejasne przeczucie mówiło mu, że wcześniej czy później zawezwą go i poczną rozpytywać, skąd przyszedł do posiadania krasnoludków i jakim prawem je w mieście pokazuje. O tym nie myślał był z góry, a teraz czuł już, że coś niedobrego się święci. Przyjaciel jego, przewoźnik, człek bardzo rozumny, pokręcił był głową dziś rano, gdy się on na targ wybierał, a policjant, stojący zwykle na rogu placu, coś nazbyt długo patrzył w jego stronę.
Ostatecznie więc Hafid chciał się pozbyć zdobyczy i kłopotu jak najprędzej, to znaczy sprzedać obu karlików, ale jak na złość kupiec się nie trafiał. W dzielnicy, po której się z klatką włóczył, mieszkali ludzie sami nie mający do zbytku na swe potrzeby, a w sąsiedztwo wielkich i lśniących hoteli, gdzie przesiadują cudzoziemcy bogaci, Hafid jakoś nie śmiał się zapuszczać.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.
1
ślepić – dziś raczej: oślepiać. [przypis edytorski]
2
pierwobylec – pierwotny mieszkaniec; por. tubylec. [przypis edytorski]
3
rość – dziś: rosnąć. [przypis edytorski]
4
pocisnąć – dziś: przycisnąć. [przypis edytorski]
5
niewiedzący – dziś raczej: nieznający. [przypis edytorski]
6
ściśniony – dziś: ściśnięty. [przypis edytorski]
7
snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
8
orkan – silny wiatr. [przypis edytorski]
9
ukoju – D.lp; dziś: ukojenia. [przypis edytorski]
10
snadź (daw.) – przecież, widzocznie. [przypis edytorski]
11
gwoli – z powodu dla; z C. gwoli pesymizmowi, dziś z D.: z powodu pesymizmu. [przypis edytorski]
12
mimo dobrobyt, mimo wiedzę, mimo wolność i prawa (daw.) – mimo z rzecz. w B.; dziś z D.: mimo dobrobytu itd. [przypis edytorski]
13
powała (daw.) – sufit. [przypis edytorski]
14
snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
15
jarki – jasny, żarzący się; por. jarzyć się. [przypis edytorski]
16
pójdź (daw.) – chodź. [przypis edytorski]
17
zmartwiałymi usty – dziś forma N.lm: (…) ustami. [przypis edytorski]
18
śreżoga – rozedrgane powietrze nad rozgrzaną powierzchnią, tworzące wrażenie mgły np. nad asfaltem w upalny dzień. [przypis edytorski]
19
rychło – szybko. [przypis edytorski]
20
jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
21
snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
22
popod (daw.) – pod; pod spodem. [przypis edytorski]
23
ongi (daw.) – dawniej, niegdyś. [przypis edytorski]
24
lift (z ang.) – winda; siadając do liftu dziś: wsiadając do (…). [przypis edytorski]
25
usty – dziś popr. forma N.lm: ustami. [przypis edytorski]
26
najść – znaleźć, spotkać; tu: 3.os.lm cz. przesz.: naszli. [przypis edytorski]
27
powała – sufit; sklepienie [przypis edytorski]
28
komysz – krzak, zarośle, zwłaszcza na miejscach podmokłych. [przypis edytorski]
29
burnus – rodzaj wierzchniego okrycia z kapturem, bez rękawów, najczęściej wełnianego, noszonego przez Arabów. [przypis edytorski]
30
kupia – czynności kupieckie; kupiectwo; handel. [przypis edytorski]
31
snadź – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
32
cudować się – dziwić się. [przypis edytorski]
33
snadź – widocznie, prawdopodobnie, najwyraźniej. [przypis edytorski]
34
chram – świątynia. [przypis edytorski]
35
peplon – tu: długi i szeroki, prostokątny pas materiału; w starożytnej Grecji materiał taki, spinany klamrą, stanowił kobiece okrycie wierzchnie, także: peplum, peplos. [przypis edytorski]
36
owity – owinięty. [przypis edytorski]
37
biódr – dziś forma D.lm: bioder. [przypis edytorski]
38
trzew – dziś popr. forma D.: trzewi. [przypis edytorski]
39
płomienno – dziś: płomiennie. [przypis edytorski]
40
jeno (daw.) – tylko. [przypis edytorski]
41
ongi (daw.) – niegdyś, dawniej. [przypis edytorski]
42
snadź – zapewne, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
43
oczyma i usty – dziś forma N.lm: oczyma i ustami. [przypis edytorski]
44
razem – tu: zarazem, jednocześnie. [przypis edytorski]
45
snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
46
salwować (z łac.) – ratować. [przypis edytorski]






